Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

dojazd pociągiem

Dystans całkowity:15590.83 km (w terenie 1733.20 km; 11.12%)
Czas w ruchu:759:58
Średnia prędkość:20.28 km/h
Maksymalna prędkość:70.30 km/h
Suma podjazdów:82225 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:150 (76 %)
Suma kalorii:73898 kcal
Liczba aktywności:149
Średnio na aktywność:104.64 km i 5h 12m
Więcej statystyk

Widok na platformę widokową

  51.85  03:06
Ostatni dzień urlopu. O ile w piątek po pracy mogłem pojechać do Krakowa, o tyle we wtorek przed pracą nie było pociągów. Musiałem wracać dzisiaj.
W nocy było chłodno. Pewnie przyszła mgła, bo zatrzymałem się nad jeziorem. Duża rosa to potwierdzała. Spakowałem się i zjechałem do miasta poszukać śniadania i zrobić drobne zakupy przed powrotem do Polski.
Z nieco cięższymi sakwami pojechałem dalej jak najprostszą trasą. Do góry. Po serpentynach, przez kilka wiosek dojechałem na szczyt z widokiem. Potem zjazd i znowu w górę. Tym razem łagodnie wśród drzew. Zwróciłem uwagę na reklamę ogromnej wieży widokowej. Pomyślałem, że mogę skorzystać z atrakcji, bo była po drodze, a kilka razy informacje o niej obiły mi się o uszy.
W końcu ją dojrzałem. Wyglądała jak wielkie rusztowanie. Okazało się też, że nie była mi do końca po drodze, bo musiałbym odbić z trasy i dodatkowo wspiąć się pod dużą górę. Po długim namyśle i planowaniu dróg zrezygnowałem. Dojechałem do Polski i zatrzymałem się w Międzylesiu. Mając dostęp do internetu, sprawdziłem rozkład jazdy pociągów i zrezygnowałem z dalszego pedałowania w upale.
Kategoria kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Sylwester w Toruniu

  118.51  04:42
Rok temu wybrałem się w zimową podróż. Sylwester spędziłem w Toruniu, chociaż wtedy coś mnie rozłożyło i przespałem północ. Postanowiłem wrócić do tego miasta i tym razem obejrzeć pokaz sztucznych ogni nad Wisłą.
Wyjrzałem z rana przez okno, a tam biało. Bynajmniej nie od śniegu, ale obawiałem się, że będzie ślisko. Z tego powodu zebranie się zajęło mi trochę czasu i wyjechałem po godz. 11. To nadal za wcześnie. Już nie biel na drogach była przeszkodą, a woda ze stopniałej szadzi. Myślałem nawet o powrocie do domu, aby zmienić rower, ale skoro już uwaliłem kolarzówkę, nie robiło to żadnej różnicy. Najgorsze warunki panowały na poboczach, ale na szczęście ruch był dzisiaj niewielki, więc jechałem często środkiem pasa. Temperatura ok. 2,5 °C, wiatr z zachodu i brak chmur. Słońce czasem oślepiało w lusterko.
Wybrałem Gniezno na pierwszy punkt przejazdowy i przystanek obiadowy. Dojazd oczywiście dawną krajówką. Spędziłem tam tylko chwilę. Kolejne miasto to Inowrocław. Pusta krajowa 15 wydawała się idealna. Późnym popołudniem nawet drogi wyschły. Po kilku kilometrach skręciłem na Mogilno, bo zbliżał się zmierzch. Drogi mniej równe, ale nocą bezpieczniejsze, zwłaszcza że ruch na nich był ułamkiem tego z krajówki. Tak dojechałem do Inowrocławia. W sumie identycznie, jak rok temu, tylko w dużo krótszym czasie. Zatrzymałem się, aby zjeść i rozejrzeć się za noclegiem w Toruniu, bo oczywiście planowanie zostawiłem na ostatnią chwilę – nigdy nie wiadomo, czy pogoda pozwoli wyruszyć, a nie przepadam za anulowaniem rezerwacji. Nie było miejsca w hostelu sprzed roku, nie było miejsca w żadnym obiekcie w pobliżu, nie było miejsca w chyba całym mieście. Co zrobić? Nocy na mrozie spędzić nie chciałem, więc zostałem w Inowrocławiu, aby odczekać kilka godzin i wrócić pociągiem do domu. Trafiłem na zbyt wielu idiotów. Dzwoni mi w uszach od petard.
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / GT

Szlakiem wąskich torów: Koronowo – Bydgoszcz

  139.94  06:23
Czas dokończyć podróż. Po zatrzymaniu się w Koronowie miałem do pokonania jeszcze kawałek do Bydgoszczy, Torunia oraz Inowrocławia.
Ruszyłem po 9, dzisiaj nie było mgły, więc liczyłem na ładne widoki. Niestety wczorajszy deszcz zostawił po sobie dużo śladów na drogach, więc czyszczenie maszyny zdało się na nic. Wiatr zmienił kierunek na północno-zachodni, ale było gorąco, bo temperatura utrzymywała się na poziomie 5,5 °C z porywami do sześciu.
Zatrzymałem się na stacji benzynowej na kawie, odszukałem początek drogi dla rowerów prowadzącej do Bydgoszczy i ruszyłem. Owa droga została w większości położona na miejscu zlikwidowanej linii kolei wąskotorowej. Najciekawszym punktem całej tej trasy jest most rozciągający się nad doliną, po której przepływa Brda. Planowałem już od ponad roku się tam udać, jednak wciąż nie było mi po drodze. W końcu, gdy się tam znalazłem, most już nie robił na mnie takiego wrażenia, jak na zdjęciach. Chyba Islandia mi napsuła w głowie.
Do Bydgoszczy ciągnęła się jako taka droga dla rowerów. Asfalt był mokry, a w wielu miejscach gnijące liście i błoto psuły całą przyjemność z jazdy. Była też kostka brukowa i odkryłem jej jedyną zaletę – jest sucha w przeciwieństwie do asfaltu. Był też biedobeton, na którym wywrotka może się skończyć w szpitalu ze względu na fakturę działającą jak bardzo gruby papier ścierny. Ktokolwiek na to pozwolił jest psychopatą.
Gdy dojechałem do Bydgoszczy, to całe to centrum gdzieś mi uciekło bokiem, a gdy się zorientowałem, to nie miałem ochoty zawracać. Pojechałem dalej, bo pewnie jeszcze niejednokrotnie tam wrócę. Chcąc wydostać się z miasta, wjechałem przypadkiem w jakieś przemysłowe tereny, na których równe drogi są pojęciem abstrakcyjnym. Dodatkowo łańcuch zaczął przypominać o potrzebie smarowania. Gdyby nie te deszcze. A może gdybym zaczął wozić ze sobą jakieś podstawowe narzędzia, to byłoby nawet lepiej. Ciekawe kiedy złapię pierwszego kapcia.
Zanim wjechałem do Bydgoszczy odrobinę kropiło, ale gdy wyjeżdżałem z niej, to lunęło na całego. I to deszczem ze śniegiem. Padało na szczęście krótko, toteż nie przemokłem kompletnie. Za Solcem – jako że jechałem kolarzówką – czekało mnie nieuniknione, czyli jazda drogą krajową. Gdybym jechał moim Trekiem, to mógłbym spróbować pojechać szlakiem nadwiślańskim, który poleciał gdzieś w las po nieutwardzonych drogach. Całe szczęście ruch nie był za duży, a kierowcy zachowywali się normalnie. No, może poza paroma niedowartościowanymi torunianami, którzy wyprzedzali lub mijali (na trzeciego) na gazetę.
Na obiad zatrzymałem się w przydrożnym barze o nazwie Route 10 Bar (wiecie, bo stoi przy drodze krajowej nr 10). W Toruniu odwiedziłem oczywiście punkt widokowy z panoramą na Starówkę. Liczyłem na dobre światło, bo słońce od czasu do czasu pojawiało się zza chmur, oświetlając pięknie krajobraz. Częściowo mi się udało, choć nie jestem zbyt zadowolony. Odwiedziłem też Toruńskie Pierniki, żeby zabrać kilka łakoci dla kolegów i koleżanek z pracy. Ponieważ w ogóle nie planowałem odwiedzać tego miasta, to szybko się zebrałem i ruszyłem w dalszą drogę. Trafiłem na zielony szlak rowerowy prowadzący do Gniewkowa tak samo, jak mój założony plan. Nie chciałem jednak jechać tą samą drogą. Za bardzo przekombinowałem, bo zabłądziłem i musiałbym wjechać na dwie drogi krajowe. Naprostowałem swój błąd i ostatecznie wróciłem na przebytą wcześniej trasę.
Do Gniewkowa prowadziła wygodna droga przez las. Prawie pusta, auta policzyć można było na palcach jednej ręki. Zmartwieniem były chmury, które toczyły się ciężko z północy. Musiałem się spiąć mimo zmęczenia i coraz ciężej pracującego łańcucha. Prognoza pogody mówiła o śniegu, ale przy 2 °C raczej nie było o tym mowy. Szlak z Gniewkowa do Inowrocławia prowadził trochę innymi drogami niż planowałem jechać, więc zrezygnowałem z niego i pojechałem na zachód, omijając drogę krajową. Wiało w twarz, a kierowcy oślepiali. Chyba nigdy się nie nauczą, a przecież byłem dobrze widoczny.
Dojechałem do Inowrocławia, zatoczyłem pętlę po centrum, aby znaleźć bankomat, kupiłem bilet na pociąg i, mając jeszcze kilka minut zapasu, wziąłem tradycyjnie dworcowego kebaba. Gdy kierowałem się na peron, z nieba zaczął padać śnieg. A jednak.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Po łowicku

  157.26  07:26
Obudził mnie siąpiący deszcz, więc poszedłem dalej spać. Po ruszeniu miałem drogę usłaną lustrami kałuż i mlaskanie spod kół. Ponieważ zdecydowałem się jechać na wschód, to prażące słońce świeciło z góry i z dołu, odbijając się od mokrego asfaltu.
Jechałem drogą krajową. Ruch był bardzo mały, a doliczając do tego szerokie pobocze, jechało się całkiem bezpiecznie. Szkoda tylko, że na drogach krajowych jest taka nuda. Tylko niebo organizowało mi pokaz białych i szarych chmur, które od czasu do czasu wyglądały groźnie.
Czas szybko zleciał i dojechałem do Łowicza. Pod katedrą obejrzałem procesję z udziałem ludzi ubranych w tradycyjne łowickie stroje. Potem jeszcze orkiestra chodziła po rynku, przygrywając piosenki kościelne.
Zatrzymałem się w trzeciej restauracji, bo w pierwszej nie było wolnych stolików, a druga była zagraniczna. W moim menu znalazłem tylko jedno danie regionalne – filet z piersi kurczaka po łowicku. Był słaby i smakował kebabem. W tym mieście nie serwują dań regionalnych czy to po prostu nie był mój dzień?
Zajrzałem jeszcze do sklepiku z pamiątkami, kupując kilka praktycznych gadżetów i pojechałem szukać dworca, bo nie czułem się na siłach, aby dotrzeć do Warszawy. Jeden pociąg dopiero co odjechał, w drugim nie było miejsca na rower, więc pozostał trzeci – jadący 4 godziny później. Co ja miałem tyle czasu robić w Łowiczu? Obmyśliłem plan zrobienia pętli. Najpierw kawałek na południe po innej, mniej przyjaznej drodze krajowej. Choć kusiła mnie bliskość Skierniewic, to nie brałem ich pod uwagę ani podczas planowania, ani gdy widziałem znaki drogowe z kilometrażem. Chciałem zrobić sobie zapas czasu, aby spróbować znaleźć inną restaurację z regionalnym jedzeniem.
Trafiłem przypadkiem do Nieborowa, gdzie znajduje się pałać Radziwiłłów. Zakaz jazdy rowerem zniechęcił mnie do odwiedzenia parku, a przecież mogłem się przespacerować. Mądry ja.
Dostałem się do Sochaczewa, ale niczym mnie nie zainteresował. Zwróciłem jednak uwagę na późną godzinę, więc musiałem się ewakuować. Miałem teraz pod wiatr, co dodatkowo spowalniało jazdę. Do tego zacząłem być głodny, a po żadnym sklepie ani śladu. Gdy w końcu znalazłem się w Łowiczu, to nie było już mowy o żadnej kolacji, bo dotarłszy na dworzec, byłem spóźniony 3 minuty. Ale pociąg aż 12, więc to mnie uratowało. W pociągu zabrakło przedziału rowerowego, ale wpakowałem rower do toalety w ostatnim wagonie. Nie mój pomysł, ale bardzo praktyczne podejście, bo w przejściu zmieściłyby się maksymalnie 2 rowery, a właśnie tylu rowerzystów poza mną już w pociągu było. Tak więc 3 rowery w sezonie rowerowym przeleżały całą drogę do Poznania w toalecie. Brawo, PKP Intercity.
Kategoria Polska / wielkopolskie, Polska / mazowieckie, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, setki i więcej, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

Islandia – Polska 1:0

  67.17  05:19
Po niespełna 4-godzinnej nocy w samolocie byłem wykończony. Wciąż czułem zmęczenie po wczorajszym dniu. Mieliśmy wylądować tuż po godz. 6. Opóźnienie prawie godzinne nie zmieniło się. Samolot chyba nie może nadrobić straconego czasu. W dodatku nie mogłem zasnąć. Chyba za bardzo się martwiłem o rower.
Bagaż odebrałem w takim stanie, jak podczas nadania. Nic nie wskazywało na uszkodzenia w rowerze. Nie chciało mi się go składać. Raptem kilka godzin wcześniej go rozkładałem. Poszedłem zjeść na spokojnie śniadanie, za co zostałem ochrzaniony przez ochronę, bo na minutę zostawiłem bez opieki swój bagaż, aby złożyć zamówienie w restauracji.
Bardzo leniwie zabrałem się do zdzierania kolejnych warstw plastiku i tektury, składania roweru i ładowania sakw. Nie wiem ile to wszystko zajęło, ale wyruszyłem po godz. 10. Było tak upalnie, że założyłem sandały.
Najpierw skierowałem się do miejsca, gdzie zostawiłem swoje rzeczy miesiąc temu. Niestety właściciela nie było, więc umówiłem się na wieczór.
Po miesiącu na Islandii teraz wszystko wygląda tak dziwnie. Dziwne znaki, dziwne tablice rejestracyjne, dziwny brak możliwości jazdy po chodnikach. Brak przyrody i pełno aut, ludzi, budynków. Dzika Islandia przeminęła.
Pojechałem do centrum na najlepsze lody w Warszawie, przespacerowałem się trochę, bo tak było upalnie, a potem spróbowałem dostać się do dworca, aby kupić bilety do Poznania. Jazda po tym mieście to straszna męczarnia. Gdy w końcu zdobyłem bilety, pozostało dostać się po mój bagaż, bo przez tę całą przeprawę przez Warszawę czas uciekał niesamowicie szybko.
Wydawało mi się, że po tylu przejazdach tą drogą znam ją na pamięć, ale nic bardziej mylnego. Zabłądziłem kilkadziesiąt razy zanim dostałem się na miejsce. Było jednak warto, ponieważ na przechowaniu bagażu zaoszczędziłem kilkaset złotych.
Została mi ponad godzina do pociągu. Nie chciałem wracać do centrum, więc pojechałem do Warszawy Zachodniej, ponieważ dzisiaj już raz tam przypadkiem trafiłem i wiedziałem gdzie to jest. Zdążyłem na kilka minut przed przyjazdem pociągu. Ze względu na brak wind musiałem wciągnąć rower na peron po schodach. Pomógł mi chłopak z mobilnej informacji. Strasznie zacofana ta stacja.
Kategoria Polska / mazowieckie, kraje / Polska, z sakwami, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Przed Islandią, odprawa 1.

  12.04  00:42
Do wylotu pozostało jeszcze kilka dni, więc normalnie siedziałbym w pracy, ale dostałem zaproszenie na ślub, więc musiałem przeorganizować ostatnie dni lenistwa.
Trafiłem do Warszawy, skąd odlatuję. Tutaj chciałem zostawić rower i pojechać na ślub na lekko. Plan wyszedłby dobrze, ale nie przyjęli mojego „domu” w przechowalni bagażu. Zadzwoniłem do hostelu, w którym kiedyś zatrzymałem się z rowerem. Jest na uboczu miasta, ale nie miałem innego wyboru. Właściciel zgodził się na przechowanie moich rzeczy. Byłem uratowany.
Prawie całą drogę pokonałem po drogach dla rowerów. Lepszych i gorszych. Jazda na rowerze obładowanym sakwami ze wszystkich stron z początku rodziła moje obawy o wytrzymałość dętek, ale z czasem zacząłem coraz odważniej pokonywać kolejne krawężniki oraz koleiny. Co gorsza – tuż przed moją wizytą – przez Warszawę przeszła wichura i na drogach leżało mnóstwo połamanych gałęzi. Przeszkadzał też wiatr w twarz. Przynajmniej nie lało, jak rano, gdy na 3 minuty przed dotarciem na dworzec oberwała się chmura.
Nie lubię Warszawy, jest za duża i za dużo tam aut. Jeździ się strasznie wolno, a gdy jeszcze doliczyć czas potrzebny na rozpędzenie czy wyhamowanie obładowanego roweru na każdym skrzyżowaniu, to zdecydowanie za wiele. Już wolę Poznań.
W tym tygodniu wymieniłem tylną oponę, coby mi jakiś islandzki kamyczek nie werżnął się zbyt głęboko. Szukałem też torby transportowej na rower, jednak pozostanę przy tradycyjnym kartonie, bo łatwiej go dostać. Co prawda, jeszcze go nie mam, ale przecież Warszawa jest dużym miastem.
Kategoria Polska / mazowieckie, kraje / Polska, z sakwami, rowery / Trek, dojazd pociągiem

Przed deszczem do Wrocławia

  100.96  05:46
Trochę sobie pospałem, bo gdy się zebrałem, zdążyli przyjechać właściciel i część ekipy remontowej. W niedzielę. Widać, że spieszą się przed sezonem. Tylko kiedy jest ten sezon? Jestem jakiś dziwny, że szukam kempingów o tej porze roku?
Zmęczył mnie wczorajszy powrót do Polski. Trzeba mi było zawrócić, pojechać do Pragi, zostać tam jeszcze parę dni. Szkoda, że muszę wracać, aby zarobić trochę pieniędzy na kolejne podróże. Ale już wkrótce, jeszcze trochę i wyjadę stąd. Na długo i do pięknych miejsc.
Trzeba było znaleźć sklep, aby zjeść śniadanie. Nie było łatwo, więc pobłądziłem po tym pokrętnym mieście. Trafiłem pod estakadę, potem nad, aż po polnych drogach dotarłem do supermarketu. Zjadłem w końcu i mogłem jechać dalej, omijając drogę krajową z daleka, bo jakoś nie chciałem lawirować między tirami, które dzisiaj wyjątkowo licznie się pojawiały na spółkę z setkami tych mniejszych. Podjechałem jakieś wzniesienie, z którego rozciągały się piękne widoki i... wróciłem na krajówkę. Nie dało się jej przeskoczyć. Ok, mogłem jakimiś wsiami, wzgórzami, stromymi podjazdami, ale chciałem wrócić do domu, więc po prostu posunąłem główną trasą. Przynajmniej nawierzchnia nie była jakaś zła.
W Ząbkowicach Śląskich zatrzymałem się na kawę i przemyślałem dalszą drogę. Znalazła się ciekawa alternatywa dla krajowej ósemki. Co prawda dziura na dziurze, ale aut przynajmniej nie było.
Jeszcze przed południem naszły chmury, ale padało tyle co nic. Po wjechaniu do Wrocławia zobaczyłem za to mnóstwo kałuż, więc odrobinę się spóźniłem na deszcz, a chciałem się nieco odświeżyć po tym dusznym dniu. W centrum jeszcze trochę pokropiło, ale też było tego niewiele. Kupiłem bilet na pociąg i pojechałem na Stare Miasto, aby dobić do setki. Lunął deszcz, ale po raz kolejny króciutko. Zauważyłem kilka zmian w mieście. Zniknęło jedno przejście podziemne, z czego się ucieszyłem, bo to oznaka stawiania pieszych i rowerzystów ponad blachę (ileż to miejsca zajmuje na drodze).
Mając jeszcze trochę czasu, zamówiłem „najszybsze” zdrowe jedzenie. Dlaczego w cudzysłowie? Bo musiałem czekać tak długo, że nie wiedzieć kiedy uciekł mi pociąg. Na kolejny musiałem czekać aż 5 godzin. Ja to mam szczęście. Ale tym razem nie spóźniłem się na dworzec, tylko mi pociąg uciekł po cichu. Miałem w planach nocleg na kempingu i odjazd rano, ale wtedy dojechałbym do biura tak, jak z niego wyjechałem, tyle że bardziej opalony i mniej pachnący. Poczekałem więc na kolejny pociąg i tym razem do niego wsiadłem.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, rowery / Trek, dojazd pociągiem, wyprawy / Austria 2016

Warta warta wyprawy

  239.69  13:12
Skoro plan był, to czemu by go nie wykonać? Warta czekała na mnie, a ja nie po to spędziłem noc na dziko, żeby tak sobie zawrócić. Spakowałem manatki i pojechałem dalej, znów w stronę słońca.
Tej nocy nie spędziłem najlepiej. Kawał drogi za Poznaniem zorientowałem się, że nie zabrałem materaca. Miałem nikłą nadzieję, że uda mi się pożyczyć karimatę na kempingu, ale ponieważ wylądowałem na szczerym polu, to nie było co szukać wygód. Wsunąłem się w nowy śpiwór marki Fjord Nansen o temperaturze komfortu 1 °C i poczułem, że jest mi strasznie ciepło. Martwiłem się, że przez to nie zasnę, ale problem się rozwiązał po jakiejś godzinie, bo zacząłem odczuwać zimno. Ubrania, które rozłożyłem pod śpiworem dały odrobinę izolacji, ale i tak mną telepało. Wydawało mi się, że nie spałem tej nocy. Rano jednak opaska Xiaomi Mi Band, której używam od pół roku do monitorowania snu pokazała, że spałem 10 godzin (nie wiem tylko, czy uwzględniła zmianę czasu), ale z kilkoma przebudzeniami. Teraz będę o tyle mądry, że sprawię sobie karimatę, aby się tak nie męczyć. Nie znam jedynie temperatury, jaka panowała w nocy, bo mój nowy licznik nie umie zapamiętać skrajnych wartości.
Spakowałem się, choć wszystko było pokryte rosą oraz ziemią, na której się rozbiłem (nie udało mi się trafić na łąkę). Pojechałem do zamku Czartoryskich, bo zauważyłem go wczoraj na mapie. Zakaz jazdy rowerem po parku okalającym zabytek trochę mnie zniechęcił, więc przespacerowałem się tylko chwilę i poszukałem ławki, aby zjeść śniadanie. Wyznaczyłem drogę do Warty i pojechałem. Wzdłuż krajowej dwunastki drogi dla rowerów ciągną się niemiłosiernie. W Kaliszu zatrzymałem się tylko na kawę i podczas przeprawy przez rzekę wpadłem w pułapkę tamtejszych inżynierów. Przy drodze stoi zakaz wjazdu rowerem, obok ciągnie się jakaś droga dla rowerów, która kończy się na rzece. Na most wjechać się da, ale po starej, nieprzystosowanej do ruchu rowerowego (serpentyna na „kilkanaście” zakrętów) pochylni. Po drugiej stronie musiałem po czymś podobnym (jeszcze więcej zakrętów) zjechać. To jeszcze nic, bo dalej jest kolejna rzeka i tam droga dla rowerów też kończy się na korycie rzecznym. Trzeba wciągnąć rower na kolejny most, ale tym razem... po schodach. Dla wprawy trzeba go jeszcze znieść. Dalej było ciut lepiej. Gdy się wydostałem z podłych dróg (czyt.: dziur) dla rowerów, do Opatówka pojechałem po szerokim poboczu. Za miastem już nie było tak dobrze, ale na szczęście ruch dzisiaj nie przytłaczał.
Do miasta Warty dojechałem po południu. Późno, ale udało się. Chciałem wybrać się nad rzekę Wartę, jednak dopiero teraz zorientowałem się, że to kilka dodatkowych kilometrów. Zrezygnowałem z tego pomysłu i pojechałem – w końcu z wiatrem – w kierunku domu.
Zachód słońca złapał mnie za Stawiszynem, ale znów – puste drogi pozwalały mi jechać środkiem, więc położyłem się na lemondce i od czasu do czasu zerkałem na lusterko, czy coś nie jedzie. Aha, bo kilka tygodni temu zamontowałem na kasku lusterko Zéfal Z-Eye. Na początku trudno było się do niego przyzwyczaić, ale jest bardzo przydatne (no chyba że ghost rider wyjedzie na ulicę nocą). Do tego ludzie stają się bardziej ciekawscy.
Początkowy plan przekroczenia Prosny w Choczy znów zmieniłem i pojechałem do samych Gizałek. Dalej Żerków, Nowe Miasto. Na krajowej 11 był większy ruch, dlatego jak najszybciej z niej zjechałem. Niestety na źle oznaczone drogi, które miały być z asfaltu, a były drogami polnymi. W Środzie Wielkopolskiej chciałem napić się herbaty, ale nie mieli gorącej wody. Przegryzłem coś i wychodząc ze sklepu, zauważyłem, że właśnie go zamknęli, a ja byłem ostatnim klientem. Pierwszy raz trafiłem na Orlen, który nie jest czynny całą dobę. A może powodem jest poniedziałek wielkanocny? Nie ma to jak święta w podróży.
Miałem już niedaleko do domu, ale w połowie drogi, jaka mi pozostała ze Środy, zmienił się wiatr – na przeciwny. A myślałem, że będę pierwszy. Nie było jednak najgorzej i w domu zameldowałem się gdzieś o godz. 2 czasu letniego. Bateria w telefonie wyczerpała się po cichu przed centrum w Poznaniu, ale dorysowałem ślad, żeby jak zawsze mieć wszystko udokumentowane. Może kiedyś uda mi się zrealizować plan stworzenia mapy wszystkich moich śladów. Ciekawe, jak by to wyglądało.
Ach, takiej wycieczki właśnie było mi potrzeba.
Kategoria Polska / łódzkie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, rowery / Trek, dojazd pociągiem

Złotów

  136.18  05:56
Mogłem być dzisiaj gdzieś nad morzem. Nie udało mi się wczoraj wstać rano, więc pozostało mi tylko pojechać z wiatrem na północ. Akurat kilka gmin wpadło mi w oko.
Po wyjściu z bloku stanąłem w psie odchody. Przeklinając w myślach, wjechałem do lasu komunalnego. Było dużo błota, więc wiedziałem, że dzisiaj muszę stronić od terenu. Na moście Lecha wciąż bałagan z brakiem prawidłowego oznakowania. Pojechałem przez Czerwonak/Koziegłowy i bardzo się zdziwiłem. Nie dość, że przebudowują nędzny chodnik dla pieszych i rowerów w coś przyzwoitego, to w dodatku połączą ze sobą dwa odcinki dróg rowerowych. Coś niesłychanego.
Droga do Murowanej Gośliny była dzisiaj pusta. Przynajmniej na północ prawie nikt nie jechał. Za to na południe korki aż miło. Do Białośliwia drogę miałem obeznaną, bo jechałem nią w sierpniu, tylko w przeciwnym kierunku. Dziury się nie zmieniły ani odrobinę.
Zmrok złapał mnie, gdy przekraczałem Wartę. Trafiły mi się niestety drogi w bardzo złym stanie. Po ciemku było to podwójnie niewygodne. Na szczęście szybko dojechałem do Krajenki. Ani razu nie spojrzałem na mapę, bo tak prostą dziś obrałem drogę, a ile znaków mnie prowadziło. Dlaczego na pewnych drogach jest aż przesyt znaków z kilometrażem, a na innych kilometrami nie można spotkać nawet jednego? Na stacji benzynowej w Krajence zasłyszałem, że ktoś nie zapłacił za paliwo. Takie rzeczy w cywilizowanym kraju. To nie do pomyślenia.
Do Złotowa było wygodnie. Później miasto przywitało mnie zakazem wjazdu rowerem oraz brakiem drogi dla rowerów. Jak się po czasie domyśliłem, drogi dla rowerów są tylko dla miejscowych, bo trzeba na pamięć znać ich położenie; znaków ciężko tu doświadczyć. Kolejny problem to olbrzymia liczba dróg jednokierunkowych. Bez nawigacji elektronicznej lub pełnej znajomości miasta nie da się tutaj poruszać. Jedno mi się spodobało – można trafić tutaj na bardzo dużą liczbę skrzyżowań równorzędnych. Ciekawe, jak się one sprawdzają. Ostatnimi czasy Poznań sukcesywnie wprowadza tak oznaczone skrzyżowania, więc będę mógł to sprawdzić na własnej skórze. Do domu wróciłem ostatnimi tego dnia połączeniami kolejowymi. Na torach mocno trzęsło.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Suchy w Koninie

  125.11  05:34
W nocy padało, dlatego chciałem wyeliminować dzisiaj wszelki teren. Miało być bezdeszczowo przez większość dnia, a silniejszy wiatr z zachodu zaproponował mi Konin. Niestety podróż na jeden dzień, ponieważ niedziela zapowiada się mokro.
Przez cały dzień temperatura utrzymywała się na tym samym poziomie – 4,9 °C z nieznacznymi odchyleniami. Tak jak tydzień temu, grzebałem się z wyjściem do samego południa. Wyjazd z Poznania zajął mi prawie półtorej godziny, z czego pół godziny poszło na czekanie na światłach. Na moście Lecha teoretycznie zamknęli drogę dla rowerów, ale jakiś idiota odsunął blokady, przez co myślałem, że można przejechać. Na szczęście niczego nie uszkodziłem. Zabłądziłem tylko dwa razy: pod zoo oraz na Kobylimpolu, a potem było z górki. Może nie dosłownie, ale tam gdzie jechałem prosto na wschód, pomagał mi wiatr. Dopiero gdy trzeba było jechać bardziej na południe, zaczynały się schody. Wiatr spowalniał i wychładzał. Wybrałem taką drogę, bo była jedyną sensowną, a nie chciałem jechać drogą krajową, bo to bez sensu. Zanudziłbym się.
Miłosław okazał się dzisiaj deszczowym miastem, bo zaczęło padać, gdy tam wjechałem i przestało, gdy wyjechałem. W międzyczasie zaczęło się ściemniać. W Pyzdrach zatrzymałem się na herbatę, aby przemyśleć dalszą drogę. Prowadziła ona na Golinę, a właściwie na Słupcę i po drodze odbijała do pierwszego miasta, ale w mojej głowie zrobiła się z tego Solina. Jak to mawiają, głodnemu chleb na myśli. Minąłem też Myślibórz, już trzeci w Polsce. Gdzieś jest jeszcze czwarty. Planowałem dojechać do Goliny i wsiąść w pociąg, ale ostatecznie nie zdążyłem, więc nie przerywałem mojego planu i pojechałem do samego Konina na kolejne połączenie. Tam wziąłem jak zwykle chińszczyznę na wynos i pojechałem do domu. Tym razem w pociągu było niewielu ludzi i mogłem usiąść.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery