Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

mikrowyprawa

Dystans całkowity:8252.41 km (w terenie 824.26 km; 9.99%)
Czas w ruchu:423:24
Średnia prędkość:19.49 km/h
Maksymalna prędkość:59.72 km/h
Suma podjazdów:48893 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:38303 kcal
Liczba aktywności:66
Średnio na aktywność:125.04 km i 6h 24m
Więcej statystyk

Niebieski Dzień Dziecka

  85.73  04:33
Będzie dzisiaj trochę nostalgicznie, bo wybrałem się w region zniszczony w 2011 roku przez tsunami. Ale też z dozą optymizmu.
W tym roku majówkę spędziłem trochę mniej rowerową. Wybraliśmy się z Aki do ogrodów w odległych prefekturach, aby obejrzeć kwiatki. Zdążyły lekko przekwitnąć, ale to szczegół. Po powrocie trochę padało, jednak ostatnie dni majówki miały być pogodne. Gdy się dzisiaj obudziłem, padało. Chciałem to przeczekać, bo deszcz był przelotny, ale prawie zastałem południe. Nie mogłem czekać. Padało, gdy ruszałem, ale to był ostatni prysznic z nieba. Wyszło słońce i nawet zrobiło się gorąco.
Pojechałem do Matsushimy. Droga standardowa, więc nic specjalnego. W Matsushimie już od granic miasta tragedia. Auto na aucie, że musiałem na chodnik uciec, a i tam człowiek na człowieku i skończyłem na spacerze przez miasto. Na szczęście nie przez całe.
Wjechałem do Higashi-Matsushimy, sąsiedniego miasteczka, w którym znalazłem kilka kwitnących wiśni (w Matsushimie nie było już ani jednej). Dostałem się nad wybrzeże, które po siedmiu latach od tragicznego tsunami nadal jest jednym wielkim placem budowy. To tam znajdowała się największa atrakcja w okolicy. Nastolatek zainicjował tradycję, która dziś przyciąga setki osób. Po tym, jak żywioł zabrał całą rodzinę nastolatka, zapragnął on spełnić marzenie swojego zmarłego brata i rozwiesił błękitne koinobori (zwykle różnokolorowe chorągwie w kształcie karpia wywieszane z okazji Dnia Dziecka). Wkrótce potem ludzie z całej Japonii zaczęli słać niebieskie ryby, dzięki czemu obecnie kolekcja liczy prawie tysiąc sztuk (jak nie więcej). A ponieważ dzisiaj wypadł Dzień Dziecka, to można było zobaczyć, a nawet wziąć udział w występach scenicznych. Ja trafiłem na zespół muzyczny zachęcający zebranych do machania, ale widziałem, że za sceną szykowała się kolejna grupa. Zostałem tylko na parę minut, bo gonił mnie czas.
Ishinomaki to jedno z najbardziej dotkniętych przez kataklizm z 2011 roku miast. Budynki na wybrzeżu zostały zmyte z powierzchni ziemi. Skalę zniszczeń można zobaczyć na niejednym zdjęciu dostępnym w sieci. Choć do dzisiaj prawie wszystkie uszkodzone domy zostały rozebrane, wiele działek stoi niezagospodarowanych. Prawdopodobnie właściciele zginęli lub nie chcą wracać z powodu traumy. Ponieważ żywioł towarzyszy Japończykom od zawsze, mieszkańcy pogodzili się ze stratą i wspólnymi siłami odbudowano miasto. Tylko drogowcy się ociągają, bo chodniki – jeśli są – straszą wybojami.
Nad wybrzeżem, na górze stał chram, z którego można zobaczyć okolice. Zdjęcia na barierkach ukazywały miasto sprzed tragedii, więc można porównać, jak bardzo skurczyła się liczba zabudowań.
Zatrzymałem się na obiedzie. Ishinomaki to również miasto rybackie, więc gdzie indziej, jak nie tam można spróbować owoców morza. Wśród wielu restauracji, znalezienie tej właściwej nie jest proste, zwłaszcza gdy wszystko jest zapisane japońskim pismem. Moją uwagę przyciągnął sklep z lokalnymi produktami, nad którym była restauracja. Zamówiłem kaisen-don, czyli kawałki surowych ryb i innych owoców morza na ryżu. Zdrowo i smacznie.
Planowałem pojechać wokół półwyspu, ale zabrakło mi dnia. Pomyślałem, że pojadę w zamian wokół morza Mangokūra. Ehe! Droga zamknięta, bo budowali nową. Zawróciłem, a po drodze tunel przykuł moją uwagę. Szukając widoku zachodzącego słońca, pojechałem tamtędy. Przed tunelem stał znak zakazu wjazdu rowerem, ale nie widziałem alternatywy, więc chyba po raz pierwszy złamałem prawo. I tak droga była pusta. Po drugiej stronie znalazłem okręt Sain Juan Bautista, atrakcję turystyczną. Wyglądało jednak na to, że była nieczynna. Pokręciłem się jeszcze chwilę i wróciłem do miasta, trafiając na drogę omijającą tunel. Chciałem okrążyć tę część miasta przed końcem wycieczki, ale trafiłem na drogę do innej dzielnicy. Szybko dałem się namówić na zwiedzenie jej. Trafiłem na tymczasowe domy, w których osiedlono mieszkańców, którzy stracili swój dobytek przez tsunami. Niektóre wyglądały na wciąż zamieszkane. Dokończyłem pętlę i po zmroku dojechałem do hostelu. Oszczędności w tym mieście spowodowały, że latarnie uliczne są tu rzadkością.

Kategoria kraje / Japonia, po zmroku i nocne, za granicą, Japonia / Miyagi, mikrowyprawa, wyprawy / Japonia II 2018, rowery / GT

Yama-dera

  104.49  05:11
Wstałem wcześnie, bo miałem trochę planów na dzisiaj i kawałek drogi do przejechania. Było bardzo pochmurnie. Temperatura mogłaby być w porządku, gdyby nie wysoka wilgotność powietrza.
Na początek wybrałem się do zamku, a właściwie jego murów. Niestety nawet brama nie była oryginalna. Planowana jest dalsza odbudowa mająca na celu przywrócenie kompleksu do stanu z okresu Edo.
Potem było długo, długo nic, aż dojechałem do Yamadery, dzielnicy Yamagaty. Znajduje się tam świątynia o tej samej nazwie. Yama oznacza górę, a dera – świątynię, czyli świątynia na górze. Żeby się tam dostać, musiałem najpierw gdzieś zaparkować. Objechałem całe zabudowania i nic, wszystko dla aut. Zostawiłem rower pod dworcem kolejowym i poszedłem za turystami. Droga jest usłana tysiącem stopni w górę, ale co kilka metrów można się zatrzymać, aby odpocząć pod jedną z tysiąca kapliczek (około, bo nie liczyłem). Na górze odpocząłem, zrobiłem kilka fotografii i wróciłem na dół. Jesienią na pewno jest tam pięknie, chociaż dzień też trafił mi się nie najgorszy.
Zacząłem długi podjazd, który miał mnie szybko przeprowadzić na drugą stronę masywu górskiego. Nie zrobił tego jednak. Już wąski początek drogi i brak ruchu powinny były zwrócić moją uwagę. Po kilku kilometrach jazdy w górę trafiłem na całkowity zakaz wstępu. Droga piękna, wyremontowana, ale nie ważyłem się łamać przepisów. Zawróciłem.
Miałem tylko jedno wyjście. Stara krajówka wzdłuż drogi ekspresowej. Ta pierwsza biegła serpentyną w górę, druga – tunelem przez górę. Na szczęście byłem na lekko, więc jechało się łatwo i przyjemnie. Ruch był minimalny. Minęło mnie więcej motocyklów niż aut. Ze szczytu rozciągał się widok na doliny po jednej i po drugiej stronie. Zjazd serpentyną po nieznajomych drogach nie był trudny, chociaż na zakrętach obawiałem się spotkać kierowców. Do Sendai droga była dosyć nudna. Dużo aut, wąskie drogi, ponura aura, zmęczenie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Miyagi, Japonia / Yamagata, mikrowyprawa, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Góra Zaō

