To już dzisiaj. Wieczorem mam wylot z Warszawy do Keflavíka. Chciałbym już mieć wszystko za sobą i znaleźć się na tej pięknej wyspie już teraz. Szkoda, że nie można się teleportować o dowolnej porze. Nie musiałbym tyle czasu spędzać na podróży nie rowerem.
W Warszawie znalazłem się po południu. Przyjechałem pociągiem, wymieniłem pieniądze po ciut lepszym kursie, który ostatnio mocno wzrósł, a potem pojechałem komunikacją miejską odebrać rower. Większość poszła sprawnie. Ociężałym rowerem wytoczyłem się na ulice miasta, a właściwie na drogi dla rowerów. Wszystkie poprzecinane milionem świateł i przejazdów dla rowerów. Krawężniki znośne, chociaż mogło być lepiej.
Przed dostaniem się na lotnisko musiałem odebrać zamówiony karton na rower. Udało mi się tam dotrzeć prawie bez przerwy po drogach dla rowerów. Prawie, bo w kilku miejscach były zebry zamiast przejazdów, a trzy razy droga dla rowerów kończyła się na tandetnych schodach, więc musiałem się wykazać silnymi nogami i twardymi plecami, ażeby unieść ten mój cały majdan. Bluzgi też leciały, bo taki rower przenieść to nic prostego.
Transport kartonu był pewnym wyczynem, ale wszystko się udało, tylko jednego rowerzystę zahaczyłem. Na lotnisko się jakoś dostałem, a nie było to łatwe dla niezmotoryzowanego, bo wszędzie zakazy. Rower rozebrałem na części, spotkałem innego rowerzystę, który leciał do Azerbejdżanu. Pomógł mi on zebrać cztery sakwy w jeden bagaż rejestrowany. W ogóle wspierał mnie podczas pakowania. Wszystko ładnie się udało. Wszystko poza jedną rzeczą. Zabrakło piętnastu minut. Tak jest, nie zdążyłem na samolot. Lecę w piątek. Z Gdańska.