Oczywiście nie wyspałem się, ale udało mi się kupić bilet na rejs na Tsushimę, na którą planowałem dostać się
miesiąc temu. Jak ten czas leci. Przejechałem 2060 km po Korei i po zdobyciu wszystkich szlaków w kolekcji już raczej nic mnie nie zaciągnie do tego kraju. Koniec z wszędobylską samochodozą, ludźmi kaszlącymi, jakby za moment mieli umrzeć, plującymi pod nogi, mdłym jedzeniem i przeterminowanymi produktami, trudnościami w komunikacji i ignoranckim podejściem Koreańczyków, brakiem sklepów, pustostanami zasłaniającymi widoki.
Po nieco godzinie znalazłem się na wyspie. Rejs łodzią przebiegł spokojnie. Procedury były na tyle skomplikowane, że nie akceptowali elektronicznej karty wjazdu,
jak w Tōkyō, tylko trzeba było wypełnić formularz ręcznie. Jako jedyny rowerzysta i obcokrajowiec spoza Azji zwracałem uwagę personelu. Chyba nie mają tu wielu gości spoza Korei.
Zrobiło się słonecznie. Zaskakiwała cisza. Poczułem, jak bardzo mi jej brakowało po miesiącu doświadczania koreańskiej samochodozy. Uwagę zwracały również tysiące motyli (nie chciały być fotografowane). W ich towarzystwie zacząłem jechać zygzakiem po północnej części wyspy. Złapałem nocleg niedaleko, więc nie miałem zbyt wielkich możliwości do eksploracji. Punkt widokowy na Półwysep Koreański był w remoncie, ale zobaczyłem najwyższy na wyspie wodospad. Minąłem też dziesiątki chramów.
Raptem 3 dni temu wymieniłem oponę, a już od początku było coś z nią nie tak. Najpierw sądziłem, że to krzywa obręcz, ale wyczułem wybrzuszenia na oponie. Niestety moje obawy się sprawdziły i na prostej drodze usłyszałem huk. Pękła opona, a z dętki wyszedł balon. Nie miałem za dużych możliwości, więc trochę prowadząc, a trochę jadąc na kapciu, dotarłem do domu gościnnego znajdującego się w dawnej szkole. Pani obsługująca przybytek obdzwoniła wszystkie serwisy na wyspie (a były tylko serwisy motocyklowe) i jutro mnie ktoś podwiezie, żebym mógł kupić nową oponę.