Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Polska / mazowieckie

Dystans całkowity:2652.07 km (w terenie 143.78 km; 5.42%)
Czas w ruchu:139:25
Średnia prędkość:19.02 km/h
Maksymalna prędkość:45.30 km/h
Suma podjazdów:8457 m
Suma kalorii:4652 kcal
Liczba aktywności:24
Średnio na aktywność:110.50 km i 5h 48m
Więcej statystyk

Wyrolowany Pruszków

  74.35  04:03
Prognoza pogody zmieniała się kilka razy. Ostatnia była dość optymistyczna, więc wyskoczyłem za miasto. Temperatura świetna na rower, niczym na Islandii. Tylko wiało. Pojechałem do Pruszkowa.
O ile w Warszawie jeszcze stwarzają pozory ciągłości sieci dróg dla rowerów, o tyle poza miastem nikt się z tym nie kryje. Ile absurdów dzisiaj widziałem, to głowa mała. Chorzy ludzie spychają rowerzystów na chodniki i drogi dla kaskaderów wciśniętych bezmyślnie tu i tam bez żadnego planu ani logiki. Ciężko się jechało. W niektórych miejscach można było zgłupieć.
Miałem jechać gdzieś dalej, nawet do Kampinosu, ale zmarnowałem za dużo czasu na tych wszystkich absurdach. Okroiłem swój plan do dróg dla rowerów oznaczonych na mapie, bo takich korków na drogach dawno nie widziałem. O ile na północ jeszcze jechało się dobrze, o tyle droga dla kaskaderów w kierunku Warszawy to był jeden z gorszych błędów, jakie ostatnio popełniłem. Po prostu horror, a nie jazda. Ulica była zakorkowana, a nie miałem czasu na szukanie objazdów.
Przeżyłem i znalazłem się na warszawskim Bemowie. Drogi były strasznie rozkopane, ale doceniam, że zadbano o objazd dla rowerów. Do tego próbowali zwiększyć jego bezpieczeństwo, przesuwając poziome znaki (inna historia, że wyszło to nieczytelnie). Dalej było lepiej i gorzej, aż dotarłem na Stare Miasto, skąd sprawnie przedostałem się nad Wisłę. Chwilę się pokręciłem, zanim się zorientowałem, że znajomi, z którymi się umówiłem, ruszyli już w przeciwnym kierunku. Całe szczęście szybko ich dogoniłem. Oni na rolkach, ja na rowerze. Przejechaliśmy się do parku przyjaznego rolkarzom, tam się trochę pokręciliśmy i wróciliśmy do centrum. Było późno, więc każdy ruszył w swoją stronę.

Kategoria kraje / Polska, Polska / mazowieckie, po zmroku i nocne, ze znajomymi, wyprawy / Warszawa 2021, rowery / GT

Spacerem po Łazienkach Królewskich

  41.91  02:16
Rano padało, potem też coś zapowiadali, więc zaplanowałem tylko odwiedzić Łazienki Królewskie. Była idealna temperatura na rower. Dojechałem na miejsce. Było niemal pusto. Przespacerowałem się tu i tam, robiąc parę zdjęć więcej.
Zaczynało kropić, gdy wpadłem na pomysł, by przejechać się nad Wisłę. Tam pojawiła się mżawka, która towarzyszyła mi przez dłuższy czas. Wjechałem na Most Łazienkowski, który przypomina mi Most SNP z Bratysławy za sprawą kładki podwieszonej pod ulicą. Z drugiej strony Wisły było mnóstwo krętych wjazdów i zjazdów. Inżynieria drogowa tak zaawansowana, zupełnie jak nie w Polsce.
Mżawka siąpiła, ale przejechałem się po prawobrzeżnej części Warszawy, żeby skorzystać z infrastruktury, jakiej w Polsce zwyczajnie nie ma. Jest sporo bubli, nierówności, niebezpiecznych miejsc, ale tak rozbudowanych udogodnień mogłoby pozazdrościć niejedno miasto. Pokręciłem się bez celu, wróciłem na drugi brzeg, podjechałem kawałek drogami nad Wisłą i wskoczyłem na Most Świętokrzyski, i znów pokręciłem się po drugiej stronie Wisły, wracając tym razem po Moście Śląsko-Dąbrowskim.
Miałem kierować się do miejsca noclegowego, gdy przypomniałem sobie o Moście Gdańskim, który chciałem zobaczyć dla jego dwukondygnacyjnej budowy. Gdy tylko się tam znalazłem, mżawka zamieniła się w deszcz. To był koniec wycieczki. Pozostało dostać się do suchego pokoju, co proste nie było. Padało, było dużo kałuż, przemokłem, ale wróciłem bezpiecznie po wymyślnych drogach dla rowerów. Zrozumiałem również system informowania o przewidywanym kolorze sygnalizacji świetlnej dla bieżącej prędkości rowerzysty. Syrenka czerwona, gdy nie ma szans, zielona, gdy da radę i jeszcze dwa kolory, by przyspieszyć lub zwolnić. Sprytne. W Poznaniu zmieniają programy sygnalizacji tak często, że przydałoby się i tam.
Warszawa wydaje się wygodniejsza od Poznania, dużo przyjaźniejsza. Przeprowadziłbym się tutaj, ale jest też strasznie duża, mnogo tu ludzi, na każdym kroku cuchnie papierosami i spalinami. No, nie wiem. Krótkie dystanse mi tutaj wychodzą.

