W nocy padało. Chciałem napisać, że dla odmiany słońce wysuszyło połowę namiotu, ale lunęło, gdy kończyłem pakować się. Najbardziej mnie niepokoi, że czasem czuję pleśń, ale mam nadzieję, że to tylko trawa.
Wydawało się, że wypadało się, ale szybko pojawiły się przelotne mżawki, które czasem zmieniały się w deszcz.
Widokowo było ładnie. W nowym planie omijającym szlaki rowerowe chciałem podążyć odcinkami szlaku North Coast 500, jednak po odwiedzeniu jednego punktu informacyjnego znów zmieniłem plan i ruszyłem odkrywać półwysep Coigach, który dodatkowo znajduje się w geoparku North West Highlands.
Wiatr dzisiaj mocno przeszkadzał. Tylko na początku mnie pchał, potem miotał mną na wszystkie strony. Pojechałem do jednej wioski w nadziei na odwiedzenie kawiarni, ale był tylko sklep z automatem do napojów. Dobre i to, bo mało jest takich miejsc. Posiliłem się, chowając się przed wiatrem za budynkiem i wróciłem do eksploracji.
Długo się nie nacieszyłem okresowymi opadami. Zaczął się regularny deszcz, który tylko zmieniał intensywność. Akurat wtedy, gdy widoki zaczęły zaskakiwać.
Wróciłem do punktu wyjścia i kontynuowałem pierwotny plan. Mozolnie, bo było bardzo dużo podjazdów, ciasnych i krętych dróg, wiatru i deszczu. Tego ostatniego miałem dość, bo czułem się przemoczony. Jedynie w butach czułem sucho. A schronień tu brak. Tylko nieliczne wiaty autobusowe pozwalają odetchnąć. Gdy do takiej w końcu dotarłem, zmieniłem plan. Chciałem rozbić się na dziko, ale potrzebowałem wyschnąć. Mieli miejsce na pobliskim kempingu. Teoretycznie miałem blisko, ale szlak rowerowy, który tam biegł, zamienił się w stromą ścieżkę, która nawet pieszemu sprawiałaby trudność w tej pogodzie. Pojechałem na około i chyba ścigałem się z rowerzystą, bo kilka razy się minęliśmy.
Rozbiłem się w deszczu. Wybrałem miejsce najdalej od plaży, bo najmniej wiało. Padać w końcu przestało, gdy kończę te słowa. Oby tak zostało jak najdłużej.