O islandzkiej pogodzie jeszcze trochę. Coś o rowerzystach, słowo o rozległych obszarach, trochę o faunie i o florze. Kolejny, prawie zwyczajny dzień podróży wokół Islandii.
Już z rana telepało namiotem od wiatru. Ale lekko, więc nie musiałem daleko ganiać za rzeczami podczas pakowania. Zebrałem się i pojechałem dalej krajową jedynką w kierunku Víku.
Skręciłem na polecany przez mapę cypel Dyrhólaey. Jedną z atrakcji było miejsce lęgowe ptaków. Panowie z bagnetami strzegli jednego miejsca, a gdy zrobiło się poruszenie, zaczęli strzelać... zdjęcia. Wielkimi aparatami, jakich używają paparazzi, próbowali uchwycić ikonę Islandii – maskonura. Mnie też się to udało, ale bez takiej szczegółowości. Zdradzę też zakończenie – to był jedyny okaz, jaki widziałem podczas całej wyprawy. Te ptaki były na mojej liście
must-see na drugim miejscu, zaraz po koniku islandzkim. Poczułem się zawiedziony.
Zrobiło się gorąco, aż musiałem zdjąć kurtkę. Termometr wskazywał nawet 23 °C. Najgorsze, że pojawił się podjazd oznaczony znakiem 12%. Z sakwami wjechać nie było tak lekko. Jeszcze na poboczu leżał grys, który kleił się do opon i strzelał na wszystkie strony. Na szczycie byłem tak wykończony, że darowałem sobie skręt do następnej atrakcji. Popełniłem błąd, który wynikał z mojego braku przygotowania do podróży. Nie wiedziałem, że jest tam Reynisfjara – jedna z najpiękniejszych plaż na świecie. Kolejny zawód.
Dotarłem do miasta Vík í Mýrdal, którego nazwa skracana jest do krótkiego Vík. Odszukałem bank, aby kupić trochę koron, w którym musiałem odczekać pół godziny w kolejce. Imigranci strasznie kombinują, żeby tylko nie płacić podatków. Po udanej wymianie waluty, za którą musiałem dodatkowo zapłacić prowizję, wybrałem się na poszukiwania restauracji. Daleko nie musiałem jechać, ale coś mi do głowy strzeliło, że niby było zamknięte i pojechałem dalej. Koniec historii.
Skończyła się cywilizacja, a ja kompletnie zapomniałem o zrobieniu zakupów. Musiałem się zatrzymać na postoju, aby coś ugotować. Wiał taki paskudny wiatr, że musiałem zdjąć z roweru prawie wszystkie sakwy, aby otoczyć kuchenkę ścianą. Dzięki temu udało mi się przygotować ciepłe jedzenie liofilizowane prosto z Polski.
Po skończonym obiedzie zaczęła się przygoda. Wjechałem na olbrzymi obszar, który jest niebezpieczny podczas erupcji wulkanu znajdującego się pod lodowcem. Taka erupcja powoduje powódź glacjalną, która momentalnie zalewa obszar u podnóża lodowca – nawet tak rozległy, jak ten pokonywany przeze mnie. Po powodzi pozostaje tylko jałowa ziemia, którą później trzeba użyźnić, aby zapobiec burzom piaskowym. Najczęściej spotykanymi roślinami jest trawa oraz wszędobylski łubin. Po wyczytaniu tych informacji z tablicy informacyjnej czułem strach w trakcie jazdy i chciałem jak najszybciej się stamtąd wydostać. Marny był mój los, bo oto wiatr zaczął dmuchać jeszcze silniejszy. Najpierw boczny, ale wraz z postępem jazdy, zmieniał się kierunek, abym ostatecznie jechał pod wiatr. Walki z wiatrakami nie było końca i 10–12 km/h to było wszystko, co mogłem osiągnąć.
W pewnym momencie dogoniła mnie dwójka sakwiarzy, którą prawdopodobnie spotkałem przed Víkiem. Byli to Holendrzy, którzy mieli umówiony nocleg gdzieś w pobliżu. Chcieli, abym do nich dołączył. Chwilę pogadaliśmy, ale oni mieli więcej sił ode mnie i uciekli. Tak to przynajmniej wyglądało, bo nawet się nie pożegnali.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej wiatr osłabł. Byłem jednak tak wyczerpany, że nie miałem sił przyspieszać. Planowałem zatrzymać się dużo dalej, ale musiałem skrócić plany, jak poprzedniego dnia. Dojechałem do miasta Kirkjubæjarklaustur. Nie udało mi się znaleźć czynnego sklepu, więc znów pozostało mi jeść drobne zapasy. Takie to świętowanie urodzin sobie sprawiłem w tym roku.
Zrobiło się odczuwalnie chłodniej. Moje podejrzenie padło na dwa lodowce, którymi byłem otoczony. Pojechałem na kemping, aby szybko wskoczyć do ciepłego śpiwora. Przed wjazdem spotkałem mobilną recepcję – właściciele siedzieli w aucie. Myślałem, że ze względu na późną porę ktoś chciał mnie oszukać, ale przecież to Islandia. Zbyt często bywam nieufny. Wciąż jednak nie mogę się przyzwyczaić do islandzkiego akcentu języka angielskiego. Niektórzy mówią tak cicho, że ciężko złapać wszystkie słowa. Dzisiejszy dzień był pierwszym bez deszczu. Wolę zdecydowanie deszcz od wiatru.