Ostatni dzień wyprawy z Anią po kaszubskiej ziemi. Pierwszy raz zjedliśmy śniadanie przyrządzone przez kogoś, bo czekał na nas bufet. Dzień rozpoczął się równie gorąco, co wczoraj.
Wróciliśmy się kawałek do centrum wsi, w której nocowaliśmy, żeby jeszcze raz rzucić okiem na chatę owczarza, a potem ruszyliśmy na południe. Odbiliśmy trochę w teren, żeby zobaczyć stary młyn. Nadal spotykaliśmy obszary zniszczone podczas nawałnicy z 2017 roku. W Leśnie zobaczyliśmy kolejne kamienne kręgi i cmentarzysko kurhanowe. Na drodze do Brus ominęliśmy piaszczystą drogę, odkrywając asfaltową ścieżkę wzdłuż głównej drogi. Nie można zapomnieć o dużej liczbie dekoracji dożynkowych.
Brusy nie przykuły naszej uwagi, ale w pobliskiej wsi znajdowała się chata kaszubska. Za nią z kolei znaleźliśmy galerię Józefa Chełmowskiego, gdzie trafiliśmy na moment oprowadzania po skansenie. Przewodniczką była córka artysty. W oczy rzucało się przede wszystkim to, że zbiory były niezwykle płodne.
Dalej jechaliśmy marszrutą, która była głównie szutrowa, na kilku odcinkach asfaltowa, ale trafiło się też trochę kostki. Szlak biegł przez parę wsi, kilka lasów i niestety wiele z nich było bez drzew przez wspomnianą nawałnicę. Ostre słońce nie dodawało atrakcyjności krajobrazom.
W Chojnicach zjedliśmy, chwilę pozwiedzaliśmy to, czego nie zobaczyliśmy
ostatnim razem i pojechaliśmy na pociąg powrotny. Miasto próbuje być rowerowe, bo gdzie nie spojrzeć, tam jakiś znak nakazujący jazdę chodnikiem, ale taki chaos z tego powstał, że ciężko się poruszać. No i niebezpiecznie, bo z każdej kamienicy może ktoś wybiec wprost pod koła roweru.
Szukanie pamiątek zostawiłem na ostatnią chwilę, przez co nie znalazłem niczego wartościowego. Z tej wyprawy pozostaną mi tylko wspomnienia oraz zdjęcia. Pierwsza w pełni niesamotna wyprawa i pierwsza tak krótka, bo przejechaliśmy niespełna 400 km, co oczywiście przełożyło się na liczbę atrakcji. Sam z pewnością nie dokonałbym tego.