W końcu jakieś zaskoczenie. W nocy popadało, a nad ranem parę chmur kręciło się po niebie, dzięki czemu nie było aż tak gorąco. Zjadłem śniadanie i pokonałem dwa znajome podjazdy z serpentynami, dostając się do miejsca noclegu. Zostawiłem rower i poszedłem na przystanek autobusowy. Nie miałem sił na długi dystans. Spóźniłem się 2 minuty, odczekałem z 20 i już kończyłem rezerwować miejsce w autokarze jadącym godzinę później, gdy nadjechał spóźniony bus.
Początkowo planowałem ruszyć szlakiem czerwonym z Brzegów Górnych, ale szlak żółty od Przełęczy Wyżnej miał mniejsze przewyższenie. Tam też zacząłem wędrówkę. Szlak był wydeptany, do tego minąłem hordy ludzi. Na szczycie było ich jeszcze więcej. Zachmurzenie stało się całkowite, zruszył się wiatr. Widoki już tak nie zachwycały, jak wczoraj.
Kontynuowałem szlakiem czerwonym, zostawiając Połoninę Caryńską na okazję kolejnej wizyty w Bieszczadach. Szlak stawał się coraz mniej zadeptany, bo dystans do najbliższego parkingu szybko rósł. Zaczęło kropić, ale miałem lekką, choć nieoddychającą pelerynę, którą dostałem od zatroskanego Japończyka. Wystarczyła, by uchronić elektronikę przed przemoknięciem.
Opad kilka razy powrócił z różną intensywnością. Dzisiaj zamiast latających mrówek było mnóstwo podlotów. Szlak robił się coraz bardziej dziki, gdy ścieżka kurczyła się, a roślinność przewyższała turystów. Im bliżej Smereka, tym spotykałem mniej ludzi. Deszcz dodatkowo rozmiękczał glinianą ścieżkę, która momentami nie dawała pewności na bezpieczne zejście. Było ślisko, a moje buty nadawały się tylko do prania. Na szczęście dzisiaj nie zaliczyłem żadnej wywrotki. Po powrocie zjadłem fuczki, czyli placki z kapusty kiszonej. Takie kwaśniejsze placki ziemniaczane.