2 lata temu wciągnąłem się w jazdę na łyżwach. Odwiedzałem lodowisko kilka razy w tygodniu. Zazwyczaj jeździłem na wypożyczonych, słabo naostrzonych, często mocno zniszczonych łyżwach. W końcu kupiłem własną parę, ale zanim zdążyłem je przetestować zamknęli wszystko, bo przyszła pandemia. Teraz jest dziwna zima, za oknem ciemno, deszczowo, wietrznie (miałem nadzieję, że wywieje smog, ale smród z rur wydechowych jeżdżących gruzów niestety został), więc postanowiłem znów zacząć spędzać swój czas na tafli lodu.
Miałem dużo czasu. Najpierw pojechałem po ochraniacz na łyżwy, a potem zrobiłem kółko po Wartostradzie. Garmin zdążył wyłączyć się kilka razy. Czemu to się zdarza tylko w Poznaniu?
Na łyżwach było super. No, prawie, bo za dużo jeżdżę, a za mało chodzę. Nieużywane na co dzień mięśnie bolały, więc często robiłem przerwy, ale na pewno nie był to ostatni raz na tafli, więc może poprawię swoją sprawność. Teraz minusy. Było strasznie dużo ludzi. Dużo więcej niż 2 lata temu, ale może to wina piątku. Potem podczas zejścia z tafli wybiłem sobie bark przez jedną idiotkę. Poczułem ten sam ból, co podczas wypadku w Japonii. Mam nadzieję, że mnie nie wyłączy z aktywności, bo nawet jazda na rowerze zaczęła być niekomfortowa. Potem dowiedziałem się, że mój licznik się zresetował, bo wrzuciłem go do plecaka, więc przez problemy z Garminem wszystkie dane są orientacyjne. Na koniec prawie uderzyłem w auto, które wymusiło na mnie pierwszeństwo. A miał być taki ładny dzień. Przynajmniej dzisiaj nie padało, bo łańcuch po ostatnich kąpielach w solance raczej nie podziękowałby mi.