Wyglądałem za to okno, czekałem na ten deszcz i nic, a przynajmniej nie zauważyłem ani kropli, bo jak zniecierpliwiony wyszedłem, to minąłem sporo kałuż. Nie były jednak straszne i wyruszyłem gdzieś pod Poznań, gdzieś daleko, gdzieś w nieznane.
Chciałem przejechać przez Park Cytadelowy drogą, którą ostatnio jeździłem do pracy, ale Enea ofoliowała pół parku. I tak przedostałem się, bo część z tych „blokad” była poprzerywana. Może było już po wszystkim? Cokolwiek tam się działo. Pojechałem jeszcze na Stary Rynek. Błędem to było, bo ludzi tak wiele, że musiałem wlec się wolniej niż licznik mógł zarejestrować, więc wychodzi na to, że jechałem wtedy 0 km/h.
Jeszcze tylko raz zabłądzić, jeszcze kilka kilometrów dróg dla rowerów i jestem, wyjechałem z Poznania. Zaczynało się ściemniać, ale to nic, ciepło było. Jedynie w Wysogotowie barany dróg robić nie umieją, bo prawie wpadłem na 15-centymetrowy krawężnik, gdy chciałem wjechać na drogę dla pieszych i rowerów. Mogłem jechać drogą, przecież prawa nie łamię. Jedynie dupki w blachosmrodach stwarzaliby dla mnie zagrożenie, więc chyba wybrałem mniejsze zło, zjeżdżając z ulicy.
Miałem równiutki asfalt w kierunku Buku, skręciłem na ciut mniej równy do Brzozy, a potem starymi i zniszczonymi duktami przez Ceradz Kościelny i Lusowo do Kiekrza. W stronę domu było lepiej, choć na kilku skrzyżowaniach, nie wiedzieć czemu, kierowcy mnie przepuszczali, tworząc dezorientację. Cóż, może żółta kamizelka daje jakieś przywileje?