To był szalony dzień. Nie z moim udziałem, a przez pogodę. Zaczęło się deszczem. Tajwańczycy z parasolkami, a ja jechałem na lekko. I tak przestało padać po kilkunastu minutach. Wyszło słońce i zaczęło smażyć. Zrobiło się naprawdę upalnie, bo termometr pokazał ponad 30 °C. Do tego wysoka wilgotność powietrza i nie szło tego wytrzymać. Potem znów napłynęły chmury. Ochłoda niewielka i bez deszczu, a w prognozie była burza. Bardzo słaba przewidywalność, bo zaraz znowu przyszło słońce, które towarzyszyło mi przez resztę dnia.
Dzień tak właściwie był króciutki. Miałem do pokonania niewiele, z niewielką dawką wzgórz, po prostej drodze prowadzącej w kierunku północnym. Było znów szeroko, bo po dwa pasy w oba kierunki ruchu, znów się pojawiły pasy dla motocykli i rowerów. Nic ciekawego nie widziałem poza jednym wierzchołkiem, ale z bliska jakoś przestał zachwycać. Minąłem dużo straganów z cebulą. Różne rejony Tajwanu oferują inne produkty. Ten rejon serwuje jakieś nieznane mi owoce i cebulę.
Dojechałem do miasteczka, w którym miałem się zatrzymać. Właściwie to parę domów na krzyż. Miałem jeszcze dużo czasu przed godziną zameldowania się, więc objechałem, co mogłem i zatrzymałem się w hostelu. Przynajmniej była tam klimatyzowana kawiarnia, bo było tak duszno, że ciężko wytrzymać.
Tytuł wziął się stąd, że mój poprzedni dom gościnny był stylizowany na Francję. Nawet śniadanie takie skromne, niczym francuskie. Z kolei Maleńka Grecja to nazwa miejsca, w którym zatrzymałem się dzisiaj.