Zbyt długo zbierałem się na tę wyprawę. Tylko nieliczne drzewa były pokryte liśćmi. Ruszyłem do Przemyśla, do którego pierwotnie planowałem dotrzeć pociągiem. Poranne słońce pięknie oświetlało ostatnie ozłocone drzewa. Wiał silny, nieprzyjemny wiatr z południowego-zachodu. Ruch niewielki. Do pokonania miałem sporo górek. Wybierałem drogi tak, aby minimalizować konieczność zjazdów. Nawet trafił się las czy dwa z wciąż złotymi drzewami. Wpadłem na jedną drogę wojewódzką, ale był dziwnie duży ruch. Były oczywiście korki przed cmentarzyskami – na szczęście tylko dwoma. Skuszony szlakiem św. Jakuba, wpadłem do kałuży ukrytej pod opadłymi liśćmi. Na wielu leśnych odcinkach musiałem rower pchać, bo drogi rozjechane przez ciężki sprzęt nie nadawały się do jazdy, a stojąca woda kryła się wszędzie.
Gdy dotarłem do Przemyśla, było wciąż sporo dnia przede mną, a przynajmniej wieczoru. Ruszyłem do Medyki. Wpadłem na kilka dróg dla kaskaderów, kawał drogi jechałem po krajówce, a potem pojawiła się droga dla rowerów, chyba do samej granicy. W Medyce było już ciemno, więc zrezygnowałem z powrotu po szlakach biegnących po drogach terenowych. Wjechałem za to na drogę przez wioski, żeby uciec od zgiełku.