  113.00  06:18
Wczoraj wybrałem się na ostatni tego lata pokaz sztucznych ogni, a dzisiaj wyruszyłem na długą wycieczkę. Aki zaproponowała mi odwiedziny wulkanu Zaō oraz „pobliskiej” świątyni. Trochę to nie wyszło, ale wszystko od początku.
Dzień zapowiadał się upalnie. Leniwie wyszedłem i niespiesznie pojechałem na południe, żeby wydostać się z miasta. Słońce piekło skwarem, a kilometry powoli wskakiwały na licznik. Trafiłem na kilka dróg, które kojarzyłem z kwietnia, i kilka, których nie znałem. No cóż, za mało miałem okazji do jazdy poza miasto.
Gdy znalazłem się w miasteczku Zaō, dojrzałem mój cel. Nie cieszyłem się za bardzo, bo szczyt był spowity gęstymi chmurami. Mimo to kontynuowałem jazdę w jego kierunku. Duża liczba aut na drodze nie bawiła, ale dodałem sobie trochę zabawy później, gdy pojechałem złą drogą. Najpierw zadziwił mnie mały ruch, a po dojechaniu do zabudowań, gdy skręciłem na drogę, która prowadziła mnie na mapie, ruch był prawie żaden. Widziałem dziesiątki znaków, które wyglądały jak te, które mnie zawsze ostrzegały przed ślepą uliczką. Mimo to jechałem dalej, bo tych kilka aut, które mnie minęło, musiało dokądś zmierzać.
Dojechałem do momentu, gdy droga... zaczęła zmierzać w dół. Niestety ten cały trud wspinaczki musiałem powtórzyć. No, może nie cały, bo kilkaset metrów, ale i tak czekało mnie trochę więcej drogi w górę. Gdy znalazłem się na krajowej dwunastce, którą powinienem był jechać od samego początku, wrócił ruch, ale już mniejszy i zazwyczaj auta jechały grupami.
Krajobraz zmieniał się nieustannie. Na wysokości 1000 m n.p.m. szata roślinna zmieniła się z wysokich drzew na krzewy i trawy, a gdzieniegdzie między zielenią widoczne były skały wulkaniczne. 300 metrów wyżej wjechałem w mgłę albo w chmury, bo widoczność zaczęła się pogarszać i temperatura spadła o 10 stopni.
Minąłem kilka atrakcji, takich jak świątynia buddyjska czy widok na skalisty stok górski, który przypominał niejeden z Islandii. Była nawet toaleta z wodą (ale wyjątkowo z ostrzeżeniem, że nie była niezdatna do picia). W końcu dojechałem do miejsca, gdzie zaczynała się... droga ekspresowa. Tak, aby wjechać na szczyt trzeba zapłacić. Są bowiem dwie możliwości wstępu na szczyt – płatną drogą oraz kolejką linową (też płatną). Możliwe, że da się wejść jakimś szlakiem, ale nie mogłem znaleźć tego, który widziałem na widoku satelitarnym przed wyjazdem. Przez mgłę i tak było już ciemno i zimno (temperatura spadła do 10 °C), więc nie było mowy o zwiedzaniu. Pocieszeniem był wjazd na 1600 m n.p.m. Chyba najwyższy punkt, na jaki wjechałem w Japonii do tej pory. Aż złapałem zadyszkę przez rozrzedzone powietrze.
Nie chciałem wracać tą samą drogą do domu, więc skierowałem się do Yamagaty po drugiej stronie góry. Jechałem bardzo wolno, bo nie przemyślałem dzisiejszego wyjazdu i temperatura odczuwalna wynosiła ok. 5 °C. Do tego zapomniałem wymienić baterię w latarce i jechałem, świecąc oczami. Mniej więcej po setnym zakręcie tej długiej serpentyny zrobiło się cieplej i przestałem się telepać z zimna. Dłonie miałem już drętwe od trzymania hamulców.
Znalazłem sklep, a byłem wtedy strasznie głodny. Zmieniłem plany, bo bez światła i ciepłych ubrań nie zajechałbym daleko. Odszukałem najtańszy nocleg w mieście i zostałem tam na noc z nadzieją, że następny dzień będzie pogodny.
Do kolekcji dorzucam jeszcze parę zdjęć z wczorajszego pokazu.

Kategoria góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Miyagi, Japonia / Yamagata, mikrowyprawa, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Shirakawa

  114.67  05:49
Deszcz przestał padać jeszcze wczoraj, więc miałem szansę, aby obejrzeć wioskę Ogimachi wewnątrz Shirakawy. Gdyby jeszcze słońce tak nie grzało.
Objechałem większość domów dookoła, wspiąłem się nawet do punktu widokowego i jakoś nic nie przykuło mojej uwagi. Wioski z poprzedniego dnia były takie same. No, może nieco mniejsze, ale to już było. Chyba widok miejskich zabudowań sprzed kilkuset lat bardziej mi przypadł do gustu.
Nie szwendałem się długo. Trzeba było wracać do Kanazawy, ale inną drogą. Wypatrzyłem jedną taką przez wysokie góry. Zero ruchu, a do tego oczekiwałem pięknych widoków. Jakże się rozczarowałem, gdy natknąłem się na blokadę drogi. Ludzie krążący tam nie przepuściliby mnie, bo na pewno jakiś powód blokady był. Zawróciłem i niestety musiałem wrócić tą samą drogą, co przyjechałem wczoraj.
Całe szczęście miałem wciąż z górki. Nie chciałem pokonywać podjazdów, które stały wczoraj na mojej drodze, więc pojechałem wzdłuż rzeki do samego centrum miasta Nanto. Po drodze jednak wydarzył się wypadek. Od kilku dni coś trzeszczało w rowerze. Odkryłem, że to bagażnik przyczepiony do sztycy. Myślałem, że problemem jest piasek, ale gdy w pewnym momencie konstrukcja odpadła, zrozumiałem, że trzeszczał pęknięty nit w zawiasie, który łączył bagażnik z rowerem. Najsłabsze ogniwo, niestety bez możliwości wymiany na środku drogi. Torbę (całe szczęście miała pasek na ramię) zarzuciłem na plecy, na których już miałem plecak, więc nie jechało się przyjemnie.
Dalsza droga w słońcu nie wyróżniała się niczym szczególnym. Trochę podjazdu się jeszcze znalazło, jeden tunel i potem w dół do Kanazawy.
Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Gifu, Japonia / Ishikawa, Japonia / Toyama, wyprawy / Japonia 2017/2018, mikrowyprawa, rowery / GT

Japońskie wioski

  91.43  04:38
Jest taka wieś w Japonii. Kilkakrotnie polecono mi ją odwiedzić. Nie była mi po drodze, ale skoro zatrzymałem się na tydzień w Kanazawie, to nic nie stało na przeszkodzie, abym wyskoczył tam na jeden dzień z plecakiem. Zwłaszcza że to tylko rzut beretem. Ehe!
Najpierw musiałem przebić się przez miasto, a zaczynało się robić upalnie. Skończyłem na ślepej uliczce z zakazem wjazdu rowerem na drogę krajową i musiałem zawracać. Spróbowałem kawałek dalej. Było trochę podjazdów, szybki zjazd i wjechałem do miasteczka Nanto. Wyglądało bardziej jak wieś, bo mijałem pola ryżowe ciągnące się po horyzont. Przyjemność jednak się skończyła i powróciły podjazdy, a dokładnie jeden, bardzo stromy. Gdzieś przed szczytem naszły chmury, a ja w międzyczasie ugotowałem się we własnym pocie.
Przejechałem przez kilka tuneli i trafiłem na coś nieoczekiwanego – wieś Ainokura, a w niej zabytkowe domy, które miałem zobaczyć na końcu dzisiejszej podróży. Budynki z zewnątrz od innych japońskich domów różnią się dachem, który pokryty jest strzechą. Środka nie widziałem, bo wciąż mieszkają tam ludzie i wiodą spokojne życie. Można co prawda wejść do jakiegoś muzeum, ale nie miałem na to czasu.
Dalsza droga była nieco łatwiejsza, bo jechałem wzdłuż rzeki. Zaraz za pierwszym zakrętem trafiłem do Suganumy, kolejnej wioski z zachowanymi zabudowaniami sprzed kilkuset lat. Byłem tak głodny, że zatrzymałem się, aby zjeść pożywną zupę, ale już nie oglądałem okolicy tak jak wcześniej. Musiałem pędzić, żeby zdążyć obejrzeć centrum wsi Shirakawa, gdzie zmierzałem.
Droga wiodła łagodnie w górę. Były setki tuneli i mostów. Na samym końcu zaczął padać deszcz. Nie pozostało mi nic innego, jak skierować się do hostelu. Udało mi się jeszcze zrobić zakupy zanim zaczęło kompletnie lać. Nie spodziewałem się załamania pogody i nie miałem przeciwdeszczowych ubrań, więc nawet nie próbowałem zwiedzać.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, za granicą, Japonia / Gifu, Japonia / Ishikawa, Japonia / Toyama, wyprawy / Japonia 2017/2018, mikrowyprawa, rowery / GT

To jeszcze z Puław do Lublina

  50.51  02:16
Dzisiejsza wycieczka jakoś tak wyszła. Miałem pojechać tylko na dworzec, bo w prognozie był deszcz, ale skusiłem się na Lublin.
Ulice były mokre, jednak nie padało. Nawet mimo temperatury bliskiej zeru było ciepło. Wszystko dzięki wiatrowi z zachodu, który mnie pchał do Lublina.
Tuż przed Lublinem zaczął padać śnieg z deszczem. Do tego cały Lublin był przesiąknięty słoną wodą. Miałem dość takiej jazdy. Wodę czułem w butach i w pampersie, i szkoda mi było roweru, więc nawet nie planowałem dalszej jazdy. Ruszyłem prosto na dworzec. Niby takie rowerowe miasto na nie trafiłem nawet na jedną drogę dla rowerów.
Część moich ubrań pokrywała nawet kilkumilimetrowa warstwa błota. Najgorzej ucierpiały od soli buty oraz napęd. Co mnie podkusiło do tej wycieczki? Muszę rozważniej podchodzić do moich tras. Miałem oszczędzać kolarzówkę.
Kategoria kraje / Polska, Polska / lubelskie, mikrowyprawa, rowery / GT

Zmrożony na pół

  457.17  22:20
Miałem więcej nie jeździć po nocy, ale to jest silniejsze ode mnie. 2 lata temu spróbowałem pobić mój rekord i wrzucić piątkę na przód trzycyfrowego dystansu. Wtedy przerwał mi deszcz. Wybrałem się więc po raz drugi w tę jeszcze bardziej szaloną podróż. Przez pół Polski zimą.
Mozolnie zebrałem się, spakowałem bardzo lekko do plecaka, wziąłem szosę i punkt 11 pojechałem. Niebo bezchmurne, wiatr z południa, niezbyt silny, na termometrze utrzymywały sie 2 °C. Moim pierwszym głównym celem był Kalisz. Prawie godzinę zajęło mi wydostanie się z Poznania. Mapa tego miasta w mojej głowie robi się coraz bardziej skomplikowana. Przydałoby się w końcu zmienić miejsce zamieszkania.
Kawałek przed Środą Wielkopolską trafiłem na betonową ścieżkę. Wciąż w trakcie wykańczania, ale widać, że znaleźli się testerzy, którzy przejechali się po wciąż płynnym betonie. Po pewnym czasie pojawiły się i znaki drogi dla pieszych i rowerów. Jest odrobinę wygodniej niż po dziurawym asfalcie, chociaż przez wspomnianego testera i fachowość inżynierów kładących beton nawierzchnia jest po prostu słaba.
Ledwo wyjechałem z domu, a łańcuch zaczął skrzypieć. Nie wyobrażałem sobie smarować go co 50 km. Smar Greenline to pomyłka. Dobrze, że wziąłem mój niezawodny Shimano. Dojechałem do Pleszewa, gdzie złapał mnie zmrok. Trafiłem na Rynek, wokół którego – jak w cyrku – krążyły autka. Wyglądało to przekomicznie. Godziny szczytu w miasteczkach potrafią zaskoczyć.
Przejechałem kawałek drogami lokalnymi i wyjechałem na krajową 12. Całe szczęście wzdłuż niej ciągnie się droga dla rowerów. Uznałem, że ruch jest zbyt duży, aby się do niego włączyć. Za Kaliszem też znalazłem w polu coś, co przypominało drogę dla rowerów. Asfaltowa nawierzchnia, ale oszroniona, że trochę strach. Nie było jednak ślisko, więc na pewien czas miałem idealną alternatywę. Potem zaczęło zalatywać kostką Bauma, ale to nic w porównaniu do wody z solą na ulicy. Dojechałem do Sieradza, skąd już mniejszymi drogami znalazłem się w Łasku, aby po chwili jechać do Piotrkowa Trybunalskiego. Temperatura spadała nawet do -5 °C. Ruch był jednak znikomy, dominowały oczywiście tiry. Przysypiałem od czasu do czasu i musiałem się wtedy zatrzymać i rozgrzać zziębnięte palce. Gorąca herbata z termosu nie była wtedy najlepszym pomysłem, bo rozszerza naczynia krwionośne, prowadząc tym samym do większej utraty ciepła, ale mrożonej wody też nie mogłem pić. Z czasem wpadłem na pomysł wymieszania ich razem i to było dobre rozwiązanie.
Tę noc wykorzystałem strasznie nieefektywnie. Już w Piotrkowie zastał mnie poranek. Nie czułem zmęczenia, a zimno. Gdyby nie grudzień (wszak pierwszy dzień zimy), mógłbym tak wiele. Co ciekawe, najdłuższą noc w roku skróciłem dzięki jeździe ku wschodowi. Na śniadanie zatrzymałem się w barze, których pełno wzdłuż dróg krajowych. Podwójna jajecznica i mogłem jechać dalej. Ruch zdążył wrócić do normy.
Temperatura o poranku wynosiła od -2 °C w słońcu do -4 w cieniu, a za dnia nawet 2 °C. Skierowałem się na Tomaszów Mazowiecki, aby potem po mniej ruchliwej drodze krajowej nr 48 zjechać na Radom. Tam złapał mnie zmierzch. Martwiłem się o dalszą podróż, bo do celu już nie dojechałbym. Pomyślałem, aby pojechać tylko do Lublina, a dalej wybrać pociąg albo nocleg. Po raz pierwszy zostałem otrąbiony i to z jakiegoś widzimisię. Wydaje mi się, że chciał mnie zepchnąć do rowu, bo nawet wyprzedził mnie niebezpiecznie. Jakiś początkujący kierowca tira.
Wyjechałem z Radomia i przeraziłem się ruchem. Na szczęście znalazłem idealną drogę tuż obok. Równa, pusta, do tego oświetlona. Czego chcieć więcej? No, chyba wyższej temperatury. Noc była cieplejsza od wczorajszej, bo tylko -3 °C, jednak pojawiła się mgła i nawet rękawice narciarskie nie dawały rady. Na szczęście, gdy już myślałem, że mi palce odmarzną, trafiłem na bar. Ogrzałem się i zjadłem zawijasa nadwiślańskiego, który wydawał mi się daniem regionalnym.
Była 21. Nie było mowy o dostaniu się do Lublina. Znów musiałem przerwać jazdę w Puławach. Jakieś pechowe to miasteczko. Następnym razem muszę trzymać się od niego z daleka. Obdzwoniłem lokalne miejsca noclegowe i pojechałem do hotelu. Jutro ma padać śnieg. Takiej ilości zanieczyszczeń już dawno nie nawdychałem się. Mój nos to kopalnia węgla.

Kategoria Polska / mazowieckie, Polska / łódzkie, kraje / Polska, Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / GT

Szlakiem wąskich torów: Koronowo – Bydgoszcz

  139.94  06:23
Czas dokończyć podróż. Po zatrzymaniu się w Koronowie miałem do pokonania jeszcze kawałek do Bydgoszczy, Torunia oraz Inowrocławia.
Ruszyłem po 9, dzisiaj nie było mgły, więc liczyłem na ładne widoki. Niestety wczorajszy deszcz zostawił po sobie dużo śladów na drogach, więc czyszczenie maszyny zdało się na nic. Wiatr zmienił kierunek na północno-zachodni, ale było gorąco, bo temperatura utrzymywała się na poziomie 5,5 °C z porywami do sześciu.
Zatrzymałem się na stacji benzynowej na kawie, odszukałem początek drogi dla rowerów prowadzącej do Bydgoszczy i ruszyłem. Owa droga została w większości położona na miejscu zlikwidowanej linii kolei wąskotorowej. Najciekawszym punktem całej tej trasy jest most rozciągający się nad doliną, po której przepływa Brda. Planowałem już od ponad roku się tam udać, jednak wciąż nie było mi po drodze. W końcu, gdy się tam znalazłem, most już nie robił na mnie takiego wrażenia, jak na zdjęciach. Chyba Islandia mi napsuła w głowie.
Do Bydgoszczy ciągnęła się jako taka droga dla rowerów. Asfalt był mokry, a w wielu miejscach gnijące liście i błoto psuły całą przyjemność z jazdy. Była też kostka brukowa i odkryłem jej jedyną zaletę – jest sucha w przeciwieństwie do asfaltu. Był też biedobeton, na którym wywrotka może się skończyć w szpitalu ze względu na fakturę działającą jak bardzo gruby papier ścierny. Ktokolwiek na to pozwolił jest psychopatą.
Gdy dojechałem do Bydgoszczy, to całe to centrum gdzieś mi uciekło bokiem, a gdy się zorientowałem, to nie miałem ochoty zawracać. Pojechałem dalej, bo pewnie jeszcze niejednokrotnie tam wrócę. Chcąc wydostać się z miasta, wjechałem przypadkiem w jakieś przemysłowe tereny, na których równe drogi są pojęciem abstrakcyjnym. Dodatkowo łańcuch zaczął przypominać o potrzebie smarowania. Gdyby nie te deszcze. A może gdybym zaczął wozić ze sobą jakieś podstawowe narzędzia, to byłoby nawet lepiej. Ciekawe kiedy złapię pierwszego kapcia.
Zanim wjechałem do Bydgoszczy odrobinę kropiło, ale gdy wyjeżdżałem z niej, to lunęło na całego. I to deszczem ze śniegiem. Padało na szczęście krótko, toteż nie przemokłem kompletnie. Za Solcem – jako że jechałem kolarzówką – czekało mnie nieuniknione, czyli jazda drogą krajową. Gdybym jechał moim Trekiem, to mógłbym spróbować pojechać szlakiem nadwiślańskim, który poleciał gdzieś w las po nieutwardzonych drogach. Całe szczęście ruch nie był za duży, a kierowcy zachowywali się normalnie. No, może poza paroma niedowartościowanymi torunianami, którzy wyprzedzali lub mijali (na trzeciego) na gazetę.
Na obiad zatrzymałem się w przydrożnym barze o nazwie Route 10 Bar (wiecie, bo stoi przy drodze krajowej nr 10). W Toruniu odwiedziłem oczywiście punkt widokowy z panoramą na Starówkę. Liczyłem na dobre światło, bo słońce od czasu do czasu pojawiało się zza chmur, oświetlając pięknie krajobraz. Częściowo mi się udało, choć nie jestem zbyt zadowolony. Odwiedziłem też Toruńskie Pierniki, żeby zabrać kilka łakoci dla kolegów i koleżanek z pracy. Ponieważ w ogóle nie planowałem odwiedzać tego miasta, to szybko się zebrałem i ruszyłem w dalszą drogę. Trafiłem na zielony szlak rowerowy prowadzący do Gniewkowa tak samo, jak mój założony plan. Nie chciałem jednak jechać tą samą drogą. Za bardzo przekombinowałem, bo zabłądziłem i musiałbym wjechać na dwie drogi krajowe. Naprostowałem swój błąd i ostatecznie wróciłem na przebytą wcześniej trasę.
Do Gniewkowa prowadziła wygodna droga przez las. Prawie pusta, auta policzyć można było na palcach jednej ręki. Zmartwieniem były chmury, które toczyły się ciężko z północy. Musiałem się spiąć mimo zmęczenia i coraz ciężej pracującego łańcucha. Prognoza pogody mówiła o śniegu, ale przy 2 °C raczej nie było o tym mowy. Szlak z Gniewkowa do Inowrocławia prowadził trochę innymi drogami niż planowałem jechać, więc zrezygnowałem z niego i pojechałem na zachód, omijając drogę krajową. Wiało w twarz, a kierowcy oślepiali. Chyba nigdy się nie nauczą, a przecież byłem dobrze widoczny.
Dojechałem do Inowrocławia, zatoczyłem pętlę po centrum, aby znaleźć bankomat, kupiłem bilet na pociąg i, mając jeszcze kilka minut zapasu, wziąłem tradycyjnie dworcowego kebaba. Gdy kierowałem się na peron, z nieba zaczął padać śnieg. A jednak.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Szosa gminy zalicza

  200.71  08:31
Jak to mawiają, do trzech razy sztuka. Tak więc dzisiaj wybrałem się na wycieczkę, którą zaplanowałem jakiś czas temu. Ze względu na wiatr wybrałem odwrotny kierunek od planowanego.
Planowałem pojechać wcześnie rano, ale zaspałem. Warunki na dworze i tak nie były najlepsze ze względu na zamglenie. Ruszyłem o 10 w kierunku Biedruska. Tam miałem nieprzyjemną sytuację, bo spod mojego koła wystrzelił kamyk i uderzył w wyprzedzające mnie auto. Całe szczęście kierowca i pasażer byli normalni – zapytali co się stało, wyjaśniłem im i rozjechaliśmy się bez zgrzytów.
Zgłodniałem w Wągrowcu, więc zrobiłem sobie tam przerwę lunchową i przy okazji rozgrzałem, bo temperatura wahała się od -0,7 do -0,1 °C. Zero pojawiło się dopiero po południu. W Gołańczy myślałem o zrezygnowaniu z jazdy na północ, bo wiatr nie był przyjemny, ale wyjechałem za miasto na próbę i nie było źle. Tak dojechałem do Wyrzysku, gdzie złapał mnie zmierzch, a potem do Łobżenicy. Co ciekawe, po zachodzie słońca zrobiło się cieplej i nawet 2 °C pojawiały się na termometrze.
Nie spodobało mi się na drodze na wschód. Mało wygodne asfalty, czasem asfaltów brak, więc musiałem kombinować, jak przedostać się dalej. A ponieważ szukałem sposobu na zaliczenie kilku gmin, to jechałem zygzakiem. Kierunek południowy stawał się najmniej przyjemny, bo wiatr zmienił kierunek. Do tego zaczęło kropić, potem jeszcze pojawiła się silna mgła, ale na chwilę, bo zaraz zaczęło mżyć. Mokre i brudne ulice brudziły rower, więc nie byłem zadowolony. Jako że na liczniku zbliżało się 200 km, to postanowiłem dojechać tylko do Koronowa i tam się zatrzymać. Nie sądziłem, że mój plan będzie taki długi.
Zaskoczyła mnie długość oraz jakość dróg dla rowerów w Koronowie. Chociaż mogłem mieć szczęście, bo jak spojrzałem teraz na mapę, to widzę, że jechałem po jedynych drogach dla rowerów w tym mieście. Drogi mają dwa minusy. Często są mijanki z prawej na lewą strony drogi i odwrotnie. Nie wiem, czy bardziej chcieli tym zdenerwować kierowców czy rowerzystów. Drugi minus za przejazdy rowerowe, na których można się zabić, bo mają wysokie krawężniki i przecinają drogi nieutwardzone.
Zatrzymałem się w ośrodku wczasowym, w którym odbywały się aż dwie imprezy andrzejkowe. Dobrze, że pokoje miały tam podwójne drzwi. Recepcjonista, a po części i ja, nie mógł uwierzyć, że dojechałem tam z Poznania w jeden dzień. No to teraz jeszcze powrót.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, mikrowyprawa, rowery / GT

Po łowicku

  157.26  07:26
Obudził mnie siąpiący deszcz, więc poszedłem dalej spać. Po ruszeniu miałem drogę usłaną lustrami kałuż i mlaskanie spod kół. Ponieważ zdecydowałem się jechać na wschód, to prażące słońce świeciło z góry i z dołu, odbijając się od mokrego asfaltu.
Jechałem drogą krajową. Ruch był bardzo mały, a doliczając do tego szerokie pobocze, jechało się całkiem bezpiecznie. Szkoda tylko, że na drogach krajowych jest taka nuda. Tylko niebo organizowało mi pokaz białych i szarych chmur, które od czasu do czasu wyglądały groźnie.
Czas szybko zleciał i dojechałem do Łowicza. Pod katedrą obejrzałem procesję z udziałem ludzi ubranych w tradycyjne łowickie stroje. Potem jeszcze orkiestra chodziła po rynku, przygrywając piosenki kościelne.
Zatrzymałem się w trzeciej restauracji, bo w pierwszej nie było wolnych stolików, a druga była zagraniczna. W moim menu znalazłem tylko jedno danie regionalne – filet z piersi kurczaka po łowicku. Był słaby i smakował kebabem. W tym mieście nie serwują dań regionalnych czy to po prostu nie był mój dzień?
Zajrzałem jeszcze do sklepiku z pamiątkami, kupując kilka praktycznych gadżetów i pojechałem szukać dworca, bo nie czułem się na siłach, aby dotrzeć do Warszawy. Jeden pociąg dopiero co odjechał, w drugim nie było miejsca na rower, więc pozostał trzeci – jadący 4 godziny później. Co ja miałem tyle czasu robić w Łowiczu? Obmyśliłem plan zrobienia pętli. Najpierw kawałek na południe po innej, mniej przyjaznej drodze krajowej. Choć kusiła mnie bliskość Skierniewic, to nie brałem ich pod uwagę ani podczas planowania, ani gdy widziałem znaki drogowe z kilometrażem. Chciałem zrobić sobie zapas czasu, aby spróbować znaleźć inną restaurację z regionalnym jedzeniem.
Trafiłem przypadkiem do Nieborowa, gdzie znajduje się pałać Radziwiłłów. Zakaz jazdy rowerem zniechęcił mnie do odwiedzenia parku, a przecież mogłem się przespacerować. Mądry ja.
Dostałem się do Sochaczewa, ale niczym mnie nie zainteresował. Zwróciłem jednak uwagę na późną godzinę, więc musiałem się ewakuować. Miałem teraz pod wiatr, co dodatkowo spowalniało jazdę. Do tego zacząłem być głodny, a po żadnym sklepie ani śladu. Gdy w końcu znalazłem się w Łowiczu, to nie było już mowy o żadnej kolacji, bo dotarłszy na dworzec, byłem spóźniony 3 minuty. Ale pociąg aż 12, więc to mnie uratowało. W pociągu zabrakło przedziału rowerowego, ale wpakowałem rower do toalety w ostatnim wagonie. Nie mój pomysł, ale bardzo praktyczne podejście, bo w przejściu zmieściłyby się maksymalnie 2 rowery, a właśnie tylu rowerzystów poza mną już w pociągu było. Tak więc 3 rowery w sezonie rowerowym przeleżały całą drogę do Poznania w toalecie. Brawo, PKP Intercity.
Kategoria Polska / wielkopolskie, Polska / mazowieckie, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, setki i więcej, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery