Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

mikrowyprawa

Dystans całkowity:8252.41 km (w terenie 824.26 km; 9.99%)
Czas w ruchu:423:24
Średnia prędkość:19.49 km/h
Maksymalna prędkość:59.72 km/h
Suma podjazdów:48893 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:38303 kcal
Liczba aktywności:66
Średnio na aktywność:125.04 km i 6h 24m
Więcej statystyk

5 mm to za mało

  179.55  08:15
Plan na ten weekend był zupełnie inny, ale jak zwykle nie zdążyłem na pociąg. Szkoda mi było wracać do domu, bo pewnie połowę niedzieli spędziłbym na pracy, więc spod dworca wyruszyłem na wschód.
Zaplanowałem dojechać do samej Warszawy, ale to tylko wstępny plan. Dzisiaj zaś chciałem dostać się do Kłodawy. Podobno są tam podziemia, a ja lubię chodzić po tunelach.
Podjechałem kawałek krajówką do Kostrzyna, potem skręciłem na Pobiedziska. Miało wiać z zachodu, ale pogoda zmieniła zdanie i pomęczyłem się trochę z północnym wiatrem. Na stacji benzynowej dobudziłem się kawą, bo wstałem dzisiaj przed godz. 6, aby zdążyć ze wszystkim. Jak widać, było to wciąż za późno.
W centrum Pobiedzisk wjechałem na remontowaną drogę. Pewnie miałem ją ominąć, ale jakiś idiota ustawił nakaz skrętu w lewo za znakiem zamiast nakazu skrętu przed znakiem i przez to wjechałem na tę drogę (jak później zauważyłem, nie byłem jedynym oszukanym). Niby nic wielkiego, gdyby nie zabłąkany gwóźdź, który przebił na wylot oponę i dętkę. Wkładka „antyprzebiciowa” okazała się nieprzydatna. 5 mm to za mało. Zakleiłem dwie dziury i zauważyłem, że Islandia zostawiła ślady również na bieżniku tylnej opony, odsłaniając błękit wkładki (raptem 2 miesiące temu założyłem tę oponę). Ciekawe, co stałoby się, gdybym wyruszył na jeszcze dłuższą wyprawę.
Gdy wjechałem na starą krajówkę do Gniezna, okazało się, że ruch jest jeszcze większy niż do Wrześni. Sądziłem, że ze względu na dłuższy weekend wszyscy powyjeżdżali wczoraj i dzisiaj będzie luźno.
Było już lekko z wiatrem i do Gniezna dostałem się tuż przed południem. Zjadłem obiad i pełen sił mogłem pędzić. Witkowo, Powidz, Kleczew, Ślesin, Sompolno. Kolejne miasteczka przemijają. Nic ciekawego się nie dzieje. Jedynie chmury zapewniają rozrywkę. W Powidzu odwiedziłem plażę z mnóstwem ludzi, co przy pochmurnej aurze było zaskakujące. Z kolei w Ślesinie trafiłem na korek rodem z Warszawy. Gdzie ci wszyscy ludzie „pędzili”?
W drodze do Kłodawy wyczytałem w internecie, że kopalnia jest czynna wyłącznie w dniu roboczym. Czyli ani dzisiaj, ani jutro. Ja to mam farta. Jako że miasto nie ma nic więcej do zaoferowania, pojechałem do jedynego hotelu. A może by tak pojechać jutro do Łodzi?
Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, mikrowyprawa, rowery / Trek

Landmannalaugar od ładniejszej strony

  124.67  07:49
To miał być luźniejszy dzień. Powrót do Selfoss i odpoczynek po ekstremalnych warunkach z poprzedniego dnia. Wyszło jednak inaczej, niż się spodziewałem.
Wciąż padało, gdy się przebudziłem. Przeleżałem więc w śpiworze kawałek poranka, zjadłem niespiesznie śniadanie i nagle się przejaśniło. Wyszedłem z namiotu, aby rozejrzeć się za jakimś ciekawym ujęciem. No bo skoro już dotarłem tak daleko, to dlaczego mam wrócić z pustymi rękoma?
Nie wiedziałem do końca, co ze sobą zrobić. Nie dostrzegłem widoków z internetu i czułem się rozczarowany. Zauważyłem jednak ludzi wspinających się pod górę po wąskiej ścieżce. Pomyślałem, że mógłbym wybrać się na pieszą wycieczkę. To był strzał w dziesiątkę. Idealna pogoda, a i daleko nie trzeba było iść. Kilka kilometrów spaceru i widok zwalił mnie z nóg. Landmannalaugar to najpiękniejsze islandzkie góry.
Mogłem wybrać się na długą pieszą wyprawę, aby zobaczyć więcej kolorowych zboczy, jednak nie miałem wystarczająco prowiantu. Zawróciłem do bazy. Rozważałem wejście do gorącego źródła, które znajduje się tuż przy kempingu, ale przestraszyłem się zimna. Chociaż w słońcu było 17 °C, to w cieniu chmur temperatura momentalnie spadała do 8 °C. Dodając do tego deszcz – 6 °C. No i jeszcze ten przenikliwie chłodny wiatr. Brr, zachciało mi się Islandii.
Zeszło mi trochę czasu na robieniu zdjęć i na wycieczce, że aż nastała pora obiadu. Skorzystałem z mojej kuchenki, ale – tak jak wczoraj – nie współpracowała najchętniej. Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania udało mi się zjeść obiad. Zebrałem obóz, porozmawiałem jeszcze z ludźmi ciekawymi mojej wyprawy i pojechałem w drogę powrotną. Oczywiście inaczej niż wczoraj, bo drogą F225 (gdzie F oznacza drogę górską).
Gdy ruszałem, było bardzo ładnie. Jedynie od czasu do czasu spadło kilka kropel. Potem jednak się rozpadało i martwiłem się, że będzie jak wczoraj. To było liche zmartwienie. Miałem bowiem do pokonania bród. Brak mostu w zasięgu wzroku zmusił mnie do działania. Obserwując auta przeprawiające się przez wodę, wiedziałem, że się zamoczę. Podwinąłem nogawki, zmieniłem buty na te, w których przyleciałem z Polski (wciąż nie wyschły, odkąd je przemoczyłem pierwszej nocy) i przejechałem, zalewając odrobinę jeden z butów. Dobrze zrobiłem, przebierając je.
Spotkałem sakwiarzy zmierzających w przeciwnym kierunku. Mieli kwaśne miny, ale dobrym znakiem było to, że oni tę drogę pokonali.
Przy kolejnym brodzie nie miałem ochoty na zmianę butów w deszczu, więc czekałem. Poczekałem, aż przestanie padać, ponieważ dostrzegłem błękitne niebo na horyzoncie, które powiększało się w moim kierunku. Gdy przestało padać, powtórzyłem procedurę przekraczania brodu. I tak kilka razy, aż dojechałem do takiego kilkunastometrowego. Pojawił się w mojej głowie niepokój. Obserwowałem auta przeprawiające się przez wartki nurt i w końcu sam się odważyłem go przekroczyć. Aby zminimalizować ryzyko upadku, poprowadziłem rower. Prąd próbował mi go kilka razy porwać, ale utrzymałem równowagę i suchy od kolan w górę znalazłem się na drugim brzegu. Wydaje mi się nawet, że ktoś z auta robił mi zdjęcia albo nawet kręcił film. W każdym razie, dostałem kciuka w górę i uśmiechy na twarzach obserwatorów.
To był koniec brodzenia. Kolejne cieki oznaczone na mapie okazywały się być zaledwie strumyczkami. Pozostał mi tylko długi zjazd z księżycowym pejzażem. Mimo obaw o możliwość złapania kapcia na kamienistej drodze, sunąłem w dół z zawrotnymi prędkościami, jakich mój licznik nie widział od czasu wjazdu na islandzki interior. Wszystko szło łatwo, dopóki nie spadła mi sakwa. Trochę w tym mojej winy, bo była zawieszona tylko na górnych hakach (ale i przywiązana linką). Co było najgorsze, w tej sakwie miałem aparat. Na szczęście przetrwał upadek. Zorientowałem się za to, że zniknęły buty, w których przekraczałem rzeki. Miałem je wyrzucić, ale nie tak wcześnie i nie byle gdzie. Nie miałem sił na wracanie się pod górę, więc pozostała mi nadzieja, że ktoś je zauważy i zabierze. Wszystkiemu winne wyboiste drogi.
Skończyła się droga przez interior i miałem kilkadziesiąt kilometrów prosto do kempingu, na którym zostawiłem połowę rzeczy. Aby zaoszczędzić czas i pieniądze, chciałem je odebrać jeszcze dzisiaj. Droga była długa i przeszkadzał mi wiatr wiejący w twarz. Trafiłem też na przebudowę drogi. Warstwa grubych kamieni nie była łatwa do pokonania. O tyle dobrze, że za jakiś czas będzie można tamtędy pojechać po wygodnym asfalcie. Islandzkie drogi są w zaskakująco dobrym stanie. Szkoda, że nie budują takich w Polsce.
Wjechałem na krajową drogę nr 1, której odcinek dzielił mnie od Selfoss. To był dosyć nudny odcinek, nie cieszył mnie w żadnym stopniu. Chyba że byłem zbyt zmęczony, aby czerpać jakąkolwiek radość. Bądź co bądź, mijało mnie dużo aut, pomimo późnej godziny.
Nie udało mi się dotrzeć na czas na kemping, ale widziałem po drodze zachód słońca. Nie był jakiś efektowny. Może to nie ten dzień. Zjadłem, w końcu się umyłem i poszedłem spać. Zauważyłem jeszcze, że przednie koło mam skrzywione. Ciekawe co będzie następne.
Kategoria rowery / Trek, pod namiotem, kraje / Islandia, góry i dużo podjazdów, terenowe, setki i więcej, za granicą, z sakwami, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

Landmannalaugar – ekstremalna Islandia

  131.45  09:24
Miałem ciekawy plan na dzisiaj. Było ciepło, wiał przyjemny wiatr. Nie byłem świadom tego, jak zakończy się mój dzień.
W nocy nie padało, choć było duże zachmurzenie. Nad ranem się przejaśniło, więc wystawiłem na słońce ubrania, które po ulewie z poprzedniego dnia wciąż były wilgotne. Moje zbieranie obozu obserwował baran stojący na wzgórzu kilkanaście metrów obok. Szkoda, że nie chwyciłem za aparat, bo to była jedna z nielicznych okazji do uchwycenia na zdjęciu przedstawiciela tych płochliwych zwierząt.
Mój spokojny poranek zakłócały meszki, które – choć w niewielkiej liczebności – utrudniały pakowanie domu. (To określenie na namiot i cały mój majdan nie odstępowało mnie przez długi czas. Ale nie będę zdradzał zakończenia). Owady nie bały się chyba niczego. Płoszył je jedynie wiatr.
Skierowałem się na południe, jedyną drogą widoczną na mapach i w zasięgu wzroku. W oddali kłębiły się czarne chmury, a potem nawet dojrzałem deszcz. Najgorsze, że on się do mnie zbliżał. Przyspieszyłem tempo jazdy, bo miałem z wiatrem. Przynajmniej dopóki nie skręciłem w drogę Þjórsárdalsvegur (co oznacza najprawdopodobniej: droga w dolinie rzeki Þjórsá). Czyli nie dość, że pojawił się wiatr i gonił mnie deszcz, to jeszcze miałem pod górę. Deszczowi niestety udało się mnie dogonić i już mi nie odpuścił do końca dnia.
Przy drogach można się często natknąć na znaki drogowe informujące o interesującym miejscu. Dzisiaj minąłem kilka takich znaków, kilku dałem się skusić, ale gdy zaczęło padać, liczba postojów zmalała. Przegapiłem z tego powodu rekonstrukcję starych zabudowań Þjóðveldisbærinn, które niegdyś znajdowały się w okolicy, a które zostały zniszczone przez pobliski wulkan. Budynki pokryte darnią tak się zlewały z zielenią okolicy, że ledwo je dostrzegłem ze wzniesienia, na które wjechałem.
Z każdym kilometrem liczba zabudowań malała, a krajobraz przekształcał się w podobny do tego w Reykjanes z pierwszego dnia. Tylko mniej kolorowy i zróżnicowany. Wkradała się monotonia. Pomyślałem sobie, że jeśli tak wygląda interior, to ja tam jednak nie chcę jechać. Minąłem jakiś hotel oraz informację, że do następnej stacji benzynowej jest daleko. Wciąż jednak jechałem po asfalcie, wciąż lało i wciąż meszki wchodziły do wszystkich otworów głowy, gdy się zatrzymywałem na zdjęcie albo jechałem wolniej, bo akurat było bardziej stromo.
Moim planem na dzisiaj były góry Landmannalaugar. Wiedziony znakami, nie zdawałem sobie sprawy z tego, co znajduje się przede mną. Droga asfaltowa skończyła się po 100 km. Przepadły też meszki. Wjechałem na drogę na Księżyc. Pokryta materiałem wulkanicznym, rozjeżdżona przez auta, stała się nie lada wyzwaniem do pokonania. Krajobraz nie zmieniał się zbyt szybko, bo ponad 7 km/h było ciężko wyciągnąć. Kamienie, tarka i grząski piach – sama przyjemność. Od czasu do czasu ktoś przejechał, machając mi albo krzycząc, że jestem szalony. I byłem. Marzłem na deszczu. Miałem na sobie tylko jedną warstwę ubrań, a nie było gdzie się zatrzymać, żeby założyć coś ciepłego. Temperatura za dnia wynosiła ładne 16 °C, ale odkąd zaczęło padać, spadła do nieprzyjemnych 6. Gdyby nie ulewa, to jechałoby się przyjemnie, a ja tutaj w takich ekstremalnych warunkach.
Deszcz lał już dobrych kilka godzin. Czułem, że mam przemoczone ubrania, a końca drogi nie było widać. Najpiękniejsze islandzkie góry powoli stawały się mrzonką. Było ciężko, ale zawrócić nie chciałem, nie mogłem się poddać. Do tego wszystkiego prześladował mnie głód, a w zasięgu wzroku żadnego zadaszenia, aby ugotować obiad.
Wreszcie ukazał się pierwszy szczyt gór, potem kolejny i następny. Piękna zieleń w dziesiątce odcieni, której brakowało mi od kilku godzin. Nadal jednak nie widziałem końca drogi i nawet zacząłem się rozglądać za miejscem pod namiot, ale w końcu, ze szczytu setnej górki dojrzałem kilkadziesiąt namiotów. Poczułem niesamowitą ulgę, że dotarłem do namiastki cywilizacji. Do pokonania pozostał bród. Przerażał mnie, gdy patrzyłem na auta przeprawiające się po nim. Na szczęście wypatrzyłem kładkę i jakimś cudem przedostałem się na drugą stronę wartkiego nurtu rzeki.
Kemping był droższy niż w miastach, a zniżek dla szalonych rowerzystów niestety nie mieli. Wygód dużych też nie było, ale na co ja liczyłem w takim miejscu? Do wyboru był skrawek podmokłej trawy albo wielkie pole pełne kamieni, które wypłukała sezonowa rzeka. Wybrałem opcję drugą. Kilka osób nawet zaoferowało mi swoją pomoc w rozbijaniu obozu, ale byłem tak uparty, że nie chciałem nikogo trudzić.
Budynek, w którym znajdują się toalety był cały okupowany przez turystów próbujących wysuszyć swoje ubrania. Panowała tam więc straszna wilgoć, ale przynajmniej mogłem się odrobinę zagrzać. W końcu też miałem okazję, aby ugotować sobie jedzenie. Nie mogłem jednak odpalić kuchenki, jak należy. Płomień buchał w dziwny sposób, jak jeszcze nigdy wcześniej, a ugotowanie posiłku zajęło mi kilkadziesiąt minut. Nie znam się na gazie i wciąż się zastanawiam, czy winna była wilgotność powietrza, niskie ciśnienie, zimny gaz czy może coś jeszcze innego. Koniec końców udało mi się przygotować porządną porcję do regeneracji i uzupełnienia sił.
Kategoria rowery / Trek, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, terenowe, setki i więcej, za granicą, z sakwami, kraje / Islandia, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

W drodze do Gullfoss

  102.06  06:17
Późny przyjazd na kemping skutkował późną pobudką. Spakowałem się, zostawiłem połowę bagażu w biurze kempingowym i mogłem ruszać. Na rower załadowałem tylko 2 sakwy (z pięciu posiadanych), namiot i karimatę. Pojechałem na krótką wycieczkę.
Zanim oddaliłem się od miasta, musiałem zrobić zakupy i coś zjeść. Nie znam zagospodarowania przestrzennego miasteczek na Islandii i byłem przekonany, że zakupy uda mi się zrobić na obrzeżach. Musiałem zawracać. Tym razem wybór padł na sieć Krónan. Niskobudżetowy z przestronnym wnętrzem oraz dużym działem żywności organicznej. Kupiłem trochę zapasów i – przede wszystkim – skyr. Stał się on podstawą mojej diety. Całe szczęście, przy kasie dostrzegłem zapalniczkę, która prawie wyleciała mi z głowy. Bez niej miałbym sporo kłopotów, o czym przekonałem się poprzedniego wieczora podczas rozpalania ognia na kuchence.
Ciągle świeciło słońce i było upalnie. Nie po to uciekłem z Polski, żeby się smażyć. Założyłem spodenki, krótką koszulkę i wreszcie mogłem jechać – i to z wiatrem. Przejechałem się kawałek po krajowej jedynce. Ruch był strasznie duży. Obawiałem się o późniejszą jazdę tą drogą.
Z informatora, który wziąłem na lotnisku dowiedziałem się, że rowerzyści mogą poruszać się po chodnikach. Czyli te znaki dróg dla pieszych i rowerów są jakąś atrapą? Wiele zagadek pozostanie nierozwikłanych. Przynajmniej będę świadomy, gdzie uciekać w razie wzmożonego ruchu na drogach.
Zaledwie kilka kilometrów za miastem zaczęło kropić. Nie było to nic poważnego, więc się nie zatrzymywałem. Nawet na zdjęcia, ale to po to, żeby nie robić ich za dużo. No, chyba że moją uwagę przykuły zwierzęta, takie jak konie islandzkie. Im mogłem poświęcić dużo czasu. Pod warunkiem, że i one okazywały zainteresowanie.
Kropiło z przerwami, mocniej lub słabiej, tak jakoś niezdecydowanie, więc się nie przebierałem. Zajadałem się za to ciastkami – kanilsnúðar, co można przetłumaczyć jako bułeczki cynamonowe. Najlepsze ciastka, jakie jadłem i polecam je na równi ze skyrem (ciekawe jaki efekt daje połączenie tych dwóch delicji – mogłem wpaść na to wcześniej).
W miasteczku Laugarvatn po raz pierwszy zetknąłem się z owadami – meszkami, o których dużo czytałem przed wyjazdem. Wiele osób miało na głowach siatki ochronne. Ja swojej nie mogłem znaleźć, więc nie zatrzymywałem się, żeby mnie nie irytowały.
Wracając do pogody, deszcz pokropywał na zmianę z promieniami słońca. Raz jednak w chmurze włączył się jakiś piąty bieg, bo nagle zaczęło tak lać, jak jeszcze nigdy nie widziałem, a wciąż byłem w krótkich spodenkach. W buty się lało, brak jakiegokolwiek schronienia, nawet drzewa, a droga na nasypie, więc nie mogłem się zatrzymać. Jedno szczęście, że miałem na sobie kurtkę. Spodnie założyłem za późno, gdy dotarłem do pierwszego zjazdu. Ze skarpetek wykręcałem wodę. Dobrze, że miałem buty chroniące przed wiatrem, bo temperatura spadła i wyziębiłbym sobie stopy.
Czułem się zmarznięty po deszczowej niespodziance. Przestało padać równie nagle, jak zaczęło. Na znaku drogowym rozpoznałem gorące źródło, więc oczywiście musiałem tam pojechać, aby rozgrzać się. Rozczarowałem się, gdy okazało się, że to tylko basen (Islandczycy podobno kochają pływać). Nic tam po mnie, jechałem dalej, świadomy znaczenia znaku basenu.
Dojechałem do miasteczka Geysir, gdzie można zobaczyć największy na Islandii gejzer o tej samej nazwie, który podobno był pierwszym odkrytym przez człowieka i który dał nazwę takim zjawiskom. Niestety aktywność gejzeru Geysir zmalała i na wyrzut wody w powietrze trzeba czekać około dwóch dni (a i tak już nie imponuje, jak 100 lat temu). Na szczęście na tym samym obszarze jest nieco mniejszy gejzer – Strokkur, który urządza pokaz co kilka minut. Nawet udało mi się uchwycić erupcję aparatem, i to za drugim razem. Za pierwszym wystraszyłem się, bo nie byłem świadomy tego, gdzie się znajdowałem.
Kawałek dalej znajduje się wodospad Gullfoss. Świeciło piękne słońce, gdy dojeżdżałem do niego. Rower zostawiłem jak zwykle na parkingu i poszedłem kawałek w jego kierunku. Nie podchodziłem za blisko, ponieważ miałem dość wilgoci tego dnia. Ludzi zgromadziło się i tak dużo, więc mogłem się nie zmieścić w punkcie widokowym.
Przez głowę przeszła mi myśl, czy nie pojechać drogą na północ – przez interior, ale miałem ciut inne plany i za mało czasu na obejrzenie wszystkiego. Zacząłem rozglądać się za noclegiem. Próbowałem zapytać w pobliskim hotelu, ale obsługa gdzieś zniknęła, a nikt z licznego grona turystów z Francji nie odważył się odpowiedzieć po angielsku, więc zabrałem się i pojechałem szukać dalej.
Wszystko wokół dróg było ogrodzone, więc jechałem daleko. Spotkałem tylko jedną osobę na drodze – dziewczynę, która wybrała się, aby pojeździć na desce. Asfaltowe drogi na Islandii są wyjątkowo równe, a gdy dodać zerowy ruch na mniej popularnych szlakach, wtedy można poczuć się jak u siebie.
Po kilku zakrętach wypatrzyłem przestrzeń między drogą i ogrodzeniem. Dodatkowo miejsce było odrobinę osłonięte od drogi, więc jak na nocleg na dziko, w sam raz. Gdy się rozbijałem, ktoś zatrzymał się autem na drodze, ale akurat siedziałem w namiocie, więc nie wychylałem głowy, bo jestem nieufny. Po kilku minutach odjechał. Podejrzewam, że robił zdjęcia koniom, które były za zagrodą po drugiej stronie drogi. Martwiłem się o buty, bo były wciąż mokre po popołudniowej ulewie. Ogrzanie ich przy kuchence podczas przyrządzania kolacji nic nie zmieniło.

Kategoria rowery / Trek, z sakwami, setki i więcej, góry i dużo podjazdów, za granicą, pod namiotem, kraje / Islandia, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

Mikołaj w Gdańsku

  161.33  07:39
Ups, nie chodziło mi o stolicę naszego kraju. Obcego też nie. Kierowałem się do rowerowej stolicy Polski. Tak przynajmniej mi się wydawało. Ale po kolei (o kolei też będzie).
Wstałem dopiero o 7, więc zanim się ogarnąłem, słońce zaczęło szykować się do wzejścia. Właściciel hotelu wybierał się na rower do lasu, a ponieważ zaparkowałem moją bryką w jego garażu, mógł on przyjrzeć się jej z bliska pod moją nieobecność. Zauważył luz w tylnej piaście. Niewielki, ale jednak. Może to jest powodem któregoś stukania (od dawna borykam się z różnymi dźwiękami stukania, trzeszczenia, a ostatnio nawet moje nowe pedały z maszynowymi łożyskami zaczęły piszczeć). W każdym razie wizyta w serwisie jest jutrzejszym obowiązkiem.
Rano temperatura wynosiła ponad 4 °C. Było prawie bezchmurnie i zapowiadał się słoneczny dzień. Pierwszym miastem na mojej trasie była Tuchola. Jaka szkoda, że Bory Tucholskie nie znajdowały się w pobliżu. Byłem ciekaw, czy mocno się różnią od innych lasów.
Czersk przyniósł niewielki kłopot. Powoli kończyła się prosta droga do Gdańska. Z początku udałem się do miejscowości Odry, w której przy okazji miały się znajdować kamienne kręgi. Nie zobaczyłem ich, bo są ogrodzone, a zimą z jakiegoś powodu nie ma wejść (co najwyżej po telefonicznym uzgodnieniu dzień wcześniej). Nie planowałem skakać przez płot, więc jechałem dalej. Znalazłem się na leśnej drodze, która była zaznaczona na mapie jako asfalt. Już nie mam sił do ciągłego poprawiania po tych nieukach. Mokry piach na szczęście łatwo poddawał się moim nowym oponom, ale oczywiście zajmowało to dużo więcej czasu niż mielenie po asfalcie.
Wraz ze Starą Kiszewą zaczęły się kolejne problemy. Wiatr, który z początku wiał z południowego-zachodu zmienił się w wiatr zachodni. Nie dość że zaczął uprzykrzać mi życie, to jeszcze temperatura odczuwalna spadła bardzo nisko. Na słońce za chmurami także nie miałem co liczyć. Ta niewygoda ciągnęła się kilometrami, aż do Nowej Karczmy. Zatrzymałem się tam w sklepie sieciowym, który rozreklamował się chyba w całym powiecie jako jedyna kaszubska Polska Chata. Zjadłem jakieś zrazy i ruszyłem w kierunku Gdańska.
Powoli zaczęło się ściemniać, ruch wzmagać, a chodniki dla rowerów pojawiać w swoim chaotycznym porządku. Wjechałem na nie dopiero, gdy jakiś blachosmród zaczął na mnie trąbić bez powodu. Zdenerwowany wolałem nie lawirowć wśród takich gnojków. Miałem wielką nadzieję, że w Gdańsku będzie inaczej. Tak nie było. Miasto przywitało mnie, co prawda, niespodzianką w postaci znaku rowerzysty, auta oraz metra odstępu między nimi, ale na kierowcach wrażenia to nie robiło. Drogi dla rowerów mnie też zawiodły, bo nie były przyjazne. Potem był problem remontu i dezinformacji z tego powodu. A jak już sobie poradziłem, to nie miałem bladego pojęcia jak dostać się – nawet pieszo – do dworca kolejowego. Po dwukrotnym okrążeniu jakiegoś budynku trafiłem na tajne przejście podziemne, dostałem się do dworca, kupiłem bilet do Poznania i ruszyłem do Starego Miasta. Miałem 2 godziny wolnego. Po pół godzinie udało mi się znaleźć drogę do Starówki, obejść kilka razy wkoło i uchwycić nocne ujęcia z różnymi ubogimi ustawieniami aparatu w telefonie. W Gdańsku byłem już dwukrotnie. Raz pieszo, ale wyleciało mi z głowy dużo dróg, jak ta łącząca dworzec ze Starym Miastem. Przynajmniej pamiętałem niektóre budynki. Drugim razem byłem tylko przejazdem i jak się później zorientowałem, z Oruni do centrum dojechałem po tej samej drodze.
Kraków oraz Gdańsk to jak do tej pory jedyne miasta, w których spotkałem się z dużą różnorodnością językową wśród turystów. Widziałem wiele czynnych lokalów i rozważałem, czy nie zjeść w którymś. Ograniczony czas wybił mi ten pomysł z głowy. Zastanawia mnie skąd wziął się ten boom na jedzenie typu sushi. I tak nie dorównują tym japońskim. Wolałbym zjeść teppanyaki albo omuraisu. Polskie sushi już mi się przejadło.
Odwiedziłem jarmark bożonarodzeniowy. Było dużo ludzi. Dużo więcej niż w Poznaniu, gdy tam byłem ostatnio. To pewnie weekend sprawiał takie wrażenie. Czas zleciał mi szybko. Z dotarciem do dworca miałem mniej problemów. Oddałem część mojej kolacji bezdomnemu, bo poprosił uprzejmie. Do pociągu zapakowałem się cudem, bo numerów wagonów oczywiście nie było, a peron był pełny ludzi czekających na nie wiadomo co. Typowy bałagan na kolei. A do domu dotarłem po godz. 23. Ale ze mnie dzisiaj malkontent. Jaki wiatr zawieje w przyszłym tygodniu?
Kategoria Polska / pomorskie, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

W kierunku stolicy

  150.17  06:31
Koniec siedzenia. W ten weekend zapragnąłem pojechać gdzieś daleko. Najpierw myślałem o planie sprzed miesiąca – trawers przez Sudety. Wczoraj spojrzałem na prognozę pogody i stwierdziłem, że dużo lepiej będzie ruszyć do stolicy.
Wyjechałem późno, bo w południe. Przejechałem się przez las komunalny. Strasznie dużo w nim błota. Uznałem, że będzie lepiej trzymać się z dala od terenu. Najpierw dojechałem do Murowanej Gośliny przez Biedrusko, a potem skierowałem się na Rogoźno. Kolejny był Wągrowiec. Objechałem go po obwodnicy, bo nie miałem ochoty denerwować się na chodnikach dla rowerów. Obwodnica nie jest od nich wolna, jednak są o wiele lepsze. Dobrze, że mam nowe opony, bo krawężniki są tam niebezpieczne.
Zmierzch złapał mnie przed Kcynią, więc w Nakle nad Notecią zdecydowałem, że dojadę tylko do Sępólna Krajeńskiego. Chciałem dotrzeć do Tuchowa, może nawet dalej. Gdybym tylko wstał wcześniej i nie grzebał się z wyjściem.
Była godz. 21, gdy dojechałem do miasta. Plan był taki, aby wcześnie rano wyruszyć dalej, więc nie było mowy o kolejnych kilometrach. Niestety aplikacja Maps.me nie była pomocna. Nie wskazała żadnego noclegu. Zauważyłem za to reklamę hotelu. Mimo trzech gwiazdek skierowałem się w jego stronę. Nie zajechałem daleko, gdyż trafiłem na hotelik. Właściciel okazał się być rowerzystą, więc chwilę porozmawialiśmy i wymieniliśmy się doświadczeniem. Szkoda, że w moim pokoju nie było nagrzane. A opowieść dzisiaj krótka, bo drogi nudne. Mógłbym wiele napisać o kierowcach, jakie to barany. Znaczna większość z nich ma źle ustawione światła i oślepiają jadących z naprzeciwka. Już nie wspomnę o długich.
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / Trek

Byłoby daleko na zachód

  187.60  09:32
Późny przyjazd do miasta wiązał się z krótkim snem. Albo późną pobudką. Mnie przytrafiło się to drugie. Lepiej zresztą dać odpocząć mięśniom niż męczyć się cały dzień. Choć z drugiej strony ostatnio często zdarza mi się zaspać. Nie wróży to dobrze.
Z Gorzowa udało mi się wyjechać po drodze dla pieszych i rowerów z kostki. Jednak to, co ujrzałem dalej – w Barlinecko-Gorzowskim Parku Krajobrazowym – przeszło moje wszelkie oczekiwania. Kilkanaście kilometrów drogi otoczonej złotymi drzewami. Tyle szczęścia. Myślałem, że tak pięknie może być tylko w górach. Nie mogłem się nacieszyć tymi widokami. Żeby jednak nie marnować czasu na postoje co minutę, zdjęcia robiłem w trakcie jazdy. Gdybym tak miał kamerę na kasku.
Rozważałem, jak zaliczyć dodatkowe gminy, nie zużywając zbyt dużo czasu. Niestety przekombinowałem swój plan i trafiłem na niewygodne oraz bardzo niewygodne drogi. Osłodziłem sobie tę niewygodę pod jabłonią. Wyglądało na to, że kiedyś był tam sad, ale po domostwach pozostały jedynie nieliczne ślady.
Dotarłem do Myśliborza. Tego miasta, które zawsze pojawiało się na pierwszych miejscach w wynikach wyszukiwarki, gdy chciałem się czegoś dowiedzieć o dolnośląskim Myśliborzu. Przypomniałem sobie, że wszystko było zamknięte z powodu święta, więc zatrzymałem się na stacji benzynowej. Tam zjadłem i wylosowałem figurkę R2-D2, robota z Gwiezdnych Wojen. Wszędzie jest szaleństwo na punkcje tej serii, więc Orlen wprowadził zdrapki, pod którymi można wylosować zabawki oraz jakieś większe nagrody.
Jazda nie szła mi najlepiej. Opadałem z sił, więc gdy dojechałem do Witnicy, zrezygnowałem z dalszego planu. Byłoby daleko na zachód, aż po kraniec Polski, ale istniała obawa, że nie zdążę na pociąg powrotny. Ruszyłem więc krajówką na północ i gdzieś przed zjazdem z niej wróciłem do mojego planu dostania się do Stargardu Szczecińskiego. Zmrok zapadł w połowie drogi krajowej, więc nieplanowane piaszczyste drogi terenowe były bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem. Zwłaszcza z sakwami. Czas strasznie się dłużył, a droga ani trochę nie była ciekawa. Mgły zaczynały coraz bardziej dokuczać, a gdy dotarłem na północ jeziora Miedwie, mgła była tak gęsta, że momentami nie widziałem drogi pod kołami. Do dworca dotarłem na pół godziny przed odjazdem pociągu. Wagon był prawie pusty. Tylko jeden wieszak na rowery został zajęty. Przeze mnie.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, Polska / lubuskie, kraje / Polska, z sakwami, terenowe, setki i więcej, po zmroku i nocne, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

Rowerowy październik

  163.81  07:27
Zaspałem po raz kolejny. Moja wyprawa w góry, aby zobaczyć złotą jesień powoli staje się tylko marzeniem. Nie chciałem jednak bezczynnie siedzieć przez cały dzień. Zmusiłem siebie do wyjścia i to na więcej niż jeden dzień.
Wybrałem zachód. Sprzyjał mi wiatr, sprzyjała pogoda. Miałem kilka gmin na oku i punkt Polski wysunięty najdalej na zachód. Nogi pełne roboty. Aparat pod ręką, sakwy na bagażnik i w drogę. Zacząłem dosyć szybko. Dostałem się na krajową 94, aby z wiatrem i minimalną liczbą świateł oddalić się od Poznania jak najszybciej. Było bardzo ciepło, nawet 14 °C. Szybko się zgrzałem.
Jutro Wszystkich Świętych, więc ludzie masowo przypominają sobie o odwiedzeniu grobów. Stąd też pod wszystkimi cmentarzami było bardzo niebezpiecznie. Wydawało się jakby każdy stracił głowę. Tylko czy warto? Niektórym to naprawdę spieszno do grobu.
Lokalnymi drogami dojechałem do Lwówka, gdzie złapał mnie zmierzch. Chciałem kombinować coś ze spokojnymi trasami, ale droga krajowa okazała się najlepszym wyborem, aby przemieścić się szybko i bezpiecznie. Przynajmniej dopóki nie pojawiły się zakazy wjazdu rowerem. Po drodze zatrzymałem się w barze rybnym. Tym samym, co rok temu. Temperatura w międzyczasie spadła do 8 °C.
W mijanych miastach pojawiało się coraz więcej dzieci z reklamówkami. Ta zagraniczna zabawa coraz mocniej się u nas zadomawia. Ale tak dziwnie odwiedzać obcych ludzi i żebrać o słodycze. W dodatku od tego się zaczyna uzależnienie od cukru.
Za Trzcielem wyjechałem po raz trzeci na tę samą drogę z betonowych płyt. Po prostu świetnie. Kawałek dalej, gdy był już asfalt i minęła godzina 19, nagle niebo stało się jasne jak o poranku. Wydawało mi się, że mdleję. Nie wiem, jakie to uczucie, bo nigdy tego nie doświadczyłem, ale taka była pierwsza myśl. Dopiero po chwili spojrzałem w prawo i zobaczyłem powód rozbłysku. Meteoryt właśnie kończył spalać się w atmosferze ziemskiej. Wyglądało to zjawiskowo, aczkolwiek zacząłem mieć obawy oraz najdziwniejsze myśli, jakie mi tylko przychodziły do głowy. Oczekiwałem nawet kolejnych efektów specjalnych, ale niczego się nie doczekałem.
Mgły zaczynały się robić coraz gęstsze, a temperatura obniżyła się do 2 °C albo i niżej. A ja wpadłem w teren. Jak zwykle nie był planowany, ale ktoś musiał się nieźle bawić, rysując na mapie nieprawidłowy rodzaj dróg. W Skwierzynie pani na stacji benzynowej powiedziała, że mam jeszcze 25 km do Gorzowa. Wyszło więcej, choć miałem wręcz przeciwne wrażenie. Objechałem miasto w poszukiwaniu noclegu. Było późno, więc nie miałem dużego wyboru. Nie udało mi się połączyć z internetem, więc pozostało mi odszukać noclegi w Maps.me. Ciężko w tym mieście o tani nocleg. Zatrzymałem się w hoteliku dworcowym.
Właśnie przejechałem 31. dzień z rzędu (a nawet więcej, gdy wliczyć 2 tygodnie września) na rowerze. To chyba najbardziej rowerowy miesiąc w moim życiu.

Kategoria Polska / lubuskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, mikrowyprawa, rowery / Trek

Prawie morze o zmroku

  159.07  08:00
Po niezbyt udanej nocy pod namiotem kontynuowałem cel zobaczenia morza jesienią. Nie liczyłem na nic więcej, choć mój plan biegł hen, hen (bynajmniej nie przez morze). Nie wyszło mi to najlepiej, a dlaczego? O tym dalej.
Nocą w namiocie było 8,3 °C. Komfort śpiwora to 5 °C, ale czułem się oszukany, bo nie czułem ciepła. Noc spędziłem niespecjalnie dobrze. Nie wiem, jak długo spałem. Chciałem wstać po godz. 4, ale było zbyt zimno, więc przeleżałem i przespałem jeszcze kilka godzin. Rano w namiocie było prawie sucho. Jedyne krople na wewnętrznej powłoce były przy nogach. Reszta oczywiście na całym tropiku. Nie było możliwości suszenia ze względu na bardzo silną rosę. Spakowałem się i w końcu, tuż przed godz. 9, wyruszyłem.
Szybko zatrzymałem się, żeby zjeść śniadanie i ogrzać się. Na ławce, na skwerze, siedząc w słońcu, wsunąłem kilka kanapek. Zdjąłem z siebie kilka niepotrzebnych ubrań i ślamazarnie pojechałem dalej. Nie czułem się na siłach. Nie widziałem dzisiaj siebie nad morzem. Nie przed zmrokiem.
Chciałem przy okazji zagarnąć jak najwięcej gmin, aby na mojej mapie Polski było bardziej zielono (kolor szary oznacza, że nie zaszczyciłem jakiegoś miejsca swoją obecnością). Zamiast po prostej, jechałem zygzakiem. Od miasta do miasta, od wsi do wsi. W niektóre rejony zajechałem z rozpędu. Głód dopadł mnie tuż przed Chociwlem i nawet trafiłem na obiecującą restaurację chińską. Szkoda tylko, że była zamknięta. Ostatnio staram się wspierać lokalne biznesy, ale skoro nie każdy chce. Pozostał mi sklep.
Bardzo podobała mi się nieużywana droga leśna o nawierzchni asfaltowej. Prawie nieużywana, bo spotkałem na niej dwóch miejscowych na rowerach. Zaraz dalej był Nowogard. Coś mi podpowiadało, że byłem w nim, ale może po prostu odwiedziłem zbyt wiele miejscowości i zaczynają one być do siebie podobne. Nowogard jednak będzie mi się kojarzył z pogardą wobec rowerzystów. Jedyne znaki to zakaz wjazdu rowerem w losowych miejscach wzdłuż mojej drogi, kilka przejazdów rowerowych przez ulicę i tyle. Byłem zmuszony do jazdy po chodniku, bo ja już znam tych idiotów w blachosmrodach. Zakaz wjazdu rowerem oraz rowerzysta za tym znakiem działają na niektórych jak płachta na byka. Lepiej więc trzymać się jak najdalej, mimo że boli skakanie po wysokich krawężnikach.
Wskoczyłem potem w teren. Nie był to dobry pomysł, zważając na coraz późniejszą godzinę. Zachód słońca złapał mnie już za Golczewem, na 20 km przed Kamieniem Pomorskim. Gdy dojechałem do tego drugiego miasta, było kompletnie ciemno. Gdzie nie spojrzeć – remont lub reorganizacja ruchu. Objechałem pół miasta, przespacerowałem się po molo, kupiłem coś do jedzenia i pojechałem na pociąg. Mój plan z początku był taki, aby dojechać nad samo morze, a potem linią brzegową przez Kołobrzeg do Białogardu, a na koniec pociągiem do domu. W Drawnie wiedziałem, że to niemożliwe, więc przeplanowałem podróż, aby przez Dziwnów dotrzeć do Międzyzdrojów albo chociaż najkrótszą drogą do Wolina. Nie dało rady. Do pociągu miałem pół godziny, więc zostałem w Kamieniu Pomorskim. Przejechałem pociągiem regionalnym do Wysokiej Kamieńskiej, a potem pozostał TLK do Poznania. Ledwo do niego wsiadłem, bo raz – nie zmieścił się cały na peronie, a dwa – miał przechyloną połowę wagonów w taki sposób, że do drzwi znajdowały się na wysokości mojej głowy. Słyszałem gwizdek, ludzie coś do mnie krzyczeli, a ja zawróciłem i szybko wpakowałem się do pierwszych drzwi. Z sakwami było ciężko, więc odrobinę potłuczony, ale dostałem się do środka i – jak się okazało – znalazłem się w wagonie z wieszakami dla rowerów. Nie miałem sił zdejmować rzeczy z mojej maszyny, więc poczekałem na konduktora, rower zostawiłem oparty o ściankę i poszedłem do mojego wagonu się zdrzemnąć. Do domu dotarłem po północy, aczkolwiek dużo wcześniej niż tydzień temu. Mam nadzieję, że kolejna podróż nad morze okaże się sukcesem.

Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

Jesienią pod namiotem

  161.16  07:57
A gdyby tak zabrać ze sobą namiot? Weekend zapowiadał się ciepły, dlatego uznałem, że jeszcze nie skończył się sezon, spakowałem się, zabrałem najcieplejszy śpiwór, trochę ubrań na wszelki wypadek i ruszyłem ponad godzinę po wschodzie słońca, żeby nie czuć zimna. Miałem kilka gmin na oku, więc skierowałem się do województwa zachodniopomorskiego. Co z tego wyszło? Przeczytajcie.
Wybrałem trasę na Wronki. Słońce świeciło bardzo mocno. Na tyle mocno, że w Rokietnicy kobieta ruszająca autem z drogi podporządkowanej nie zauważyła mnie. Z ciężkimi sakwami moja droga hamowania wydłużyła się tak bardzo, że rower zatrzymał się na tyle samochodu. Z początku wydawało mi się, że nic się nie stało, więc nawet nie chciałem brać numeru telefonu od przestraszonej kierowcy. Dopiero później okazało się, że mam scentrowane koło. Na szczęście tylko lekko, więc nie przeszkodziło mi to w realizacji planu.
Wybrałem dosyć niefortunną trasę. Sam nie wiem dlaczego. Przecież wiedziałem, co mnie czeka w Puszczy Noteckiej. Piachy, piachy i jeszcze raz piachy. Próbowałem uciekać z rozjeżdżonych dróg, ale wszędzie było to samo. Trochę wygodnej nawierzchni i dalej piasek wrzynający się w łańcuch, pochłaniający koła niczym bagno, zatrzymujący rower po kilku machnięciach korbą. Wygodniej zrobiło się dopiero za Krzyżem. Wjechałem na drogę wojewódzką nr 161, która od Przeborowa do Podleśca jest drogą gruntową (podobnie jest z drogą nr 164, jednak według OSM.org jest ona wygodniejsza od mojej). Całe szczęście piach dużo mniej uprzykrzał mi jazdę. Brakuje tam znaków drogowych, bo trzeba mieć szczęście lub pojęcie, aby wiedzieć, na którym skrzyżowaniu gdzie skręcić. Mnie trafiło się szczęście.
Miałem nadzieję dotrzeć dzisiaj przynajmniej do Chociwla, ale jak to mawiają – nadzieja matką głupich. Zmierzch się zbliżał wielkimi krokami. W sumie jesienią to nic zwykłego – coraz mniej jest czasu na jazdę za dnia. Temperatura zaczęła spadać, więc musiałem rozejrzeć się za noclegiem. Bardzo słabe połączenie z internetem nie pozwoliło mi przejrzeć ofert kempingów w okolicy. Przyszedł mi na ratunek Maps.me. Pokazał najbliższe pola namiotowe w Drawnie, więc skierowałem się w jego kierunku po drogach asfaltowych.
Słońce było daleko za horyzontem, gdy dojechałem do pierwszego miejsca, gdzie winno być pole namiotowe. Powinno, ale ani śladu po nim. Sąsiedzi o niczym nie wiedzieli, więc najwidoczniej ktoś pomylił się z umiejscowieniem punktu na mapie. Przypomnieli mi jednak o kempingu w zarządzie PTTK, który jest kilkaset metrów dalej. Kompletnie o nim zapomniałem, choć kilka miesięcy temu przejeżdżałem obok. Byłem chyba jedynym gościem, a już na pewno jedynym z namiotem. O ciepłej wodzie mogłem pomarzyć. W ogóle temperatura wody w kranach zraziła mnie do korzystania z niej. Mogłem przystać na propozycję ludzi, z którymi rozmawiałem wcześniej. Warunki byłyby te same, a nie wydałbym ani grosza.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, Polska / lubuskie, kraje / Polska, pod namiotem, Puszcza Notecka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, mikrowyprawa, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery