Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

dojazd pociągiem

Dystans całkowity:15792.02 km (w terenie 1828.97 km; 11.58%)
Czas w ruchu:771:38
Średnia prędkość:20.24 km/h
Maksymalna prędkość:70.30 km/h
Suma podjazdów:83126 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:150 (76 %)
Suma kalorii:73898 kcal
Liczba aktywności:153
Średnio na aktywność:103.22 km i 5h 08m
Więcej statystyk

Przez Oderbruch

  162.09  07:41
Zauważyłem, że mój zjazd ze Ślęży zaczepił o nową gminę. Powracam więc do mojego planu zwiedzania Polski przez zaliczanie gmin. Na mojej liście była Cedynia, samotna gmina otoczona dziesiątkami innych, już zaliczonych jednostek. Planowałem ją odwiedzić już w zeszły weekend, ale deszcz mnie zniechęcił. W ten weekend ma być to samo, ale mając dzień wolny od pracy przed nieszczęsnym weekendem, mogłem się wyrobić. Wczoraj wsiadłem do pociągu do Kętrzyna nad Odrą, a dzisiaj wprowadziłem plan w życie.
Było okrutnie zimno, gdy ruszałem. Wszędzie szron, temperatura daleko poniżej zera. Choć wziąłem zapas ciepłych ciuchów, to wiało mi w kostki. Nie było jednak odwrotu. Musiałem jechać w tym, co zabrałem z domu.
Przekroczyłem granicę z Niemcami, wjeżdżając do Oderbruch, delty śródlądowej na Odrze. Ulice pierwszej wioski były puste, a obok biegły drogi dla pieszych i rowerów. Jakość beznadziejna. Już w Japonii wygodniej się jeździło. Dopiero po wyjechaniu z obszaru zabudowanego zacząłem zazdrościć jakości. Nawierzchnia zamieniła się w asfalt – o tej samej jakości, co ulice. Jazda stała się przyjemnością i tylko przejazdy przez obszary zamieszkałe przynosiły udrękę.
W połowie podróży pojawił się objazd. Dużo znaków, wszystkie po ichniejszemu. Nie mając przy sobie żadnego tłumacza, musiałem pojechać objazdem, a ten wydłużał dystans dość sporo. Chcąc sobie pomóc, wjechałem w obiecującą drogę asfaltową. Niestety, w połowie zamieniła się w dziurę na dziurze. Zacisnąłem zęby i przejechałem to.
Dotarłem do Wriezen, większego miasteczka. Na rynku odbywał się jakiś festyn. Jedzenia prawie nie było widać. Same stragany z rzeczami jak „u Chińczyka” i warzywniak. Chociaż miałem ze sobą parę euro, które zostały mi z zeszłorocznej podróży przez Słowację, to nic mnie nie przyciągnęło.
Chcąc dorzucić jeszcze jakąś atrakcję do programu, pojechałem do miasta Bad Freienwalde. Rynek wyglądał jakby wyjęty niczym z dolnośląskiego miasteczka. Tylko kocie łby trochę bardziej telepały.
Ruszyłem w kierunku Polski. Ten przejazd przez Niemcy był nieco mniej imponujący niż moje poprzednie wizyty. Kierowcy jeżdżą dużo kulturalniej niż w Polsce, ale nadal było wielu takich z niemiecką blachą, co wyprzedzało „na gazetę”. Trafiłem również na wiele dróg, na których omal nie wybiłem zęby. Za to oznakowanie było bardzo czytelne (pomijając znaki z napisami w języku niemieckim). Niektóre rozwiązania mogłyby pojawić się w Polsce.
Z Cedynii mogłem ruszyć w wielu kierunkach. Wyliczyłem jednak, że Szczecin był dla mnie osiągalnym celem, a w razie problemów mogłem przerwać podróż w Gryfinie. Nie miałem zresztą ochoty na siłowanie się z wiatrem z południa.
W Cedyńskim Parku Krajobrazowym trafiła mi się gratka w postaci polskiej złotej jesieni. Przynajmniej jej resztek. Jednym z celów tej wycieczki było bowiem odnalezienie jesieni po stronie niemieckiej. Nie udało się tam, więc zostałem zaskoczony.
Ponownie przekroczyłem granicę, aby wygodnie dostać się do celu. Już wczoraj właścicielka noclegowni powiedziała mi o popularności szlaku rowerowego wzdłuż niemieckiej granicy, dlatego chciałem go wypróbować. Równy asfalt biegł przez park narodowy ze znikomą liczbą zabudowań, a olbrzymią ilością natury. Przejechałem też przez las o złotych liściach. Spełniłem swoją nadzieję na znalezienie jesieni i to po obu stronach granicy.
Szlak na pewnym odcinku został zamknięty, ale to nie Polska, rowerzyści nie zostali zdani na łaskę losu. Został wyznaczony objazd, do tego dobrze oznakowany, a na znakach pojawiły się mapy objazdu. Coś niesłychanego. Niestety objazd nie był mi na rękę, bo zaczęło zmierzchać, więc wjechałem na główną drogę, zaczynając tym samym jazdę po własnym śladzie z podróży wzdłuż polskiego wybrzeża.
Zapadł zmrok, a ja miałem jeszcze kawał drogi do Szczecina. Zwróciłem uwagę, że prawie wszystkie auta wyprzedzające mnie miały polskie rejestracje. No cóż, kilka kilometrów dalej przekroczyłem granicę, dojechałem na dworzec kolejowy, odczekałem ponad godzinę na pociąg i powróciłem do Poznania nim zaczął się deszczowy weekend.

Kategoria Polska / zachodniopomorskie, Polska / lubuskie, kraje / Polska, kraje / Niemcy, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, dojazd pociągiem, rowery / GT

Dolina Bystrzycy

  74.18  03:35
Na Ślężę wbiegłem wczoraj, aby dzisiaj mieć lekki dzień. Chłodnawy i mglisty poranek przyniósł kilka przyjemnych dla oka widoków.
Zaplanowałem pojechać wzdłuż Doliny Bystrzycy. Zawiodłem się brakiem dróg. Przekroczyłem Bystrzycę kilkoma mostami i tyle. Żadnej drogi przez dolinę. Może jakieś leśne ścieżki znalazłyby się, ale nie miałem ochoty brudzić kolarzówki. Musiałem się obejść smakiem. Zresztą, ruch samochodowy wzdłuż doliny nie przyniósłby niczego dobrego dla natury, więc po części dobrze jest, jak jest.
Dotarłem do Wrocławia. Do centrum zabrała mnie mierna sieć dróg dla rowerów, chociaż zdecydowanie było lepiej niż w Dzierżoniowie. Pojechałem na sekundę na Rynek, a potem na dworzec. Ostatecznie wróciłem do Poznania pociągiem. Próbowałem kupić bilet w dwóch biletomatach, ale za każdym razem był błąd. Z kolei pani w okienku kazała lecieć do kierownika pociągu, bo podobno nie zdążyłbym kupić biletów w 5 minut. Ostatecznie ten czas przesiedziałem w pociągu, a konduktor naliczył opłatę dodatkową. Polskie koleje są coraz mniej ludzkie.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, dojazd pociągiem, wyprawy / Dolny Śląsk 2019, rowery / GT

Legnica

  87.08  04:38
Ostatni dzień urlopu postanowiłem również spędzić na rowerze. Na początek pojechałem do centrum, aby poszukać serów z krowiego mleka. Tylko jeden stragan był otwarty, ale dzięki temu mogłem dokonać szybszego wyboru. Obładowany ciężkim plecakiem, w którym połowa ubrań wciąż pachniała świeżością (przestraszyłem się zimy w Tatrach, a i przeziębienie wymusiło na mnie zabranie cieplejszych rzeczy) ruszyłem w dół Kotliny Jeleniogórskiej.
Odcinek krajówki, którym pojechałem po raz pierwszy podczas tego urlopu było ciekawy. Biegł wzdłuż wartkiej rzeki. Wokół wysokie zbocza zacieniały drogę, przynoszący szczypiący chłód i kałuże. Zjazd się dłużył, ale kierowcy jadący za mną 40–50 km/h pewnie odetchnęli, gdy dojechałem do skrętu na Piechowice. Dalej już prosto do Jeleniej Góry, aby podjechać na Kapelę. Poszło łatwiej niż sądziłem. Mięśnie bolały po Śnieżce i Przełęczy Karkonoskiej, ale szybko wjechałem na szczyt. Potem zjazd do Świerzawy i zamiast przez Złotoryję pokierowałem się na Stanisławów. Przejechałem dużo rozlatujących się dróg, ale przynajmniej ominąłem większy ruch. Prawie nic się nie zmieniło. W Sichówku urwał się bagażnik na kocich łbach. Cieszyłem się, że nie miałem tam aparatu. Jak nienawidziłem tego typu dróg, tak doszedł kolejny argument – destrukcyjny.
W Legnicy zauważyłem tylko nową ulicę biegnącą przez park i masę zniszczonych dróg, które przez okres mojej nieobecności tylko się pogorszyły. Kto tam doszedł do władzy? Tyle infrastruktury wybudowali, gdy mieszkałem w tym mieście, a teraz? Wszystko wpompowali w drogę ekspresową? Zabrakło mi czasu, aby pojeździć po większej części miasta, bo tylko kupiłem bilet, zjadłem zapiekankę i musiałem wsiadać do pociągu. Koleje Dolnośląskie zaskoczyły mnie luksusowymi siedzeniami oraz stojakami na rowery. Już nie trzeba ich wieszać. Przynajmniej w tym jednym szynobusie.
Kategoria Park Krajobrazowy Chełmy, góry i dużo podjazdów, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, dojazd pociągiem, wyprawy / Szklarska Poręba 2018, rowery / GT

Tydzień w górach

  72.29  04:11
Pierwszy dzień mojego urlopu nie napawał optymizmem. Lało cały dzień, ale udało mi się przesunąć wyjazd. Szkoda tylko, że złapało mnie przeziębienie. Wypociłem to w nocy przed wyjazdem, i rankiem, jeszcze zanim wstało słońce, ruszyłem na dworzec. Kupiłem bilet i, mając 2 minuty do pociągu, pojechałem po peronie. Już widziałem kłopoty, gdy Straż Ochrony Kolei stanęła mi na drodze. Wytłumaczyłem się jakoś i puścili mnie z upomnieniem słownym.
Zabawne, że wsiadłem do pociągu jadącego do mojego dzisiejszego celu (Poznań – Szklarska Poręba), ale zaplanowałem nieco inną wycieczkę. Wysiadłem w Bolesławcu. Mimo obaw, było całkiem ciepło. Przeszedłem się po rynku i ruszyłem na południe. Stanowczo za dużo kostki brukowej tam leży.
Dojechałem do Gryfowa Śląskiego, skąd znaną mi drogą znalazłem się w Mirsku, a potem w Świeradowie-Zdroju. Cała droga szła mi koszmarnie. Osłabienie organizmu utrudniało jazdę do tego stopnia, że często się zatrzymywałem.
Pojechałem przez Świeradów, ponieważ droga miała mniej podjazdów niż przez Jelenią Górę. Największą trudnością był podjazd do Zakrętu Śmierci.
Temperatura spadła. Gdy jechałem w słońcu, pod górę do Świeradowa, spociłem się. Teraz, mając cień i chłód (!!!), zrobiło się jeszcze zimniej. Droga była wygodna, na zakręcie kilka widoków na Szklarską Porębę. Zjechałem do miasta i zatrzymałem się w OSiR-ze. Wyszedłem jeszcze do restauracji coś zjeść, ale nie mieli za dużo lokalnych specjałów. W Lewiatanie znalazłem naturalny izotonik – i to od trzech producentów. Pozmieniało się, gdy mnie nie było.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, wyprawy / Szklarska Poręba 2018, dojazd pociągiem, rowery / GT

Widok na platformę widokową

  51.85  03:06
Ostatni dzień urlopu. O ile w piątek po pracy mogłem pojechać do Krakowa, o tyle we wtorek przed pracą nie było pociągów. Musiałem wracać dzisiaj.
W nocy było chłodno. Pewnie przyszła mgła, bo zatrzymałem się nad jeziorem. Duża rosa to potwierdzała. Spakowałem się i zjechałem do miasta poszukać śniadania i zrobić drobne zakupy przed powrotem do Polski.
Z nieco cięższymi sakwami pojechałem dalej jak najprostszą trasą. Do góry. Po serpentynach, przez kilka wiosek dojechałem na szczyt z widokiem. Potem zjazd i znowu w górę. Tym razem łagodnie wśród drzew. Zwróciłem uwagę na reklamę ogromnej wieży widokowej. Pomyślałem, że mogę skorzystać z atrakcji, bo była po drodze, a kilka razy informacje o niej obiły mi się o uszy.
W końcu ją dojrzałem. Wyglądała jak wielkie rusztowanie. Okazało się też, że nie była mi do końca po drodze, bo musiałbym odbić z trasy i dodatkowo wspiąć się pod dużą górę. Po długim namyśle i planowaniu dróg zrezygnowałem. Dojechałem do Polski i zatrzymałem się w Międzylesiu. Mając dostęp do internetu, sprawdziłem rozkład jazdy pociągów i zrezygnowałem z dalszego pedałowania w upale.
Kategoria kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Sylwester w Toruniu

  118.51  04:42
Rok temu wybrałem się w zimową podróż. Sylwester spędziłem w Toruniu, chociaż wtedy coś mnie rozłożyło i przespałem północ. Postanowiłem wrócić do tego miasta i tym razem obejrzeć pokaz sztucznych ogni nad Wisłą.
Wyjrzałem z rana przez okno, a tam biało. Bynajmniej nie od śniegu, ale obawiałem się, że będzie ślisko. Z tego powodu zebranie się zajęło mi trochę czasu i wyjechałem po godz. 11. To nadal za wcześnie. Już nie biel na drogach była przeszkodą, a woda ze stopniałej szadzi. Myślałem nawet o powrocie do domu, aby zmienić rower, ale skoro już uwaliłem kolarzówkę, nie robiło to żadnej różnicy. Najgorsze warunki panowały na poboczach, ale na szczęście ruch był dzisiaj niewielki, więc jechałem często środkiem pasa. Temperatura ok. 2,5 °C, wiatr z zachodu i brak chmur. Słońce czasem oślepiało w lusterko.
Wybrałem Gniezno na pierwszy punkt przejazdowy i przystanek obiadowy. Dojazd oczywiście dawną krajówką. Spędziłem tam tylko chwilę. Kolejne miasto to Inowrocław. Pusta krajowa 15 wydawała się idealna. Późnym popołudniem nawet drogi wyschły. Po kilku kilometrach skręciłem na Mogilno, bo zbliżał się zmierzch. Drogi mniej równe, ale nocą bezpieczniejsze, zwłaszcza że ruch na nich był ułamkiem tego z krajówki. Tak dojechałem do Inowrocławia. W sumie identycznie, jak rok temu, tylko w dużo krótszym czasie. Zatrzymałem się, aby zjeść i rozejrzeć się za noclegiem w Toruniu, bo oczywiście planowanie zostawiłem na ostatnią chwilę – nigdy nie wiadomo, czy pogoda pozwoli wyruszyć, a nie przepadam za anulowaniem rezerwacji. Nie było miejsca w hostelu sprzed roku, nie było miejsca w żadnym obiekcie w pobliżu, nie było miejsca w chyba całym mieście. Co zrobić? Nocy na mrozie spędzić nie chciałem, więc zostałem w Inowrocławiu, aby odczekać kilka godzin i wrócić pociągiem do domu. Trafiłem na zbyt wielu idiotów. Dzwoni mi w uszach od petard.
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / GT

Szlakiem wąskich torów: Koronowo – Bydgoszcz

  139.94  06:23
Czas dokończyć podróż. Po zatrzymaniu się w Koronowie miałem do pokonania jeszcze kawałek do Bydgoszczy, Torunia oraz Inowrocławia.
Ruszyłem po 9, dzisiaj nie było mgły, więc liczyłem na ładne widoki. Niestety wczorajszy deszcz zostawił po sobie dużo śladów na drogach, więc czyszczenie maszyny zdało się na nic. Wiatr zmienił kierunek na północno-zachodni, ale było gorąco, bo temperatura utrzymywała się na poziomie 5,5 °C z porywami do sześciu.
Zatrzymałem się na stacji benzynowej na kawie, odszukałem początek drogi dla rowerów prowadzącej do Bydgoszczy i ruszyłem. Owa droga została w większości położona na miejscu zlikwidowanej linii kolei wąskotorowej. Najciekawszym punktem całej tej trasy jest most rozciągający się nad doliną, po której przepływa Brda. Planowałem już od ponad roku się tam udać, jednak wciąż nie było mi po drodze. W końcu, gdy się tam znalazłem, most już nie robił na mnie takiego wrażenia, jak na zdjęciach. Chyba Islandia mi napsuła w głowie.
Do Bydgoszczy ciągnęła się jako taka droga dla rowerów. Asfalt był mokry, a w wielu miejscach gnijące liście i błoto psuły całą przyjemność z jazdy. Była też kostka brukowa i odkryłem jej jedyną zaletę – jest sucha w przeciwieństwie do asfaltu. Był też biedobeton, na którym wywrotka może się skończyć w szpitalu ze względu na fakturę działającą jak bardzo gruby papier ścierny. Ktokolwiek na to pozwolił jest psychopatą.
Gdy dojechałem do Bydgoszczy, to całe to centrum gdzieś mi uciekło bokiem, a gdy się zorientowałem, to nie miałem ochoty zawracać. Pojechałem dalej, bo pewnie jeszcze niejednokrotnie tam wrócę. Chcąc wydostać się z miasta, wjechałem przypadkiem w jakieś przemysłowe tereny, na których równe drogi są pojęciem abstrakcyjnym. Dodatkowo łańcuch zaczął przypominać o potrzebie smarowania. Gdyby nie te deszcze. A może gdybym zaczął wozić ze sobą jakieś podstawowe narzędzia, to byłoby nawet lepiej. Ciekawe kiedy złapię pierwszego kapcia.
Zanim wjechałem do Bydgoszczy odrobinę kropiło, ale gdy wyjeżdżałem z niej, to lunęło na całego. I to deszczem ze śniegiem. Padało na szczęście krótko, toteż nie przemokłem kompletnie. Za Solcem – jako że jechałem kolarzówką – czekało mnie nieuniknione, czyli jazda drogą krajową. Gdybym jechał moim Trekiem, to mógłbym spróbować pojechać szlakiem nadwiślańskim, który poleciał gdzieś w las po nieutwardzonych drogach. Całe szczęście ruch nie był za duży, a kierowcy zachowywali się normalnie. No, może poza paroma niedowartościowanymi torunianami, którzy wyprzedzali lub mijali (na trzeciego) na gazetę.
Na obiad zatrzymałem się w przydrożnym barze o nazwie Route 10 Bar (wiecie, bo stoi przy drodze krajowej nr 10). W Toruniu odwiedziłem oczywiście punkt widokowy z panoramą na Starówkę. Liczyłem na dobre światło, bo słońce od czasu do czasu pojawiało się zza chmur, oświetlając pięknie krajobraz. Częściowo mi się udało, choć nie jestem zbyt zadowolony. Odwiedziłem też Toruńskie Pierniki, żeby zabrać kilka łakoci dla kolegów i koleżanek z pracy. Ponieważ w ogóle nie planowałem odwiedzać tego miasta, to szybko się zebrałem i ruszyłem w dalszą drogę. Trafiłem na zielony szlak rowerowy prowadzący do Gniewkowa tak samo, jak mój założony plan. Nie chciałem jednak jechać tą samą drogą. Za bardzo przekombinowałem, bo zabłądziłem i musiałbym wjechać na dwie drogi krajowe. Naprostowałem swój błąd i ostatecznie wróciłem na przebytą wcześniej trasę.
Do Gniewkowa prowadziła wygodna droga przez las. Prawie pusta, auta policzyć można było na palcach jednej ręki. Zmartwieniem były chmury, które toczyły się ciężko z północy. Musiałem się spiąć mimo zmęczenia i coraz ciężej pracującego łańcucha. Prognoza pogody mówiła o śniegu, ale przy 2 °C raczej nie było o tym mowy. Szlak z Gniewkowa do Inowrocławia prowadził trochę innymi drogami niż planowałem jechać, więc zrezygnowałem z niego i pojechałem na zachód, omijając drogę krajową. Wiało w twarz, a kierowcy oślepiali. Chyba nigdy się nie nauczą, a przecież byłem dobrze widoczny.
Dojechałem do Inowrocławia, zatoczyłem pętlę po centrum, aby znaleźć bankomat, kupiłem bilet na pociąg i, mając jeszcze kilka minut zapasu, wziąłem tradycyjnie dworcowego kebaba. Gdy kierowałem się na peron, z nieba zaczął padać śnieg. A jednak.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Po łowicku

  157.26  07:26
Obudził mnie siąpiący deszcz, więc poszedłem dalej spać. Po ruszeniu miałem drogę usłaną lustrami kałuż i mlaskanie spod kół. Ponieważ zdecydowałem się jechać na wschód, to prażące słońce świeciło z góry i z dołu, odbijając się od mokrego asfaltu.
Jechałem drogą krajową. Ruch był bardzo mały, a doliczając do tego szerokie pobocze, jechało się całkiem bezpiecznie. Szkoda tylko, że na drogach krajowych jest taka nuda. Tylko niebo organizowało mi pokaz białych i szarych chmur, które od czasu do czasu wyglądały groźnie.
Czas szybko zleciał i dojechałem do Łowicza. Pod katedrą obejrzałem procesję z udziałem ludzi ubranych w tradycyjne łowickie stroje. Potem jeszcze orkiestra chodziła po rynku, przygrywając piosenki kościelne.
Zatrzymałem się w trzeciej restauracji, bo w pierwszej nie było wolnych stolików, a druga była zagraniczna. W moim menu znalazłem tylko jedno danie regionalne – filet z piersi kurczaka po łowicku. Był słaby i smakował kebabem. W tym mieście nie serwują dań regionalnych czy to po prostu nie był mój dzień?
Zajrzałem jeszcze do sklepiku z pamiątkami, kupując kilka praktycznych gadżetów i pojechałem szukać dworca, bo nie czułem się na siłach, aby dotrzeć do Warszawy. Jeden pociąg dopiero co odjechał, w drugim nie było miejsca na rower, więc pozostał trzeci – jadący 4 godziny później. Co ja miałem tyle czasu robić w Łowiczu? Obmyśliłem plan zrobienia pętli. Najpierw kawałek na południe po innej, mniej przyjaznej drodze krajowej. Choć kusiła mnie bliskość Skierniewic, to nie brałem ich pod uwagę ani podczas planowania, ani gdy widziałem znaki drogowe z kilometrażem. Chciałem zrobić sobie zapas czasu, aby spróbować znaleźć inną restaurację z regionalnym jedzeniem.
Trafiłem przypadkiem do Nieborowa, gdzie znajduje się pałać Radziwiłłów. Zakaz jazdy rowerem zniechęcił mnie do odwiedzenia parku, a przecież mogłem się przespacerować. Mądry ja.
Dostałem się do Sochaczewa, ale niczym mnie nie zainteresował. Zwróciłem jednak uwagę na późną godzinę, więc musiałem się ewakuować. Miałem teraz pod wiatr, co dodatkowo spowalniało jazdę. Do tego zacząłem być głodny, a po żadnym sklepie ani śladu. Gdy w końcu znalazłem się w Łowiczu, to nie było już mowy o żadnej kolacji, bo dotarłszy na dworzec, byłem spóźniony 3 minuty. Ale pociąg aż 12, więc to mnie uratowało. W pociągu zabrakło przedziału rowerowego, ale wpakowałem rower do toalety w ostatnim wagonie. Nie mój pomysł, ale bardzo praktyczne podejście, bo w przejściu zmieściłyby się maksymalnie 2 rowery, a właśnie tylu rowerzystów poza mną już w pociągu było. Tak więc 3 rowery w sezonie rowerowym przeleżały całą drogę do Poznania w toalecie. Brawo, PKP Intercity.
Kategoria Polska / wielkopolskie, Polska / mazowieckie, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, setki i więcej, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

Islandia – Polska 1:0

  67.17  05:19
Po niespełna 4-godzinnej nocy w samolocie byłem wykończony. Wciąż czułem zmęczenie po wczorajszym dniu. Mieliśmy wylądować tuż po godz. 6. Opóźnienie prawie godzinne nie zmieniło się. Samolot chyba nie może nadrobić straconego czasu. W dodatku nie mogłem zasnąć. Chyba za bardzo się martwiłem o rower.
Bagaż odebrałem w takim stanie, jak podczas nadania. Nic nie wskazywało na uszkodzenia w rowerze. Nie chciało mi się go składać. Raptem kilka godzin wcześniej go rozkładałem. Poszedłem zjeść na spokojnie śniadanie, za co zostałem ochrzaniony przez ochronę, bo na minutę zostawiłem bez opieki swój bagaż, aby złożyć zamówienie w restauracji.
Bardzo leniwie zabrałem się do zdzierania kolejnych warstw plastiku i tektury, składania roweru i ładowania sakw. Nie wiem ile to wszystko zajęło, ale wyruszyłem po godz. 10. Było tak upalnie, że założyłem sandały.
Najpierw skierowałem się do miejsca, gdzie zostawiłem swoje rzeczy miesiąc temu. Niestety właściciela nie było, więc umówiłem się na wieczór.
Po miesiącu na Islandii teraz wszystko wygląda tak dziwnie. Dziwne znaki, dziwne tablice rejestracyjne, dziwny brak możliwości jazdy po chodnikach. Brak przyrody i pełno aut, ludzi, budynków. Dzika Islandia przeminęła.
Pojechałem do centrum na najlepsze lody w Warszawie, przespacerowałem się trochę, bo tak było upalnie, a potem spróbowałem dostać się do dworca, aby kupić bilety do Poznania. Jazda po tym mieście to straszna męczarnia. Gdy w końcu zdobyłem bilety, pozostało dostać się po mój bagaż, bo przez tę całą przeprawę przez Warszawę czas uciekał niesamowicie szybko.
Wydawało mi się, że po tylu przejazdach tą drogą znam ją na pamięć, ale nic bardziej mylnego. Zabłądziłem kilkadziesiąt razy zanim dostałem się na miejsce. Było jednak warto, ponieważ na przechowaniu bagażu zaoszczędziłem kilkaset złotych.
Została mi ponad godzina do pociągu. Nie chciałem wracać do centrum, więc pojechałem do Warszawy Zachodniej, ponieważ dzisiaj już raz tam przypadkiem trafiłem i wiedziałem gdzie to jest. Zdążyłem na kilka minut przed przyjazdem pociągu. Ze względu na brak wind musiałem wciągnąć rower na peron po schodach. Pomógł mi chłopak z mobilnej informacji. Strasznie zacofana ta stacja.
Kategoria Polska / mazowieckie, kraje / Polska, z sakwami, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Przed Islandią, odprawa 1.

  12.04  00:42
Do wylotu pozostało jeszcze kilka dni, więc normalnie siedziałbym w pracy, ale dostałem zaproszenie na ślub, więc musiałem przeorganizować ostatnie dni lenistwa.
Trafiłem do Warszawy, skąd odlatuję. Tutaj chciałem zostawić rower i pojechać na ślub na lekko. Plan wyszedłby dobrze, ale nie przyjęli mojego „domu” w przechowalni bagażu. Zadzwoniłem do hostelu, w którym kiedyś zatrzymałem się z rowerem. Jest na uboczu miasta, ale nie miałem innego wyboru. Właściciel zgodził się na przechowanie moich rzeczy. Byłem uratowany.
Prawie całą drogę pokonałem po drogach dla rowerów. Lepszych i gorszych. Jazda na rowerze obładowanym sakwami ze wszystkich stron z początku rodziła moje obawy o wytrzymałość dętek, ale z czasem zacząłem coraz odważniej pokonywać kolejne krawężniki oraz koleiny. Co gorsza – tuż przed moją wizytą – przez Warszawę przeszła wichura i na drogach leżało mnóstwo połamanych gałęzi. Przeszkadzał też wiatr w twarz. Przynajmniej nie lało, jak rano, gdy na 3 minuty przed dotarciem na dworzec oberwała się chmura.
Nie lubię Warszawy, jest za duża i za dużo tam aut. Jeździ się strasznie wolno, a gdy jeszcze doliczyć czas potrzebny na rozpędzenie czy wyhamowanie obładowanego roweru na każdym skrzyżowaniu, to zdecydowanie za wiele. Już wolę Poznań.
W tym tygodniu wymieniłem tylną oponę, coby mi jakiś islandzki kamyczek nie werżnął się zbyt głęboko. Szukałem też torby transportowej na rower, jednak pozostanę przy tradycyjnym kartonie, bo łatwiej go dostać. Co prawda, jeszcze go nie mam, ale przecież Warszawa jest dużym miastem.
Kategoria Polska / mazowieckie, kraje / Polska, z sakwami, rowery / Trek, dojazd pociągiem

Kategorie

Archiwum

Moje rowery