Zrezygnowałem z planu jazdy wgłąb Bieszczad. Nie widziałem w tym sensu przy braku złota na drzewach i obecnej pogodzie. Temperatura spadła mocno, skuwając lodem kałuże. Ruszyłem na zachód, trochę okrężną drogą. Na podjazdach mogłem się rozgrzać. Jeden podjazd był z zeszłego roku, gdy pokonałem go po zmroku. Potem skręciłem w boczną drogę gruntową. Kusił mnie Główny Karpacki Szlak Rowerowy, ale wydłużał on dystans, a teraz zorientowałem się, że jechałem jego kawałkiem.
Znalazłem się w dolinie Solinki. Droga wiodła po wielu niepotrzebnych pagórkach. Szkoda, że tunele w Polsce nie są powszechne. W Cisnej zorientowałem się, że jechałem wzdłuż Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej. Niestety byli po sezonie. Chyba to będzie plan na przyszły rok. Tymczasem przede mną był ostatni podjazd. Temperatura spadła do 1 °C, by po drugiej stronie zejść do zera, a momentami nawet niżej. Całe szczęście dotarłem do celu zanim zamarzłem. W Komańczy mają siarczanową wodę, prawie tak intensywną w zapachu,
jak na Islandii.