Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:59366.68 km (w terenie 5119.33 km; 8.62%)
Czas w ruchu:3074:56
Średnia prędkość:19.06 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:401328 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:446
Średnio na aktywność:133.11 km i 6h 59m
Więcej statystyk

Objazd przez Łomżę

  123.57  07:11
Noc była spokojna. Na kempingu znajdowała się restauracja, więc zjadłem tam śniadanie. Jajecznica z talerzem warzyw i pysznym pieczywem wypiekanym na miejscu. Była to olbrzymia uczta, ale mimo to nie czułem się ociężały.
Kontynuowałem podróż szlakiem Green Velo. Przynajmniej pobieżnie, bo ominąłem część wokół jeziora. Nie miałem ochoty na męczenie się jazdą po rozwalonych leśnych drogach. Niebo było zachmurzone, ale od czasu do czasu wyglądało słońce. Wiał przyjemny wiatr boczny.
Wjechałem na drogi lokalne. Trochę na nich trzęsło. Jeżdżę w kasku i mimo że chronię twarz przed słońcem, to i tak udaje mi się ją opalić. Dzisiaj chciałem poprawić czoło, żeby nie zostało białe po wyprawie, więc kask wylądował na sakwach. Niestety lusterko, które miałem przymocowane do kasku odczepiło się na którejś z kolein i w ten sposób straciłem swoje trzecie oko. Teraz tak dziwnie jest jeździć w lekkim kasku i nie wiedzieć, że jest on na głowie, bo wcześniej chociaż lusterko mi o tym przypominało.
Wjechałem do Biebrzańskiego Parku Narodowego. Szlak przebiegał przez 5 parków narodowych, więc zostały jeszcze 3 (wczoraj byłem w Wigierskim PN). Pojawiły się drogi terenowe, paskudne, zniszczone, rozjeżdżone, z koleinami, kurzącymi blachosmrodami, tarką i kałużami niemal na szerokość drogi. Widoki za to ładne. Biebrza rozlewała się na otaczające łąki. Brakowało tylko wież widokowych, żeby zachować ten piękny krajobraz na fotografii. Nie każdy przecież wozi ze sobą drona.
W Goniądzu zmieniłem swoje plany. Na wszystkich mapach główna oś szlaku Green Velo ma urwaną nitkę w Łomży. Chciałem tam zajrzeć. Nie miałem ochoty na jazdę szlakiem tam i z powrotem, więc zjechałem ze szlaku, aby wrócić nań następnego dnia.
Nowo wybrana trasa biegła gorszymi i (czasem) lepszymi drogami. Niewiele ciekawego widziałem. Na chwilę pojawił się szlak R-11 biegnący z południa Europy na północ. Przez parę kilometrów goniła mnie też ciemna chmura, ale gdzieś przepadła. Potem wyszło słońce i zaczęło podsmażać.
Łomża okazała się wielkim placem budowy, bo gdzie nie skręciłem, to jakieś prace drogowe. Pojechałem na pole namiotowe zlokalizowane w niekorzystnym miejscu. W nocy, do późnych godzin, banda arogantów jeździła głośnymi autami pobliską ulicą, inni puszczali głośną muzykę i darli się jak kretyni. Chyba jeszcze nigdy nie byłem w tak zapyziałym mieście.

Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / podlaskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Kolejny trójstyk granic i Suwałki

  145.12  09:12
W nocy chwilę popadało. Przynajmniej sąsiad się uciszył, bo nie przestawał mielić jęzorem. Ranek był bezchmurny i upalny. Kontynuowałem jazdę po szlaku Green Velo.
Na początek dużo terenu. Wjechałem na dawne nasypy kolejowe, które zostały wysypane szutrem i przekształcone w... drogi dla rowerów. Na każdym skrzyżowaniu stoi znak, chyba że akurat droga jest dojazdowa, to wtedy są jakieś ograniczenia, ale nikt się do tych znaków nie stosuje, jak zauważyłem. Blachosmrody pędzą, zostawiając chmury kurzu, drogi usłane tarką od zbyt dużej prędkości poruszających się aut, nawet na drogach dla rowerów. Typowa polska mentalność.
Dawny szlak kolejowy piął się wysoko po wzgórzu. Minąłem dziesiątki rowerzystów. Po jakimś czasie naszły chmury i temperatura zrobiła się przyjemna. Do tego wiał porywisty wiatr zachodni, więc jechało się całkiem lekko. Z chmur od czasu do czasu coś pokropiło, ale bez szału. Nie zapowiadało się na ulewę, jak 2 lata temu.
Gdy dotarłem do Gołdapi, zdecydowałem się zrobić krótki postój w docelowo połowie podróży, aby wypić kawę i zjeść coś słodkiego. Jedyne stoliki wystawione na zewnątrz miała wytwórnia kołaczy węgierskich. Nigdy ich nie próbowałem. Upodobałem sobie z menu smak szarlotki i to była bomba. Nie tylko kaloryczna, ale też kawał smacznego ciasta.
Po chwili wytchnienia na asfaltach znów wróciły drogi terenowe. Niestety jakością były jeszcze gorsze. Tarka miejscami była nie do ominięcia i telepało rowerem gorzej niż podczas trzęsienia ziemi.
Miałem ominąć kawał szlaku przez zniszczone drogi, gdy skusiły mnie mosty w Stańczykach. Ominąłem już mosty w Kiepojciach, więc gdy pojawiła się podobna atrakcja, pozostałem na szlaku. Wstęp był płatny, ale widok z dystansu w zupełności mi odpowiadał.
Liczba pagórków stale wzrastała. Raz aż spadła mi sakwa przez te przeklęte doły. Pojawiło się też kilka piaszczystych miejsc, które wymagały pchania roweru. Spotkałem kilka grup rowerzystów. Ostatnia, największa, zmartwiła mnie. Byłem prawie pod trójstykiem granic. Tym razem Litwy, Polski i Rosji. Drugi taki po trójstyku Czech, Polski i Słowacji. Udało mi się zrobić pamiątkowe zdjęcia zanim dotarła grupa, która obległa cały obiekt pilnowany przez Straż Graniczną. Wkroczenie na część rosyjską mogło bowiem skutkować mandatem.
Zdecydowałem się dopiąć swego i dojechać do Suwałk, gdzie rozważałem spędzić urodziny. Po raz pierwszy od ośmiu lat w całości w Polsce (w 2013 i 2015 były częściowo w Polsce). Droga była jeszcze mocniej pagórkowata, ale dominowały asfalty – w większości w bardzo dobrej kondycji. Ominąłem jeszcze jeden odcinek szlaku, przy paru atrakcjach się nie zatrzymałem, ale wszystko po to, aby dotrzeć przed prognozowanym deszczem. Jeszcze przed Suwałkami zaczęło odrobinę kropić. Miasto przywitało mnie niewygodnymi drogami dla kaskaderów. Mimo to infrastruktura jest dosyć rozbudowana. Szkoda tylko, że wyrzucili w błoto tyle pieniędzy, bo utrzymanie takich dróg jest dużo droższe od asfaltowych.
Dotarłem na kemping wykończony, zwłaszcza po intensywnej końcówce. Drogi terenowe, które stanowiły połowę dzisiejszego dystansu, też dały mi w kość. Zapadł zmierzch, gdy się rozbiłem, więc o przyjemnym spędzaniu czasu mowy nie było. Poszedłem do ostatniego otwartego sklepu w okolicy uzupełnić zapasy i w końcu mogłem odpocząć. Deszcz zaczął padać, gdy wracałem z zakupami.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / warmińsko-mazurskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, po dawnej linii kolejowej, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Mazury

  130.44  08:22
Lało jeszcze przez pół nocy. Ranek był pochmurny, ale wyszło słońce, więc przesuszyłem namiot w trakcie jedzenia śniadania zaserwowanego przez właścicieli agroturystyki. Skromny bufet, ale nabrałem energii na pierwszą połowę dnia.
Szlak Green Velo przebiegał przez Lidzbark Warmiński. Ładne miasteczko, z kilkoma ciekawymi zabytkami, choć ma paskudne drogi dla kaskaderów. Trafiłem tam też na pierwszą tablicę drogową R-4e. Szkoda, że nie ma takich znaków w strategicznych miejscach. Ten stał trochę niepotrzebnie, bo przed rondem, więc równie dobrze mogłem kierować się znakami dla kierowców.
Za Lidzbarkiem wjechałem na szutrowe drogi biegnące po dawnej linii kolejowej. Część była pokryta błotem, a raptem przed miastem zatrzymałem się na czyszczenie roweru. Pechowa ta Warmia. Na tablicy informacyjnej o szlaku wyczytałem, że aż 53 km szlaku zostały poprowadzone na dawnych liniach kolejowych w samym Warmińsko-Mazurskiem. Oznacza to kawał spokojnej jazdy. W teorii.
Kolejna ciekawostka z tablicy informacyjnej: 37 dni trwał pierwszy przejazd rowerzysty szlakiem Green Velo w ramach przygotowań do kampanii promocyjnej szlaku w kwietniu, maju i czerwcu 2013 roku (jeszcze przed wybudowaniem trasy). To nie jest jakoś dawno temu, a mimo to na szlaku brakuje wielu znaków. Kilka razy musiałem się zawracać, bo zostały same słupki albo w ogóle całe słupki ze znakami zostały powyrywane. Bez znajomości przebiegu szlaku można się miejscami nieźle natrudzić. Całe szczęście, że wgrałem świeżą mapę do Garmina, na której widziałem parę ważniejszych szlaków i w przypadku wątpliwości zacząłem korygować swoją drogę.
Przy jeziorze Kinkajmskim spotkała mnie najgorsza nawierzchnia do tej pory. Była gorsza nawet od wczorajszych dziur pod Janikowem. Zaledwie kilka kilometrów po starej trylince ciągnęło się jakbym pokonał kilkudziesięciokilometrowy dystans. Już czarny szlak ze Śnieżki jest wygodniejszy. Nie polecę nikomu tamtego odcinka. Dużo bezpieczniej jest – o wygodzie nie wspominając – przejechać po równoległej drodze wojewódzkiej.
Przez większość dnia miałem wiatr po swojej stronie, bo wiało z południowego-zachodu. Niestety odcinek do Sępopola, a potem pod Korsze dał się we znaki, bo zaczęło wiać mocniej i miałem wrażenie, że wiało w twarz. Czasem na niebie pojawiało się więcej ciemnych chmur, ale przynajmniej nie sprowadziły na mnie deszczu, bo byłby to naprawdę pechowy dzień.
W końcu zacząłem jechać z wiatrem. Pojawiło się trochę dróg dla rowerów. Tych wygodniejszych. Albo to ja zacząłem się zachwycać dowolnym asfaltem po ostatnich wertepach. Dziwiło mnie to, że drogi dla rowerów powstały przy drogach o dobrych nawierzchniach zamiast tych niebezpiecznych, gdzie była dziura na dziurze.
Gmina Węgorzewo chwali się, że jest rowerową stolicą Polski. Fakt, mieli wygodne drogi dla rowerów, ale ciężko to ocenić po przejechaniu kawałka drogi, zwłaszcza że w Węgorzewie było pełno niewygodnych dróg dla kaskaderów. Denerwujące były znaki postawione nawet co kilkaset metrów, które informowały o dystansie do Węgorzewa. Właściwie to do granic miasta, bo z jakiegoś powodu znaki R-4c nie podają dystansu do centrum. Domyślam się, że chodzi o problem ze spójnością infrastruktury, bo w niektórych miastach drogi do centrów lubią biec zygzakiem w przeciwieństwie do ulic i taki dystans byłby niespójny. W sumie nawet spotkane znaki oszukały mnie, bo wskazywały granicę na pół kilometra przed jej faktycznym położeniem.
Byłem na Mazurach. Zobaczyłem jezioro Mamry, a wcześniej jeszcze parę innych. Zatrzymałem się na kempingu położonym tuż nad jeziorem i zaskakująco nie było komarów. Do tej pory kojarzyłem Mazury z wylęgarnią komarów, ale po tej podróży będę miał inne zdanie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / warmińsko-mazurskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, po dawnej linii kolejowej, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Deszczowa Warmia

  113.47  07:55
W nocy przyszła burza. Lunęło porządnie, ale namiot dał radę. Przywitały mnie pochmurny poranek i chmara komarów. Mimo zapewnień nikt z obsługi kempingu nie przybył, więc zostawiłem pieniądze za nocleg i pojechałem do centrum Fromborka znaleźć śniadanie, bo wczoraj wszystko było pozamykane.
Kontynuowałem podróż szlakiem Green Velo. Wjechałem na wały przeciwpowodziowe wyłożone starymi płytami z betonu. Pomyśleć, że rozważałem wybrać się w tę podróż na kolarzówce. To dopiero byłaby klęska. Zawracałbym, jak pewnego, nieszczęsnego dnia w Japonii.
Słońce zaczęło przedzierać się przez chmury, podnosząc temperaturę. Za Braniewem szlak zaczął biec po lokalnych drogach. Niektóre były całkiem wygodne. Ten szlak da się polubić.
Zaczęło kropić w Pieniężnie. Kapuśniak nie odpuszczał przez wiele kilometrów, ale jakoś mocno nie przeszkadzał. Pojawiło się jeszcze parę szutrów, trochę dróg dla rowerów zarastających roślinnością, aż dotarłem do dawnego nasypu kolejowego. Niestety nie postarali się, jak pod Puszczą Notecką i wysypali go szutrem. Spotkałem tam w sumie trzech sakwiarzy. Zaczęło też mocniej ciapać.
W Górowie Iławeckim zatrzymałem się na zakupy, bo to mogła być ostatnia szansa, żeby zdobyć coś do jedzenia. Wydawało mi się, że deszcz padał coraz mocniej. Za miastem trafiłem na tak dziurawe drogi, że zacząłem się zastanawiać, czy ktoś, kto projektował ten szlak, nie nienawidzi rowerzystów. Najpierw wlekłem się pod górę, próbując nie wybić sobie zębów na dziurach w dziurach, a potem staczając się z górki z tą samą prędkością, starałem się nie rozwalić kół podczas omijania kolejnych dziur. Koszmar gorszy niż ten deszcz.
W okolicy nie znalazłem żadnych kempingów, dlatego zaplanowałem zatrzymać się w agroturystyce. Gdybym nie miał tam rezerwacji, zatrzymałbym się dużo wcześniej na napotkanym polu namiotowym. Pozostało mi kilka kilometrów jazdy w terenie. Niestety deszcz zamienił go w błoto, które przy domostwach było zmieszane z gnojówką. Rower do czyszczenia.
Dotarłem przemoczony. Rozbiłem się w deszczu, zupełnie jak pewnego razu na Islandii. Z rozpędu na trawniku, choć dostałem propozycję rozłożenia namiotu pod zadaszeniem (pod warunkiem uprzątnięcia gratów). Deszcz nie przestał padać do końca dnia, ale miałem sucho w namiocie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / warmińsko-mazurskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Wzdłuż Wisły do Malborka

  156.16  08:47
Rano spadł kolejny deszcz, ale wyszło słońce, gdy wstałem. Mogłem więc osuszyć namiot. Plan na dzisiaj to Malbork. Na mojej trasie znajdowało się niewiele kempingów, więc zaplanowałem dłuższy dystans.
Wyjechałem z Torunia drogą krajową. Miała szerokie pobocze. Szybko jednak zrewidowałem plany, gdy obok wyrosła droga dla rowerów Toruń – Chełmża. Tablica informacyjna pokazywała dwie drogi pozwalające ominąć Jezioro Chełmżyńskie. Coś mnie podkusiło, by wybrać tę dłuższą.
W większości szlak prowadził po drogach dla rowerów i większość tych dróg była asfaltowa. W większości też był to równy asfalt, więc jechało się wygodnie. Na niebie pojawiło się sporo chmur, więc mogłem też nieco odpocząć od upału.
Chełmża to nie Chełmno. Zorientowałem się, że pomyliłem te miasta, a przecież byłem kiedyś w obu. Chełmiński Rynek zapamiętałem dużo lepiej. Odwiedziłbym ponownie Chełmno, ale to pomysł na inną wyprawę. Pędziłem na północ.
Chełmża wygrywa dzisiaj plebiscyt na najgorsze drogi dla kaskaderów. Kostka Bauma, krawężniki, skakanie między stronami drogi, zastawione samochodami, a spróbuj zjechać na drogę, to zaraz ktoś się przyczepi.
Zatrzymałem się na kawę. Potem zaczęło mi się jechać dużo szybciej. Zastanawiałem się, czy to zasługa kawy, czy braku wiatru. Jak wczoraj jechałem 13 km/h, tak dzisiaj nawet 25 km/h na prostej.
Długo nie nacieszyłem się prędkością. Wjechałem na bardzo pagórkowy teren. Potem jeszcze słońce wyszło zza chmur i temperatura poleciała w górę.
Dotarłem do Grudziądza. Pojawiło się kilka lepszych i gorszych dróg dla rowerów. Wjechałem na szlak, który na początku był dziwnie oznaczony, ale doprowadził mnie do punktu widokowego. Zacząłem jazdę wzdłuż Wisły. Zwiedziony nadzieją, że szlak doprowadzi mnie na grudziądzki Rynek, jechałem nim pod duże wzniesienie. Nie doprowadził mnie i dałem sobie spokój. Już raz tam byłem. Po zmroku, ale może kiedyś się uda za dnia.
Szlak był połączeniem Wiślanej Trasy Rowerowej oraz Międzynarodowej Trasy Rowerowej R-1. Gdzieś nawet przemknął na chwilę EuroVelo 9. Od Grudziądza nie było najwygodniej. Jechałem po dziurawych drogach, potem trochę piachu i betonowych krat na wałach przeciwpowodziowych, aż zaczęły się asfalty wzdłuż Wisły. Koszmar, bo drzew było jak na lekarstwo, a upał dawał się we znaki. Na termometrze gościły wartości ponad 30 °C. Nie polecę tego szlaku. Przynajmniej nie latem.
W Kwidzynie nie miałem sił na zwiedzanie. Objechałem centrum i ruszyłem do Sztumu. Po drodze niebo pokryło się chmurami, więc mogłem odrobinę odetchnąć. Potem jeszcze kilka wygodniejszych dróg i ostatkiem sił dotarłem do Malborka. Trafiłem do zamku i go nie poznałem. Okazało się, że byłem za jego zewnętrznymi murami. Było za późno na zwiedzanie, więc tylko pobłądziłem chwilę i pojechałem na kemping. Restauracja w ośrodku była zamknięta, więc poszedłem zjeść kolację w centrum. W drodze powrotnej zaczęło kropić, ale nic więcej.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / kujawsko-pomorskie, Polska / pomorskie, setki i więcej, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

W deszczu po Toruniu

  103.66  06:09
W nocy było gorąco w namiocie. Kiepsko mi się spało. Wstałem wcześnie. Recepcja była wciąż zamknięta, ale podszedł do mnie zainteresowany człowiek. Powiedział, że pracuje w obiekcie, choć nie w obsłudze kempingu. Zaufałem mu. Zadzwonił do kogoś i dałem mu odliczoną kwotę. Jeśli zostałem oszukany, to na marne 20 zł.
Mimo prognozy zachmurzenia, słońce podpiekało od rana. Jechało mi się ślamazarnie. Pod wiatr. Do tego czułem zmęczenie po gonitwie na kemping poprzedniego wieczora. Początek był odrobinę łatwiejszy, bo jechałem przez lasy, to cień i drzewa trochę chroniły skórę. W Strzelnie miałem jechać krajówką, ale gdy zobaczyłem, jak wąska to droga, ile po niej jedzie ciężarówek, to zrezygnowałem i wybrałem się niemal naokoło.
Zrobiłem sobie przerwę w Inowrocławiu. Byłem w połowie drogi, więc zasłużyłem na lody. Temperatura na rowerowym komputerze pokazywała 32 °C, chociaż wydawało się goręcej.
Musiałem dostać się do Gniewkowa, skąd zaczęłaby się leśna droga. Już raz jechałem tamtędy krajówką i nie miałem ochoty na powtórkę. Znów więc obrałem okrężną drogę. Jazda przez las za Gniewkowem była tylko częściowym wybawieniem, bo słońce miałem za plecami, że mało które drzewa pochylały się nad drogą, dając cień. Po pewnym czasie pojawiły się chmury, to co jakiś czas mogłem odetchnąć. Niewiele, ale zawsze to coś.
Mimo że wczoraj załatałem dętkę, to z koła nadal uciekało powietrze. Na tyle wolno, że wystarczył przystanek co kilkadziesiąt kilometrów. Nie miałem ochoty męczyć się z kolejnym łataniem kapcia w tej spiekocie, więc odłożyłem to na inną chwilę, a nawet na inny dzień.
Znalazłem się w Toruniu. Była wczesna godzina popołudniowa, a na liczniku zaskoczył mnie dystans 100 kilometrów. Miałem jechać dalej, ale zdecydowałem o przerwie. Zatrzymałem się na kempingu, a zaraz po rozbiciu namiotu naszły ciemne chmury. Nie przejmowałem się, bo byłem gotowy na deszcz.
Wybrałem się na spacer po mieście. Ledwo przekroczyłem Wisłę, a zaczęło padać. Przed wyprawą rozważałem wrzucić parasolkę do sakw, ale nie chciałem dokładać sobie ciężaru. Tym sposobem utrudniłem sobie spacer. Chroniąc się przed deszczem, trafiłem do baru mlecznego. Dobrze się składało, bo szukałem czegoś, żeby zjeść. Mieli całkiem smaczne zestawy obiadowe. Deszcz ustał, więc poszedłem dalej, pozwiedzać odrobinę. Pierwszy raz byłem w Toruniu 12 lat temu i to wtedy miałem tak samo dużo czasu, żeby złazić Stare Miasto. Późniejsze odwiedziny na rowerze nie pozwalały mi na to w takim stopniu. No, wtedy jednak nie padało. Deszcz zaczął sączyć raz mocniej, raz słabiej. Co mogłem, to zobaczyłem.
Prognoza zmieniła się. Miało padać po południu, a lało do wieczora. Ponownie zaczęło padać w nocy, gdy robiłem notatki z podróży przed snem. Przynajmniej namiot się spisywał i miałem sucho w środku. Szkoda, że kemping został zlokalizowany przy ruchliwej drodze. Byłem jedyny z namiotem, ale przejeżdżające auta hałasowały do późna.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / kujawsko-pomorskie, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Odkrycie roku 2020

  131.90  05:29
Jestem niesamowicie zafascynowany dzisiejszym odkryciem, ale po kolei. Pogoda znów była niepewna, jednak nie miałem nic do stracenia. Było pochmurno i parno, prawie jak latem w Japonii, tylko bez wysokiej temperatury. Właściwie to była idealna temperatura do jazdy.
Wiało z północnego-zachodu, więc do głowy przyszły mi Szamotuły. Pojechałem na północ Wartostradą. Było za dużo ludzi, więc nie pchałem się do centrum, tylko objechałem miasto przez Morasko. Wpadłem na pomysł, żeby pojechać przez Oborniki. Z braku ochoty na tłuczenie się po dziurawych drogach ruszyłem krajówką. Ruch był całkiem spory, jak na tamtą drogę.
W Obornikach znów zmieniłem plany. Pomyślałem, że miło byłoby pojechać do Obrzycka, jak za starych lat. Oborniki wygrywają dzisiaj plebiscyt na najgorsze drogi dla kaskaderów. Powstało ich jeszcze więcej i są jeszcze gorszej jakości.
Wgrałem do Garmina zaktualizowaną mapę, tym razem w stylu Openfietsmap Lite. Nie lubię go przez nadmierną szczegółowość, ale generyczny styl nie wyświetla lasów, więc dałem kolejną szansę czemuś nowemu. Od Obornik widziałem linię ciągnącą się obok mojej drogi, a na horyzoncie – budynki typowe dla zabudowy kolejowej, ale linia kolejowa miała zupełnie inny wygląd. W końcu dałem upust swojej ciekawości i pojechałem na miejsce. Odkryłem nową drogę dla rowerów. Nie byle jaką, bo drogę idealną. To najlepsza droga dla rowerów w Polsce, jaką kiedykolwiek widziałem. Jedynym mankamentem mogą być szyszki spadające z drzew, ale przecież to Puszcza Notecka. Widoki, zapachy (o ile nie jedzie się za kimś), wygoda – marzenie. Droga momentami przypominała mi o podróży po Korei. Jaka szkoda, że nie wjechałem na nią na początku, ale przynajmniej mam powód, aby tam wrócić.
Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Tak i droga zakończyła się na znaku zakazu. To tylko znak, że kiedyś wyremontują stary most kolejowy i obecnie niemal 12-kilometrowy raj ze Słonaw do Stobnicy będzie jeszcze dłuższy. Droga została wybudowana na nasypie dawnej linii kolejowej, która biegła aż do Wronek. Oby udało się, a wtedy pokonaliby dystansem drogę z Zieleńca do Połczyna-Zdroju, bo jakością już biją wszystkie inne drogi w Polsce.
Dostałem się do Obrzycka. Rozważałem dojazd do Wronek, ale skróciłem plan i ruszyłem do Szamotuł. Kolejna niespodzianka, bo wyremontowali tę dziurawą drogę i wybudowali obok 8-kilometrową drogę dla rowerów. Jakość całkiem dobra, ale skrzyżowania wykonane typowo polskim sposobem – na odwal. Przynajmniej nie zrobili zygzaków, jak w Koronowie (do dzisiaj pamiętam ten koszmar).
Dalsza droga była bez niespodzianek. Zrobiło się nieco chłodniej, wydawało się, że zacznie padać, ale nic z tego. Wróciłem do domu tylko odrobinę zmęczony. Ciekawe, czy to zasługa znośnej pogody, czy moje mięśnie odzyskały sprawność i będę mógł robić dłuższe wycieczki.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, Puszcza Notecka, setki i więcej, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Park 5 lat później

  133.51  05:35
Trafiłem niedawno na ciekawostkę, że generał Dezydery Chłapowski założył na ziemiach swojego majątku w wielkopolskiej Turwi system alej i pasów drzew, aby zwiększyć produktywność gospodarstwa. Byłem kilkakrotnie w Parku Krajobrazowym im. gen. Dezyderego Chłapowskiego. Postanowiłem odwiedzić go ponownie. Wbrew moim zwyczajom, bo miało wiać z północy, ale biorąc pod uwagę ostatnią niesprawdzalność prognozy pogody, zaryzykowałem.
Ruszyłem rano, było całkiem chłodno i przyjemnie. Po niebie sunęły ciężkie chmury, dzięki czemu temperatura wynosiła 22 °C w ich cieniu. Przedostałem się przez Wartę i ruszyłem w kierunku Śremu, a potem Dolska. Wiał boczny wiatr.
Minęło południe, a chmury się przerzedziły. Temperatura poszybowała nawet w okolice 30 °C. W parku jechało się przyjemnie, bo wiele dróg otaczały drzewa.
W drodze powrotnej wiatr stał się zmienny i czasem nawet pomagał. Niestety za Czempiniem złapałem kapcia – tym razem z tyłu. Odkleiła się stara łatka. W tym upale nie było lekko z naprawą.
Do szczęścia brakowało mi tylko drugiego kapcia, który złapał mnie w Luboniu, prawie pod domem, ale pieszo nie miałem ochoty pokonywać tego dystansu, więc naprawiłem koło na miejscu. Ta sama łatka, tylko odkleiła się z drugiej strony. Wydaje mi się, że kupiłem owe łatki w Japonii. Będzie trzeba się rozejrzeć za nową dętką, bo ta zaczyna przypominać ser szwajcarski.
Dzisiejszy plebiscyt na najgorszą infrastrukturę rowerową wygrywa Śrem ze swoimi drogami dla kaskaderów z kostki i zakazami wjazdu rowerem. Na drugim miejscu jest Mosina za destrukcyjne krawężniki oraz również zakazy wjazdu rowerem (ktoś przytulił dużo pieniędzy za te wszystkie znaki).
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / GT

W poszukiwaniu słoneczników

  104.39  04:32
Byłem nieufny w stosunku do pogody. Rano miała być burza, a nie było. Miałem jechać daleko, a nie pojechałem. Plan alternatywny to poszukiwanie słoneczników, żeby wiedzieć, gdzie jechać, gdy zakwitną. Kilka lat temu trafiłem na jedno pole i chciałem sprawdzić, czy w tym roku też się tam pojawią.
Było słonecznie i gorąco. Nie chciałem tłuc się przez miasto, więc ruszyłem naokoło. Miałem w planie ruszyć potem do Szamotuł i prawie przegapiłem poszukiwaną miejscowość. Korygując trasę, za wcześnie skręciłem i trafiłem na kolarską ślepą uliczkę. Musiałem wjechać w teren. Zaufałem szlakowi wokół Poznania. Było strasznie dużo kamieni i nierówności. Chyba najgorszy teren, po jakim jechałem kolarzówką.
Wyjechałem w Złotnikach. Pokonałem parę metrów po wygodnej drodze dla rowerów, gdy poczułem brak powietrza w przednim kole. Tak dawno nie łatałem dętki. Pół godziny mi z tym zeszło, bo zrobiły się dwie dziury, a miałem tak małe łatki, że kleiłem dwa razy. W dodatku resztkami kleju.
Po kilku dodatkowych przygodach, jak np. przejazd wzdłuż peronu kolejowego z powodu kolejnej ślepej drogi, dotarłem do pierwszego celu. Pole leżało ugorem, więc muszę szukać dalej nowego pola słoneczników. Gdyby to była Japonia, to wiedziałbym, gdzie jest słonecznikowa farma.
Wróciłem do jazdy w kierunku Szamotuł. Jechałem kolarzówką, więc nie miałem ochoty tłuc się po drogach dla kaskaderów. Zaryzykowałem wjazdem w kolejny teren, aby dostać się na wyremontowaną drogę przy Jeziorze Pamiątkowskim. Dużo piachu, ale to „przepłynąłem”.
Dojechałem do Szamotuł. Rozważałem jazdę do Wronek, ale noga nie podawała najlepiej, więc ruszyłem w drogę powrotną. Pojechałem przez Kaźmierz, a za Tarnowem Podgórnym trafiłem na mokry asfalt. Im bliżej Poznania, tym więcej kałuż. Minęła mnie mokra atrakcja. Reszta drogi to była masakra. Co strząsnąłem z siebie garść robaków, to zaraz lądowały na mnie kolejni gapowicze. Na koniec – gdy wróciłem do domu, za oknem zastałem deszcz.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, rowery / GT

Rogoźno, Skoki, Pobiedziska

  139.82  05:48
Wiało z północy, więc ruszyłem... na północ. Nie wiem, co mnie podkusiło. W dodatku odczułem skutki błędu niezabrania ze sobą bluzy. Myślałem, że będzie ciepło, ale przez większość dnia słońce chowało się za chmurami. Z tego powodu nie zatrzymywałem się na odpoczynek i jechałem jak najszybciej, aby rozgrzać się samym wysiłkiem.
Wyjechałem z Poznania przez Biedrusko, a potem przez Murowaną Goślinę. Moim celem były Skoki, ale ostatecznie zdecydowałem się wydłużyć wycieczkę o Rogoźno. Potem rozważałem jeszcze Wągrowiec, jednak wiatr za mocno mnie wychładzał, więc znalazłem najkrótszą drogę asfaltową do Skoków.
W Skokach miałem kolejny dylemat – jechać do Murowanej Gośliny, aby wrócić po własnym śladzie czy objechać Puszczę Zielonkę przez Pobiedziska. Puszcza nie przywitałaby mnie drogami asfaltowymi, a nie miałem ochoty na powrót po własnym śladzie, więc wybrałem dłuższą drogę.
Słońce pięknie oświetlało krajobrazy, ale niestety nie miałem ze sobą aparatu, a telefonem wychodziły słabe zdjęcia.
Od Pobiedzisk zaczęło się robić chłodno, bo jechałem ciągle w cieniu drzew. Nie było tragedii, bo dzień był całkiem ciepły, ale bluza na pewno znajdzie się następnym razem przytroczona do mojego roweru, żeby poprawić komfort jazdy w podobnych okolicznościach.
Poznań został wręcz zbombardowany ludźmi, którym epidemia niestraszna. Ciekawe, do czego to wszystko doprowadzi.
Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / GT

Kategorie

Archiwum

Moje rowery