Kategoria kraje / Polska, Polska / mazowieckie, wyprawy / Warszawa 2021, rowery / GT

Pałac w Falentach

  62.04  03:14
Kolejny tydzień, kolejne miasto. Tym razem zabrałem kolarzówkę, bo nie skompletowałem wszystkiego do gravela, a i nie planowałem terenu. Ruszyłem pociągiem do Warszawy. Najpierw pojechałem do miejsca noclegowego zostawić plecak, a potem ruszyłem poza Warszawę. Po drodze wpadłem na parę parków, Stawy Raszyńskie, aż dotarłem do Falent. Przespacerowałem się pod pałacem i ruszyłem jeszcze po okolicy pełnej stawów, płazów i ptaków. Szkoda, że nie chciałem zabrać aparatu.
To tyle, co zaplanowałem na dzisiaj. Miałem ruszyć prosto do centrum, ale zauważyłem na mapie Pyry. W gwarze poznańskiej to ziemniaki. Jak się później okazało, warszawskie osiedle. Trochę musiałem się pozmagać z wiatrem.
W drodze do Śródmieścia widziałem znaki na drogach dla rowerów, które kierowały do poszczególnych dzielnic. Coś, czego brakuje w Polsce. Jechałem po wielu wygodnych i niewygodnych drogach, minąłem setki rozważnych i głupich rowerzystów, byłem zatrzymywany przez miliony sygnalizacji świetlnych. Dojechałem klasycznie pod PKiN, potem jeszcze odwiedziłem Stare Miasto, a następnie ruszyłem nad Wisłę. Nie poznałem jej nadbrzeża. W pamięci utrwaliło mi się jak półdzika, zabetonowana plaża. Widziałem mnóstwo ludzi, udogodnienia do odpoczynku, dla aktywności fizycznej, sztukę, restauracje, całkiem szerokie drogi (bo niestety jazda obok siebie jest tu w modzie). Szał.
Drogi dla rowerów ku centrum są liczne, czego nie można powiedzieć o reszcie miasta. Robiło się późno, więc ruszyłem na zachód. Musiałem jechać ulicami, ale trafiłem na przyzwoitych kierowców. Szkoda tylko, że nie umieją parkować. To nie był pierwszy raz w stolicy. Rozpoznałem dziesiątki miejsc, w których już kiedyś byłem. To był dzień pełen wrażeń.

Kategoria kraje / Polska, Polska / mazowieckie, dojazd pociągiem, wyprawy / Warszawa 2021, rowery / GT

Asfaltowa Lubelszczyzna

  135.55  07:40
Padało pewnie jeszcze kilka godzin. Poszedłem spać w deszczu. Poranek był pochmurny i chłodny. Zjadłem w ośrodkowym barze i ruszyłem dalej, na południe po szlaku Green Velo. Wczoraj nie zwróciłem uwagi, pewnie przez upał, że to szlak boczny o numerze 206. Główny zatem nie biegnie przez województwo mazowieckie, a jednocześnie jest nieprzejezdny przez nieczynną przeprawę promową.
Spotkałem Marcina, rowerzystę, który zaplanował w 3 tygodnie pokonać cały szlak. Grafik miał napięty, ale tempo podobne do mojego, więc przejechaliśmy wspólnie kilkadziesiąt kilometrów, wymieniając doświadczenie. W międzyczasie wyszło słońce. Wiatr nam sprzyjał, bo wiało z północnego-zachodu. Marcin musiał wyrobić dzienną normę, więc rozdzieliliśmy się, gdy szlak skręcił.
W Terespolu zatrzymałem się na obiedzie. W znalezionej restauracji oferowali tylko kuchnię polską, więc moja nadzieja na coś regionalnego przepadła.
Kontynuowałem podróż na południe. Lubelszczyzna zaskoczyła mnie brakiem dróg terenowych na szlaku. Co prawda, kostka czy dziurawy asfalt wciąż pojawiały się, ale przynajmniej nie musiałem się męczyć, jak wczoraj.
Trafiłem na odcinek lasu, który wyglądał jak po wojnie. Setki połamanych lub powyrywanych drzew otaczały drogę. Tam musiała przejść olbrzymia tragedia.
Na niebie pojawiły się ciemne chmury. Zaczęło wiać z boku. Mimo to zmieniłem plan. Miałem szukać miejsca na namiot przez brak czegokolwiek w okolicy, ale zdecydowałem się pojechać kilkadziesiąt kilometrów dalej na kemping. Przede mną było ponad 20 kilometrów asfaltowej drogi dla rowerów (w większości wygodnej). We Włodawie niestety zmieniła się w drogi dla kaskaderów z kostki Bauma. Minąłem też dużo niepotrzebnych zakazów wjazdu rowerem. Bareja byłby dumny.
Zrobiło się chłodniej. Dotarłem na pole namiotowe przed zachodem słońca i poczułem, że zmarzły mi ręce. Do tego komary mnie pogryzły, gdy rozbijałem obóz. Chyba miałem szczęście, bo trafiłem do innego miejsca niż zamierzałem. Przyjrzałem się cennikowi drugiego kempingu i wygląda na to, że zapłaciłbym za nocleg dwukrotnie więcej niż na najdroższym miejscu noclegowym do tej pory. Dziwię się, że znajdują się tacy, co płacą takie ceny.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / lubelskie, Polska / mazowieckie, setki i więcej, z sakwami, ze znajomymi, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Przepłynąłem Bug

  109.63  06:31
Rozpoczął się pochmurny poranek. Namiot po raz pierwszy od dawna był suchy. Ruszyłem najpierw na poszukiwanie śniadania. W oko wpadła mi stacja benzynowa. Zamówiłem kawę i hot doga, bo zaskakująco nic więcej nie mieli. Przed stacją poznałem rozgadanego Pawła, który przybył z Warszawy, żeby pokręcić się po lasach białowieskich. Spędziliśmy trochę czasu na rozmowie, potem przejechaliśmy wspólnie kawałek szlaku Green Velo i ruszyliśmy w swoje strony.
Na początku było dosyć chłodno. Wkrótce jednak słońce zaczęło wyglądać zza chmur. Całe szczęście Puszcza Białowieska dawała schronienie. Przynajmniej na chwilę. Za Hajnówką ruszyłem na południe, gdzie dopadł mnie wiatr. Wiało w twarz i mocno, a mimo to czuć było upał. Czasem mąciły go chmury.
Zjechałem na zniszczone szutry. Niektóre biegły przez lasy, to miałem jakieś schronienie od słońca i wiatru. Było zdecydowanie goręcej niż wczoraj.
Za Czeremchą zatrzymał mnie rowerzysta. Wyglądał na wzburzonego. Ostrzegł mnie przed złą drogą. Mogłem go źle zrozumieć, bo na najbliższym Miejscu Obsługi Rowerzystów spojrzałem na lokalną mapę i opracowałem plan. Dotarłem do miejscowości Nurzec, którą to miałem ominąć. Było za późno na jakiekolwiek zmiany, bo okolica miała znikomą sieć dróg. Droga została usłana kocimi łbami. Telepało strasznie, trawiasto-piaszczyste pobocze było wcale nie bardziej przejezdne. W Nurczyku, na rozwidleniu dróg, sytuacja w ogóle się nie poprawiła. Wszystkie drogi były pokryte okropnym kamieniem, więc kontynuowałem katorgę po szlaku. Gdybym tak wybrał dłuższą drogę przy MOR-ze, to może miałbym jakieś szanse na wygodniejszą jazdę, ale nie, uparłem się, żeby sobie skrócić dystans.
Kamienie się skończyły, na chwilę pojawił szuter, ale zaraz potem piach. Tony piachu. A gdyby było mało, to barany w blachosmrodach powodowały istne burze piaskowe. Była jeszcze tarka, więc jak nie orałem kołem piachu, to rzucało mną jak operatorem młota pneumatycznego.
Wydostałem się z koszmaru. Znalazłem bar przydrożny i szybko odpocząłem przy chłodniku oraz pierogach ze zboczkiem podlaskim (nadziewane serem z kiełbasą na boczku). Pojawiła się chmura burzowa, więc olałem resztę szlaku. Miałem jechać wojewódzką, ale znalazłem obiecujący skrót. Nie był zły, asfaltowy. Tylko parę dziur, parę podjazdów, na których atakowały jusznice deszczowe.
Dojechałem do Mielnika. Przez Bug można przedostać się tylko promem. W okolicy są dwa, choć znaki informowały o zamknięciu tego drugiego. Zdążyłem w ostatniej chwili zanim odpłynęli. Znalazłem się w województwie mazowieckim. Szlak niby prowadzi przez 5 województw, a tu wjechałem do szóstego.
Dotarłem do ośrodka wypoczynkowego. Wyszło słońce, czarne chmury gdzieś zaginęły. Rozbiłem się i poszedłem zjeść kolację w ośrodkowym barze. Wtedy lunęło. Dosyć mocno, ale namiot to wytrzymał.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / podlaskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, ze znajomymi, Polska / mazowieckie, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Pożegnanie z Polską

  61.12  03:20
Najpierw chciałem skoczyć do sklepu rowerowego po karton. Pojechałem tam, kupiłem jeszcze dętkę na zapas i zapytałem o okulary. Za głowę się można złapać, takie nierealne ceny mi zaproponowali. Wróciłem pieszo do domu gościnnego, aby zostawić pudło i ruszyć w ostatnią podróż po Polsce.
Pojechałem do centrum, aby zobaczyć miejsca, w których typowo bywam podczas wizyty w stolicy. Potem jakimś cudem dojechałem do Castoramy, aby kupić ostatnie rzeczy potrzebne do spakowania się i przetransportowania bagażu w nowe miejsce, bo lecę samolotem. Jako że miałem jeszcze sporo czasu to przejechałem się jeszcze raz po mieście i wróciłem do miejsca noclegowego. Czułem nerwy, jak podczas wyprawy na Islandię.
Kategoria Polska / mazowieckie, kraje / Polska, rowery / GT

Zmrożony na pół

  457.17  22:20
Miałem więcej nie jeździć po nocy, ale to jest silniejsze ode mnie. 2 lata temu spróbowałem pobić mój rekord i wrzucić piątkę na przód trzycyfrowego dystansu. Wtedy przerwał mi deszcz. Wybrałem się więc po raz drugi w tę jeszcze bardziej szaloną podróż. Przez pół Polski zimą.
Mozolnie zebrałem się, spakowałem bardzo lekko do plecaka, wziąłem szosę i punkt 11 pojechałem. Niebo bezchmurne, wiatr z południa, niezbyt silny, na termometrze utrzymywały sie 2 °C. Moim pierwszym głównym celem był Kalisz. Prawie godzinę zajęło mi wydostanie się z Poznania. Mapa tego miasta w mojej głowie robi się coraz bardziej skomplikowana. Przydałoby się w końcu zmienić miejsce zamieszkania.
Kawałek przed Środą Wielkopolską trafiłem na betonową ścieżkę. Wciąż w trakcie wykańczania, ale widać, że znaleźli się testerzy, którzy przejechali się po wciąż płynnym betonie. Po pewnym czasie pojawiły się i znaki drogi dla pieszych i rowerów. Jest odrobinę wygodniej niż po dziurawym asfalcie, chociaż przez wspomnianego testera i fachowość inżynierów kładących beton nawierzchnia jest po prostu słaba.
Ledwo wyjechałem z domu, a łańcuch zaczął skrzypieć. Nie wyobrażałem sobie smarować go co 50 km. Smar Greenline to pomyłka. Dobrze, że wziąłem mój niezawodny Shimano. Dojechałem do Pleszewa, gdzie złapał mnie zmrok. Trafiłem na Rynek, wokół którego – jak w cyrku – krążyły autka. Wyglądało to przekomicznie. Godziny szczytu w miasteczkach potrafią zaskoczyć.
Przejechałem kawałek drogami lokalnymi i wyjechałem na krajową 12. Całe szczęście wzdłuż niej ciągnie się droga dla rowerów. Uznałem, że ruch jest zbyt duży, aby się do niego włączyć. Za Kaliszem też znalazłem w polu coś, co przypominało drogę dla rowerów. Asfaltowa nawierzchnia, ale oszroniona, że trochę strach. Nie było jednak ślisko, więc na pewien czas miałem idealną alternatywę. Potem zaczęło zalatywać kostką Bauma, ale to nic w porównaniu do wody z solą na ulicy. Dojechałem do Sieradza, skąd już mniejszymi drogami znalazłem się w Łasku, aby po chwili jechać do Piotrkowa Trybunalskiego. Temperatura spadała nawet do -5 °C. Ruch był jednak znikomy, dominowały oczywiście tiry. Przysypiałem od czasu do czasu i musiałem się wtedy zatrzymać i rozgrzać zziębnięte palce. Gorąca herbata z termosu nie była wtedy najlepszym pomysłem, bo rozszerza naczynia krwionośne, prowadząc tym samym do większej utraty ciepła, ale mrożonej wody też nie mogłem pić. Z czasem wpadłem na pomysł wymieszania ich razem i to było dobre rozwiązanie.
Tę noc wykorzystałem strasznie nieefektywnie. Już w Piotrkowie zastał mnie poranek. Nie czułem zmęczenia, a zimno. Gdyby nie grudzień (wszak pierwszy dzień zimy), mógłbym tak wiele. Co ciekawe, najdłuższą noc w roku skróciłem dzięki jeździe ku wschodowi. Na śniadanie zatrzymałem się w barze, których pełno wzdłuż dróg krajowych. Podwójna jajecznica i mogłem jechać dalej. Ruch zdążył wrócić do normy.
Temperatura o poranku wynosiła od -2 °C w słońcu do -4 w cieniu, a za dnia nawet 2 °C. Skierowałem się na Tomaszów Mazowiecki, aby potem po mniej ruchliwej drodze krajowej nr 48 zjechać na Radom. Tam złapał mnie zmierzch. Martwiłem się o dalszą podróż, bo do celu już nie dojechałbym. Pomyślałem, aby pojechać tylko do Lublina, a dalej wybrać pociąg albo nocleg. Po raz pierwszy zostałem otrąbiony i to z jakiegoś widzimisię. Wydaje mi się, że chciał mnie zepchnąć do rowu, bo nawet wyprzedził mnie niebezpiecznie. Jakiś początkujący kierowca tira.
Wyjechałem z Radomia i przeraziłem się ruchem. Na szczęście znalazłem idealną drogę tuż obok. Równa, pusta, do tego oświetlona. Czego chcieć więcej? No, chyba wyższej temperatury. Noc była cieplejsza od wczorajszej, bo tylko -3 °C, jednak pojawiła się mgła i nawet rękawice narciarskie nie dawały rady. Na szczęście, gdy już myślałem, że mi palce odmarzną, trafiłem na bar. Ogrzałem się i zjadłem zawijasa nadwiślańskiego, który wydawał mi się daniem regionalnym.
Była 21. Nie było mowy o dostaniu się do Lublina. Znów musiałem przerwać jazdę w Puławach. Jakieś pechowe to miasteczko. Następnym razem muszę trzymać się od niego z daleka. Obdzwoniłem lokalne miejsca noclegowe i pojechałem do hotelu. Jutro ma padać śnieg. Takiej ilości zanieczyszczeń już dawno nie nawdychałem się. Mój nos to kopalnia węgla.

Kategoria Polska / mazowieckie, Polska / łódzkie, kraje / Polska, Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / GT

Po łowicku

  157.26  07:26
Obudził mnie siąpiący deszcz, więc poszedłem dalej spać. Po ruszeniu miałem drogę usłaną lustrami kałuż i mlaskanie spod kół. Ponieważ zdecydowałem się jechać na wschód, to prażące słońce świeciło z góry i z dołu, odbijając się od mokrego asfaltu.
Jechałem drogą krajową. Ruch był bardzo mały, a doliczając do tego szerokie pobocze, jechało się całkiem bezpiecznie. Szkoda tylko, że na drogach krajowych jest taka nuda. Tylko niebo organizowało mi pokaz białych i szarych chmur, które od czasu do czasu wyglądały groźnie.
Czas szybko zleciał i dojechałem do Łowicza. Pod katedrą obejrzałem procesję z udziałem ludzi ubranych w tradycyjne łowickie stroje. Potem jeszcze orkiestra chodziła po rynku, przygrywając piosenki kościelne.
Zatrzymałem się w trzeciej restauracji, bo w pierwszej nie było wolnych stolików, a druga była zagraniczna. W moim menu znalazłem tylko jedno danie regionalne – filet z piersi kurczaka po łowicku. Był słaby i smakował kebabem. W tym mieście nie serwują dań regionalnych czy to po prostu nie był mój dzień?
Zajrzałem jeszcze do sklepiku z pamiątkami, kupując kilka praktycznych gadżetów i pojechałem szukać dworca, bo nie czułem się na siłach, aby dotrzeć do Warszawy. Jeden pociąg dopiero co odjechał, w drugim nie było miejsca na rower, więc pozostał trzeci – jadący 4 godziny później. Co ja miałem tyle czasu robić w Łowiczu? Obmyśliłem plan zrobienia pętli. Najpierw kawałek na południe po innej, mniej przyjaznej drodze krajowej. Choć kusiła mnie bliskość Skierniewic, to nie brałem ich pod uwagę ani podczas planowania, ani gdy widziałem znaki drogowe z kilometrażem. Chciałem zrobić sobie zapas czasu, aby spróbować znaleźć inną restaurację z regionalnym jedzeniem.
Trafiłem przypadkiem do Nieborowa, gdzie znajduje się pałać Radziwiłłów. Zakaz jazdy rowerem zniechęcił mnie do odwiedzenia parku, a przecież mogłem się przespacerować. Mądry ja.
Dostałem się do Sochaczewa, ale niczym mnie nie zainteresował. Zwróciłem jednak uwagę na późną godzinę, więc musiałem się ewakuować. Miałem teraz pod wiatr, co dodatkowo spowalniało jazdę. Do tego zacząłem być głodny, a po żadnym sklepie ani śladu. Gdy w końcu znalazłem się w Łowiczu, to nie było już mowy o żadnej kolacji, bo dotarłszy na dworzec, byłem spóźniony 3 minuty. Ale pociąg aż 12, więc to mnie uratowało. W pociągu zabrakło przedziału rowerowego, ale wpakowałem rower do toalety w ostatnim wagonie. Nie mój pomysł, ale bardzo praktyczne podejście, bo w przejściu zmieściłyby się maksymalnie 2 rowery, a właśnie tylu rowerzystów poza mną już w pociągu było. Tak więc 3 rowery w sezonie rowerowym przeleżały całą drogę do Poznania w toalecie. Brawo, PKP Intercity.
Kategoria Polska / wielkopolskie, Polska / mazowieckie, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, setki i więcej, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

Islandia – Polska 1:0

  67.17  05:19
Po niespełna 4-godzinnej nocy w samolocie byłem wykończony. Wciąż czułem zmęczenie po wczorajszym dniu. Mieliśmy wylądować tuż po godz. 6. Opóźnienie prawie godzinne nie zmieniło się. Samolot chyba nie może nadrobić straconego czasu. W dodatku nie mogłem zasnąć. Chyba za bardzo się martwiłem o rower.
Bagaż odebrałem w takim stanie, jak podczas nadania. Nic nie wskazywało na uszkodzenia w rowerze. Nie chciało mi się go składać. Raptem kilka godzin wcześniej go rozkładałem. Poszedłem zjeść na spokojnie śniadanie, za co zostałem ochrzaniony przez ochronę, bo na minutę zostawiłem bez opieki swój bagaż, aby złożyć zamówienie w restauracji.
Bardzo leniwie zabrałem się do zdzierania kolejnych warstw plastiku i tektury, składania roweru i ładowania sakw. Nie wiem ile to wszystko zajęło, ale wyruszyłem po godz. 10. Było tak upalnie, że założyłem sandały.
Najpierw skierowałem się do miejsca, gdzie zostawiłem swoje rzeczy miesiąc temu. Niestety właściciela nie było, więc umówiłem się na wieczór.
Po miesiącu na Islandii teraz wszystko wygląda tak dziwnie. Dziwne znaki, dziwne tablice rejestracyjne, dziwny brak możliwości jazdy po chodnikach. Brak przyrody i pełno aut, ludzi, budynków. Dzika Islandia przeminęła.
Pojechałem do centrum na najlepsze lody w Warszawie, przespacerowałem się trochę, bo tak było upalnie, a potem spróbowałem dostać się do dworca, aby kupić bilety do Poznania. Jazda po tym mieście to straszna męczarnia. Gdy w końcu zdobyłem bilety, pozostało dostać się po mój bagaż, bo przez tę całą przeprawę przez Warszawę czas uciekał niesamowicie szybko.
Wydawało mi się, że po tylu przejazdach tą drogą znam ją na pamięć, ale nic bardziej mylnego. Zabłądziłem kilkadziesiąt razy zanim dostałem się na miejsce. Było jednak warto, ponieważ na przechowaniu bagażu zaoszczędziłem kilkaset złotych.
Została mi ponad godzina do pociągu. Nie chciałem wracać do centrum, więc pojechałem do Warszawy Zachodniej, ponieważ dzisiaj już raz tam przypadkiem trafiłem i wiedziałem gdzie to jest. Zdążyłem na kilka minut przed przyjazdem pociągu. Ze względu na brak wind musiałem wciągnąć rower na peron po schodach. Pomógł mi chłopak z mobilnej informacji. Strasznie zacofana ta stacja.
Kategoria Polska / mazowieckie, kraje / Polska, z sakwami, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Przed Islandią, odprawa 2.

  30.13  01:59
To już dzisiaj. Wieczorem mam wylot z Warszawy do Keflavíka. Chciałbym już mieć wszystko za sobą i znaleźć się na tej pięknej wyspie już teraz. Szkoda, że nie można się teleportować o dowolnej porze. Nie musiałbym tyle czasu spędzać na podróży nie rowerem.
W Warszawie znalazłem się po południu. Przyjechałem pociągiem, wymieniłem pieniądze po ciut lepszym kursie, który ostatnio mocno wzrósł, a potem pojechałem komunikacją miejską odebrać rower. Większość poszła sprawnie. Ociężałym rowerem wytoczyłem się na ulice miasta, a właściwie na drogi dla rowerów. Wszystkie poprzecinane milionem świateł i przejazdów dla rowerów. Krawężniki znośne, chociaż mogło być lepiej.
Przed dostaniem się na lotnisko musiałem odebrać zamówiony karton na rower. Udało mi się tam dotrzeć prawie bez przerwy po drogach dla rowerów. Prawie, bo w kilku miejscach były zebry zamiast przejazdów, a trzy razy droga dla rowerów kończyła się na tandetnych schodach, więc musiałem się wykazać silnymi nogami i twardymi plecami, ażeby unieść ten mój cały majdan. Bluzgi też leciały, bo taki rower przenieść to nic prostego.
Transport kartonu był pewnym wyczynem, ale wszystko się udało, tylko jednego rowerzystę zahaczyłem. Na lotnisko się jakoś dostałem, a nie było to łatwe dla niezmotoryzowanego, bo wszędzie zakazy. Rower rozebrałem na części, spotkałem innego rowerzystę, który leciał do Azerbejdżanu. Pomógł mi on zebrać cztery sakwy w jeden bagaż rejestrowany. W ogóle wspierał mnie podczas pakowania. Wszystko ładnie się udało. Wszystko poza jedną rzeczą. Zabrakło piętnastu minut. Tak jest, nie zdążyłem na samolot. Lecę w piątek. Z Gdańska.
Kategoria Polska / mazowieckie, kraje / Polska, z sakwami, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery