Rano dostałem podwózkę do supermarketu, który w sumie wczoraj odwiedziłem zanim doszło do wybuchu. Była tylko opona 700x32c (do Korei wjechałem na rozmiarze 38c), ale wskaźnik maksymalnego ciśnienia dawał większe nadzieje niż tamten koreański szajs. Centymetrowa dziura w dętce również sugerowała wymianę. Niestety mieli tylko wentyl brytyjski (Dunlop), a nie wyobrażałem sobie pompować dętki moją pompką z wężykiem. Na szczęście miałem jeszcze zapas, który kupiłem w Korei. Oby dał radę.
Poranek miał być deszczowy, ale chyba w innej części wyspy. Było pochmurno, choć słońce podpiekało niczym w szklarni. Jechałem główną drogą, bo awaria ograniczyła mój czas. Ruch był większy i mało przyjemny, bo o ile Koreańczycy wyprzedzali z dystansem, o tyle dla Japończyków szerokość gazety jest wystarczająco bezpieczną odległością. Widziałem kolejne motyle, znaki ostrzegające o kotkach bengalskich, gdzieś z drzew krzyknęła małpa. Minąłem mnóstwo starych zakrętów, które zostały zastąpione krótszymi odcinkami, bo rząd przeznaczył dużo środków na modernizację wyspy, aby przyciąć Japończyków. Podobno ma to przeciwdziałać procederowi wykupywania ziem przez Koreańczyków.