Do wylotu pozostało jeszcze kilka dni, więc normalnie siedziałbym w pracy, ale dostałem zaproszenie na ślub, więc musiałem przeorganizować ostatnie dni lenistwa.
Trafiłem do Warszawy, skąd odlatuję. Tutaj chciałem zostawić rower i pojechać na ślub na lekko. Plan wyszedłby dobrze, ale nie przyjęli mojego „domu” w przechowalni bagażu. Zadzwoniłem do hostelu, w którym kiedyś zatrzymałem się z rowerem. Jest na uboczu miasta, ale nie miałem innego wyboru. Właściciel zgodził się na przechowanie moich rzeczy. Byłem uratowany.
Prawie całą drogę pokonałem po drogach dla rowerów. Lepszych i gorszych. Jazda na rowerze obładowanym sakwami ze wszystkich stron z początku rodziła moje obawy o wytrzymałość dętek, ale z czasem zacząłem coraz odważniej pokonywać kolejne krawężniki oraz koleiny. Co gorsza – tuż przed moją wizytą – przez Warszawę przeszła wichura i na drogach leżało mnóstwo połamanych gałęzi. Przeszkadzał też wiatr w twarz. Przynajmniej nie lało, jak rano, gdy na 3 minuty przed dotarciem na dworzec oberwała się chmura.
Nie lubię Warszawy, jest za duża i za dużo tam aut. Jeździ się strasznie wolno, a gdy jeszcze doliczyć czas potrzebny na rozpędzenie czy wyhamowanie obładowanego roweru na każdym skrzyżowaniu, to zdecydowanie za wiele. Już wolę Poznań.
W tym tygodniu wymieniłem tylną oponę, coby mi jakiś islandzki kamyczek nie werżnął się zbyt głęboko. Szukałem też torby transportowej na rower, jednak pozostanę przy tradycyjnym kartonie, bo łatwiej go dostać. Co prawda, jeszcze go nie mam, ale przecież Warszawa jest dużym miastem.