Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

kraje / Czechy

Dystans całkowity:3254.71 km (w terenie 219.08 km; 6.73%)
Czas w ruchu:202:27
Średnia prędkość:16.08 km/h
Maksymalna prędkość:65.98 km/h
Suma podjazdów:39646 m
Suma kalorii:3766 kcal
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:125.18 km i 7h 47m
Więcej statystyk

Kemping w czy po sezonie?

  97.00  05:45
Obudziłem się o 7, akurat gdy otworzyli bramę. Kilka osób jeszcze się kręciło po ośrodku, gdy byłem w namiocie, ale nikt nie podszedł. Okazało się, że rozbiłem się na boisku. Rosa była nieziemsko wielka.
Mokre było wszystko, nawet rower. Spakowałem się i niezauważony ruszyłem szukać szczęścia, ale wcześniej śniadanie. Trafiłem na czynny supermarket. Kupiłem świeże pieczywo i zjadłem pyszne kanapki.
Jechałem na północ. Za miasteczkiem znalazłem leśną drogę. W lesie było chłodno, ale dotarłem do końca i opuściłem las. Przez wioski dojechałem do miasta Olomouc. Chciałem tam zjeść obiad. Wszystkie ogródki były zasypane ludźmi, jednak trafiłem na jeden pusty. Najwidoczniej dopiero otworzyli. Zamówiłem kilka dań, bo nie spieszyło mi się. Przy okazji trafiłem na grupę emerytów z Polski oprowadzanych po rynku.
W drogę. Miałem przed sobą mnóstwo małych wiosek. Zdawać się mogło, że w każdej stały kościół i sklep. Wjechałem na parę dróg dla rowerów, kilka innych przegapiłem. Jakość nie zawsze była dobra. Zatrzymałem się też na szybkie suszenie namiotu, bo słońce prażyło na niebie.
Ostatnie podjazdy i dojechałem na autokemp . Recepcja dzieliła przestrzeń ze sklepem i barem. Pani obsługująca obiekt nawet wzięła mnie za jednego z piwnych klientów i zaczęła mówić o zamknięciu kasy. Byłem jedynym turystą z namiotem. Byli chyba po sezonie, bo łazienkę zastałem zaniedbaną, ale chociaż miałem ciepłą wodę.

Kategoria kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Zamknięty w nieświadomości

  121.34  07:38
W nocy padało. Obudziłem się pod mokrym namiotem. Na szczęście nie było kałuż, ale niebo mocno się chmurzyło. Zebrałem się i leniwie ruszyłem na północ.
W centrum miasteczka, w którym spędziłem noc, ulice były puste, a sklepy zamknięte. Jechałem szukać szczęścia dalej. Trafiłem na długą drogę dla rowerów biegnącą wzdłuż kanału. Wiatr wiał w twarz, więc jechało się bardzo wolno. Przynajmniej słońce wyszło i zrobiło się cieplej.
Nové Mesto nad Váhom było przepełnione turystami. Na centralnym placu odbywał się festyn. Być może z okazji święta Matki Boskiej Bolesnej, patronki Słowacji. Być może z tego też powodu wszystkie sklepy były nieczynne. Poratowała mnie stacja paliw.
Dalej czekała mnie mozolna jazda pod górę, aby przekroczyć granicę z Czechami. W ostatniej wiosce spotkałem mnóstwo turystów z wielkimi plecakami porozrzucanych po całej długości wsi. Ciekawe, co ich tam przyciągnęło.
Gdy jechałem pod górę do granicy, chmury rozciągnęły się po całym niebie, jakby miało lunąć. Ale już w Czechach słońce wyskoczyło na niebie zupełnie niespodziewanie i towarzyszyło mi przez resztę dnia, dając się czasem we znaki. Było trochę jak na Islandii.
Podoba mi się, że drogi dla rowerów w Czechach mają kierunkowskazy. Żaden inny kraj nie ma tak dobrej infrastruktury. W Polsce pewnie minie kilkadziesiąt lat zanim jakiekolwiek znaki pojawią się na drogach dla rowerów. Przeniósłbym się gdzieś na południe Polski, aby mieć blisko na piękną Słowację, a i do przyjaznych Czech byłoby niedaleko. Tylko smog jest podobno największy na południu kraju, a co zimę uciekać z domu to tak mało praktyczne.
Wygodne drogi dla rowerów zaprowadziły mnie mocno na zachód, ale w końcu nasze ścieżki musiały się rozejść, bo prawie zacząłem jechać na południe. Zawróciłem, aby dotrzeć do Starégo Města, gdzie znów trafiłem na drogi dla rowerów. Tym razem wzdłuż turystycznego kanału żeglugowego. To już drugi kanał dzisiaj.
Droga dla rowerów przeplatała się z drogami gruntowymi. W pewnym momencie gdzieś mi uciekła, gdy za mocno kombinowałem, aby znaleźć skróty bez podjazdów. Zostały mi wiejskie drogi, którymi – już po zmroku – dostałem się do Kroměříža. Dotarłem na miejsce oznaczone jako kemping przed godz. 20. Za bramą zastałem mrok i zamknięte budynki. Cóż, pewnie też byli po sezonie. Już miałem opuścić tamto miejsce w poszukiwaniu nowego, gdy okazało się, że wcześniej otwarta brama została zamknięta i zakluczona. Próbowałem różnymi sposobami ją otworzyć, ale bez odpowiednich umiejętności nic nie zdziałałem. Nie mając innego wyjścia, zostałem na noc, rozbijając się w przypadkowym miejscu. Niestety budynek sanitarny był zamknięty.
Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

W Czechach albo w Polsce

  133.39  08:13
Czyli to już czas. Pora opuścić zagraniczną wygodę i powrócić na to, co polskie. Nie chciałem rozstawać się z urokliwymi Czechami, ale trzeba było wracać do pracy. Jednak nie ma się co smucić, bo przecież to nie moja ostatnia wizyta u południowych sąsiadów.
Miałem wstać wcześnie, ale było mi zimno, więc obudził mnie trochę później Czech, który podjechał autem i coś krzyczał. Nie mam pojęcia co i czy było to do mnie, ale uznałem, że pora się zbierać. Jak zwykle zacząłem przepakowywać sakwy, gdy nagle zauważyłem, że coś się rusza w jednej z nich. Przyjrzałem się uważnie, a to pająk. Wyglądał jak kątnik większy (Tegenaria atrica), który występuje w całej Europie. Musiał wejść do namiotu, gdy robiłem kolację. Rozwiesił pojedyncze nici pajęczyny, co poczułem po przebudzeniu, a o poranku schował się w ciemnym miejscu. Potem jeszcze podczas składania namiotu spadło na mnie kilka kleszczy, jednak wyczułem odnóża tych kreatur na mojej poparzonej słońcem skórze, więc szybko się ich pozbyłem.
Po poranku z przygodami trzeba było ruszać. Przynajmniej wiatr się zmienił i wiał ze wschodu. Na drodze czekało na mnie dużo górek, pagórków i wszelakich wzniesień. Szkoda tylko, że bez ciekawszych widoków. Z drugiej strony, byłem już trochę zmęczony po tym tygodniu, więc nie miałem za dużej ochoty na długie podjazdy. Chociaż jeden taki i tak się trafił, gdy przyszło mi przekroczyć granicę. Nie znalazłem po czeskiej stronie żadnego czynnego sklepu czy restauracji, przez co byłem głodny i przywiozłem ze sobą trochę koron.
Po dłuższym podjeździe znalazłem się na przejściu granicznym, do którego dotarłem kilka lat temu. Niespodzianką było otwarcie przejścia także dla ruchu samochodowego. Zwłaszcza że asfalt ze wzniesienia prezentuje się nietypowo idealnie, jak na Polskę. Ale to tylko pozory, bo zaraz za zakrętem nawierzchnia się zmienia. Zaczynają się takie dziury, że można sobie zęby powybijać, a jazda bez trzymania na wpół zaciśniętych hamulców jest absolutnie, zupełnie i pod każdym względem niemożliwa. Jest to kilka kilometrów niebezpiecznego, stromego zjazdu, na którym trzeba mieć oczy szeroko otwarte, a refleks rozwinięty do takiego stopnia, że ciężko sobie to wyobrazić.
Cóż dalej? Nie miałem wyjścia, jak wjechać na drogę krajową. Dokąd? Przed siebie. Ze znaków drogowych wywnioskowałem, że mogę dotrzeć do samego Kłodzka, a z mapy dowiedziałem się, że znajdę tam kemping. Aut na szczęście prawie nie było. Swój głód zabiłem dopiero po kilkudziesięciu kilometrach – na stacji benzynowej, bo i w Polsce wszystko pozamykane. Zmówili się czy co? W Kłodzku musiałem się trochę pokręcić zanim trafiłem na właściwą drogę na kemping. Lada moment miało zajść słońce, gdy tam dotarłem. Tylko to, co zastałem było ponad moje wyobrażenia. Jedna wielka dziura. Wszystko rozkopane, pełno gruzu, śmieci i wszelkiej maści śladów remontu. Po prostu było widać, że kemping nieczynny. Majówka pełną gębą. Mimo tego brama była otwarta, więc wjechałem, aby się rozejrzeć. Nikogo nie zastałem, więc usiadłem na ławce, ugotowałem kolację, zacząłem myć zęby, gdy nagle przyjechało auto. Bardzo sympatyczny właściciel pozwolił mi rozbić namiot na trawie, choć pewnie nie miał wyboru, tak jak ja.
Kategoria Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Jak przebrnąć przez Brno?

  125.13  07:54
Po bardzo ciepłej nocy nawet wiatr z północy lekko osłabł. Cieszył taki stan rzeczy, gdyż w drodze do domu, Brno było moim kolejnym celem.
No dobrze, upalny dzień nie był niczym przyjemnym. Jechałem więc mozolnie, mając nadzieję na poprawę aury. Trafiłem na zamkniętą drogę, ale tablica mówiła o jakimś objeździe dla rowerów. Spróbowałem, jednak trafiłem na domki nad jeziorem, wśród których się trochę pogubiłem i wydawało mi się, że trafiłem na drogę bez przejazdu, więc postanowiłem zawrócić spróbować jakoś przejechać przez zamknięty odcinek. Okazało się, że było tak zamknięte, że aż ogrodzone wysoką siatką. No nic – pomyślałem – może da się objechać drogami polnymi. E–ee, to też nierealne, bo trafiłem na pola winne (pola z winoroślami?), za którymi nic nie było. Zawróciłem więc, aby dostać się do objazdu dla aut. We wsi, pod sklepem przyjrzałem się mapie bardziej szczegółowo i zdobyłem się na jeszcze jedną próbę. Zjechałem znów nad jezioro i, już mając kilku rowerzystów w zasięgu wzroku, pojechałem ich śladem, odkrywając, że jednak ślepa droga taka ślepa nie była. Przedostałem się dalej i darowałem sobie niepotrzebny objazd. Gdybym tylko od razu spróbował dojechać do końca tamtej drogi, to cała ta zabawa byłaby zupełnie niepotrzebna.
Do Brna prowadziła bardzo ruchliwa droga, a że nie wymyśliłem żadnego objazdu dla niej, to nie pozostało mi nic innego, jak przeboleć duży ruch. Próbowałem jeszcze kilka razy zjechać z tej „autostrady”, ale wszystkie drogi prowadziły mnie wciąż z powrotem. Dopiero później zauważyłem na mapie drogi dla rowerów wyznaczone wzdłuż rzek kilka kilometrów na wschód, ale było już po ptokach. W Brnie jakoś dostałem się do centrum, ale w tym upale nie chciało mi się za dużo zwiedzać. Nawet niedziałające źródła wody pitnej oznaczone na mapie zniechęcały do jakichkolwiek aktywności. Mimo to dziwnie dużo ludzi na ulicach spotykałem. Jak nie w Czechach. Przez to też wszystkie ogródki pod restauracjami były zajęte, choć chciałem spróbować jakiegoś dania z czeskiej kuchni.
Ruszyłem w dalszą drogę, ale kilka kilometrów dalej trafiłem na wpół pustą restaurację, gdzie zamówiłem trzy albo dwa dania (gdy zapytałem o trzecie, kelnerka powiedziała, że w zamówieniu były jednak dwa). I tak się objadłem serowymi smakołykami, których nazw już nie pamiętam, że ciężko mi się jechało. Trafiłem na jakąś dolinę o długim podjeździe. Otoczona gęstym lasem, przynosiła ukojenie w tak upalnym dniu. Nic dziwnego, że rowerzystów mijałem setki i przez tyleż samo byłem mijany. Tak mało z nich machało mi, że w ogóle przestałem się przejmować i patrzeć na przeciwny pas ruchu, więc nie wiem, ile pozdrowień ja sam zignorowałem.
Długi podjazd drogą przez dolinę zakończył się chłodnym zjazdem. Wieczór był nie tylko widoczny. Rozglądałem się powoli za schronieniem, ale kończyła mi się woda, więc trzeba było też znaleźć jakiś sklep. Wszystko jednak zamknięte, aż trafiłem do miasta, a na jego obrzeżach do supermarketu. Trochę się obawiałem zostawić rower bez opieki, bo po parkingu kręciły się grupki podejrzanych osób, ale zaryzykowałem i niczego nie straciłem.
Myślałem o noclegu gdzieś w lesie pod zamkiem, ale zauważyłem miejsce piknikowe całkiem niedaleko, więc tam się skierowałem. Po drugiej stronie znajdowały się zabudowania, ale skryłem się głęboko w krzakach i miałem nadzieję, że nikt mnie nie zauważy. Chyba nie dostrzegł mnie też mieszkaniec, który zawracał autem na drodze obok.

Kategoria kraje / Czechy, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Bratysława za dnia

  104.41  06:51
Bratysława pojawiła się w planach już półtora roku temu, kiedy dostałem przewodnik po Słowacji. Lubię ten kraj i od początku mojego rowerowania odwiedzam go przynajmniej raz w roku. Nie mogło być inaczej i teraz, w dodatku miałem okazję odwiedzić stolicę.
Tym razem noc była bezdeszczowa. Z wczorajszej rozmowy ze stróżem zrozumiałem, że do godz. 6.30 mam oddać klucz i opuścić kemping. Nie wiem, na ile legalne to było z jego strony, ale jako że dotarłem na miejsce po godz. 22, to nie było szans, abym wyruszył tak wcześnie. Gdy się już pozbierałem, na stróżówce spotkałem innego człowieka, ale był on zajęty rozmową, więc tylko oddałem klucz i poszedłem sobie. Bez pytań, bez problemów. Ciekawe, ile zaoszczędziłem na tym całym interesie.
Ostatnie pieniądze wydałem na jedzeniu, więc dzisiaj musiałem oszczędnie gospodarować prowiantem. Nie mogłem nawet spróbować słowackiej kuchni, ale jeszcze tam wrócę i już nie będę miał Austrii na swojej liście przejazdowej. Tymczasem po śniadaniu udałem się do centrum. Nie mogłem uwierzyć, że pokonałem wczoraj taki kawał drogi do kempingu. A ponieważ zapowiadał się upalny dzień, to już od rana jechało się dosyć nieprzyjemnie. Stare Miasto było przepełnione zagranicznymi turystami. Spotkałem również wielu uśmiechniętych sakwiarzy. A gdy nie miałem pomysłu, gdzie by się jeszcze pokręcić, to pojechałem pod zamek. Do środka nie zaglądałem, bo zakaz z rowerem, a i ani centa przy sobie nie miałem. Wjechałem na pobliski taras widokowy, który swoją panoramą rekompensował wcześniejszą niewygodę. Zamek bratysławski jest jednym z najpiękniejszych, jakie widziałem.
Nie chciało mi się zjeżdżać ze wzgórza zamkowego, więc po prostu pojechałem dalej, w kierunku Czech. Po drodze próbowałem jeszcze odnaleźć jakiś punkt widokowy na miasto, ale z początku mi się do nie udało. Dopiero później i zupełnie przypadkiem natrafiłem na niezabudowane zbocze, z którego rozpościerała się panorama, niestety pod słońce. Wyjazd z miasta był ciężki. Duża liczba aut mnie niepokoiła. Przecież tuż obok biegnie autostrada, więc dlaczego tylu kierowców wybiera taką starą drogę? Dobrze przynajmniej, że było odrobinę pobocza.
Wspomniałem o upalnym dniu, ale tak źle nie było, bo miałem cały czas pod wiatr, więc mogłem się chłodzić do woli. Co poza tym? W sumie nic. Nudziłem się mocno. Tytuł tej wycieczki powinien brzmieć dwójka, bo pół dnia spędziłem na drodze krajowej o tym numerze. W końcu jednak dojechałem do Czech. Od razu spotkałem patrol policji. Coś mi po głowie chodziło, że trzeba mieć kask na głowie, bo razu pewnego jakiś Czech w rowerowym wdzianku krzyknął coś do mnie, gdy jechałem z gołą głową. Stąd też odrobinę się obawiałem panów, bo żeby wyrównać opaleniznę, jechałem bez nakrycia. Ale nic złego mnie nie spotkało, a teraz jestem o tyle mądrzejszy, że wiem, iż kask w Czechach ma obowiązek posiadać rowerzysta, ale do lat osiemnastu. Potem to jak w Polsce.
Po całym dniu jazdy pod wiatr byłem wykończony i zacząłem się rozglądać za noclegiem. Wypatrzyłem jeden taki kemping, a skoro już się znalazłem w kraju, w którym mogłem coś kupić, to pomyślałem o odwiedzeniu restauracji, ale jedyne, co odwiedziłem, to sklep. Potem jeszcze kawałek drogi i dotarłem na miejsce. Mój pierwszy czynny kemping w Czechach. To jednak jest możliwe! Pod okienkiem nastałem się z pół godziny, bo panie nie mogły czegoś uruchomić, potem jeszcze tłumaczenie napisów na dowodzie osobistym, bo panie były słabe z języków obcych i mogłem się rozbić. Nie wiem tylko czemu na koniec rozmowy dodały, że mam następnego dnia pójść sobie precz (jděte pryč). Wiem, że kemping trzeba opuścić, ale po co jeszcze to podkreślać, próbując przez kolejnych kilka minut wytłumaczyć nie wiadomo co?
Komary strasznie cięły, ale na szczęście tylko przez parę godzin. Po zmroku dały sobie spokój. Zobaczyłem siebie w lustrze i wiedziałem już, dlaczego spotkane na kempingu dziewczęta chichotały do siebie, gdy się mijaliśmy. Przypominałem Rudolfa jeszcze mocniej niż ostatnio.
Marzy mi się dostać do domu na rowerze, jednak to niemożliwe, bo zostały mi 3 dni jazdy pod wiatr. W dodatku zużyłem prawie wszystkie zębatki w kasecie i mogę używać już tylko trzech biegów. Po powrocie będzie konieczny serwis, ale na szczęście wszystkie potrzebne części już mam.

Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Czechy, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Ciekawe, jak szeroki jest Dunaj w Austrii

  131.64  07:09
Z ciekawości wybrałem się do Austrii. Bez mapy, bez planu, z paroma euro w kieszeni. Na co mi to było? O tym wkrótce, a tymczasem – kierunek na Dunaj.
Noc była dużo cieplejsza od ostatnich i nawet nie naciągałem kaptura na głowę. Gdy się obudziłem, słyszałem krople uderzające o namiot. Przez pół dnia od czasu do czasu kropiło. Na niebie ciężkie chmury snuły się groźnie, wróżąc coś grubszego od deszczyku. Wokół zaczęli pojawiać się ludzie, zupełnie jak wczorajszego wieczora. Myślę jednak, że nikt nie zauważył mojego noclegu na dziko.
Jechałem dalej na południe, wciąż wybierając boczne drogi. No, prawie. W Znojmie zatrzymałem się na kawie, a potem posunąłem do granicy z Austrią po jedynej drodze, którą znalazłem na mapie Czech. Wiem, że mogłem to zrobić inaczej, ale nie planowałem tego. Ruch w kierunku południowym był na szczęście mały (w przeciwieństwie do przeciwnego), a najwięcej aut jechało niespodziewanie na polskich tablicach rejestracyjnych. Prawie też wjechałem na autostradę czy jakąś drogę szybkiego ruchu, ale z powodu remontu powstrzymał mnie zakaz. Zabrakło jedynie znaków objazdu dla rowerów, przynajmniej tego przy rondzie, bo zaraz potem trafiłem na znaki szlaku rowerowego albo na drogowe znaki dla rowerzystów. W ten sposób pojechałem krętym objazdem do Jetzelsdorfu. W okolicy jest mnóstwo winnic. Na pewno pięknie wyglądają tamtejsze wzgórza latem.
Chcąc ominąć główną drogę, skręciłem na zachód. Akurat znalazłem w Garminie kawałek mapy Austrii, który pobrałem z obszarem Czech. Znalazłem nawet punkt informacji, który znajdował się na poczcie. Pełnej mapy jednak tam nie znalazłem. Żywej duszy również. W Wullersdorfie atrakcją był remont drogi i objazd. Gdy dotarłem do miasta Hollabrunn, pojawiła się nadzieja. Odwiedziłem kolejną informację turystyczną, tym razem czynną i z człowiekiem w środku. Niestety, pani umiała angielski tylko trochę, a po niemiecku mówiła... dużo. Może nie zdawała sobie sprawy z tego, że z jej monologu mogę nic nie rozumieć. Gdy udało mi się dojść do słowa, skleiłem parę słów po niemiecku i udało się, zdobyłem mapę całego rejonu Niederösterreich, czyli tego, w którym się znajdowałem. Tak uzbrojony i z bananem na ustach, wyznaczyłem trasę w kierunku mojego celu. Ach tak, dzisiaj od rana mój rower jest w dobrej formie, bo stukanie ustało. Dobra nasza.
Na kolejny remont trafiłem w miejscowości Niederrußbach. Tyle drogi nadrobić. W Czechach nie miałem takiego szczęścia. Spotkałem przy okazji grupę kolarzy, którzy o dziwo jeździli na rowerach torowych lub podobnych (ten materiał wypełniający tarczę koła mógł mnie zmylić), co przy dzisiejszym wietrze wydawało się ryzykowne, a wiało z południowego-wschodu. I tylko jeden z nich się przywitał, a i to dopiero, gdy położyłem się na lemondce.
Przejeżdżając nad drogą szybkiego ruchu, trafiłem na drogę dla rowerów, po której dojechałem do miasteczka Tulln, a wcześniej zobaczyłem swój cel. Było z tym trochę zabawy, bo pomyliłem Dunaj z jakąś mniejszą rzeką i nawet nie chciało mi się zatrzymać na zrobienie zdjęcia, ale potem niespodzianka, gdy wyłoniła się olbrzymia tafla wody. Olbrzymia. Czytałem kiedyś opis wyprawy wzdłuż Dunaju. Też bym tak chciał.
W Hollabrunnie uzyskałem też informację o najbliższych kempingach. Pojechałem do tego w Tullnie i zastałem zamkniętą recepcję. Z pewnym ale – ogłoszenie mówiło, że mogłem się rozbić i zapłacić następnego dnia. Pojechałem więc odnaleźć sklep, zrobiłem zakupy, przeglądając ofertę austriackiego marketu (znalazłem nawet islandzki skyr) i powróciłem na pole namiotowe, aby rozbić się przed zachodem słońca. W końcu po kilku dniach wziąłem prysznic i zobaczyłem siebie w lustrze. Po spędzeniu na rowerze tych kilku słonecznych dni przypominam Rudolfa. Wiecie, tego z czerwonym nosem.
Kategoria kraje / Austria, kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Zmęczone Czechy

  117.32  07:25
Obudziło mnie auto przejeżdżające tuż obok mojego namiotu. O godzinie 6. Niewyspany, ale musiałem się zbierać. Nie chciałem żadnych problemów, mimo że się nie zatrzymali.
Dzień zacząłem ślamazarnie. Zmęczenie dawało się we znaki. Nie zrobiłem zakupów poprzedniego dnia, dlatego szukałem miejsca, gdzie mógłbym zjeść śniadanie. Po kilku kilometrach trafiłem na sklep samoobsługowy i w sumie podczas mojej całej podróży będę tylko w takich miejscach robił zakupy. Nie udało mi się nigdy trafić na sklep z ladą, a może po prostu takiego nie szukałem. Gdy się objadłem (zakupy na głodnego nie są najlepszym wyjściem), potoczyłem się dalej, mając do pokonania część masywu Gór Żelaznych. Podjazdy to coś, na co miałem naprawdę olbrzymią ochotę. Dzisiaj mogłem się nimi cieszyć dużo, bo podjazdom nie było końca.
Dziwne zachowanie mojego roweru zmieniło się od wczoraj. Teraz stukanie było słyszalne, gdy wciskałem lewy pedał. Podejrzewam łożysko, ale oby moje podejrzenia były mylne.
Niebo zaczęło się chmurzyć. Z jednej strony to dobrze, bo już piekła mnie skóra od nadmiernego opalania, ale z drugiej – podejrzewałem deszcz. Chociaż przyznam się, że miałem nadzieję na deszczową aurę i nawet przed wyjazdem widziałem w prognozie długoterminowej opady deszczu. Byłaby to bardzo dobra sposobność do przetestowania ubioru, który będzie mi towarzyszył podczas mojej podróży po Islandii.
Pagórkowaty teren niósł ze sobą jeden plus – widoki. Nie zawsze jednak chciało mi się zatrzymywać na zrobienie zdjęcia, więc fotorelacja jest kiepska (może to też z powodu ograniczania zużycia baterii w aparatach). Ale jak już się zatrzymałem, to akurat nie było ciekawych scenerii.
Wieczór się zbliżał wielkimi krokami. Chmury zniknęły z nieba. Kolejny kemping zastałem zamknięty. Coś to szczęście się mnie nie trzyma. Kiedy się zaczyna sezon, że takie pustki wszędzie? Nie miałem ochoty na dłuższy pobyt w Třebíču, więc zrobiłem szybkie zakupy i pojechałem szukać miejsca na nocleg. Skusiła mnie polna droga. Na jej końcu jednak pokazały się zabudowania. Przystanąłem przy ławce i wpadłem na pomysł, aby dostać się do pobliskiego lasu, ale na około, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Rozważyłem po drodze kilka miejsc, które mogły okazać się spalone, bo gdy się zatrzymałem na dłużej, zacząłem dostrzegać pojedynczych ludzi podążających znikąd. Nie byłem szczęśliwy z tego powodu, ale pozostał mi wspomniany las. Pod lasem z kolei leżała łąka oraz wzgórze, które mnie kryło od drogi. Rozbiłem się po zachodzie słońca. Tym razem mogłem odpalić kuchenkę gazową. Zrobiłem to po raz pierwszy. Metodą prób i błędów ugotowałem wodę i zalałem jedno z zabranych dań liofilizowanych. Kolacja jak u mamy, tak mi smakowało po tym męczącym dniu.
Kategoria kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Kolorowe Czechy

  131.04  07:30
Dzisiaj trochę więcej Czech niż Polski. Niestety bez Czeskiej Szwajcarii, którą mieliśmy w pierwotnych planach. Pojďme daleko dopředu.
Pobudka o 7. Spało się przyjemnie, noc była zdecydowanie lepsza od tej sprzed miesiąca. Nie wiem jednak jakie temperatury dochodziły, bo miałem tylko termometr w liczniku Sigmy. Podczas śniadania zrewidowaliśmy nasze plany. Zamiast kontynuować podróż szlakiem ER-2 w kierunku ziemi kłodzkiej, pojechaliśmy od razu na południe. Szybko przekroczyliśmy granicę. Na tyle szybko, że nie udało się nam znaleźć kawiarni. Na szczęście po kilku kilometrach Jarek zauważył rower przymocowany do elewacji budynku, który z kolei okazał się być kawiarnią. Baristka przygotowała kawę w prawdziwej maszynie do przyrządzania kawy. Tak pysznej już dawno nie piłem.
Potem czekał nas bardziej stromy podjazd, za którym się rozstaliśmy. Jarek ruszył do Pecu pod Sněžkou, a ja do Trutnova. Dokąd dalej? Sam nie byłem pewien. Zbadałem mapę na kilka sposobów i uznałem, że na południe będzie najlepiej. Wiatr nie był jednak skory do współpracy i zmienił się z północno-wschodniego na południowo-wschodni. Nawet nie myślałem o poddaniu się jego woli i jechałem dalej, wybierając drogi lokalne. Dojeżdżając do Jaroměřa, pokonałem ostatnie pagórki. Potem wypłaszczyło się tak bardzo, że można by było przysnąć, gdyby nie wiatr. No i stukanie. Z jakiegoś powodu hałas zwiększył się i każdy obrót korbą powodował monotonny dźwięk. Zacząłem się obawiać, że rower może odmówić posłuszeństwa w trakcie tej wyprawy. Obawiałem się tego o tyle, że mogło mnie nie być stać na naprawę w czeskim serwisie. Jednakże jeszcze nikomu od czterech lat nie udało się rozwiązać problemu stukania, więc pozostawała nadzieja, że rower ma po prostu gorszy dzień.
Nie mogłem znaleźć żadnej restauracji w Jaroměřu, więc zatrzymałem się pod Tesco. Niby dzisiaj święto w Czechach, sklepy pozamykane, a taki hipermarket otwarty. Jako ciekawostka, zauważyłem tam ciastka polskiej produkcji, ale sygnowane firmą Bahlsen, idealnie imitujące Krakuski. Jak się okazało, Krakuski są własnością Bahlsen GmbH & Co. KG. A ja myślałem, że to takie polskie słodycze.
Do miasta Hradec Králové chciałem się dostać, omijając drogi krajowe, ale nawet na lokalnych było strasznie dużo aut. Teraz zauważyłem, że całą tę drogę mogłem pokonać drogą dla rowerów, która rozciąga się między tymi miastami wzdłuż rzeki Łaby (czes. Labe). Takie są uroki podróży bez planów.
Hradec Králové zaskoczył mnie liczbą dróg dla rowerów, których są tam dziesiątki, a jeszcze gdy dodać tę do Jaroměřa... Mają też piękną starówkę. Objeździłem ją kilkakrotnie w poszukiwaniu restauracji, aż się zatrzymałem w Czarnym koniu (Černý kůň). Zamówiłem czeskie specjalności (zupę oraz łososia) i postanowiłem każdego dnia mojej podróży próbować lokalnej kuchni. W ogóle mało ludzi widziałem w miastach. To z powodu święta?
Pozostały mi 2 godziny do zachodu słońca. Uznałem, że nie opłaca mi się jechać do kempingu, który był w okolicy (za krótki dystans dzienny) i ruszyłem do innego, oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów na południe. Niestety zmierzch złapał mnie szybko. Do Konopáča dojechałem po zmroku. Na miejscu jednak zastała mnie niespodzianka. W informatorze turystycznym, który dostałem podczas tegorocznych Międzynarodowych Targów Turystycznych we Wrocławiu, była informacja, że ośrodek jest otwarty od 1 maja, czyli od dzisiaj. Z informacji umieszczonych na bramie kempingu zrozumiałem, że jest on całoroczny, ale gdy spróbowałem dogadać się z Czechami spotkanymi na terenie ośrodka (był czynny jakiś bar), powiedzieli oni, że otwarte jest tylko latem. Nakierowali mnie na hotel, ale mnie nie stać na taki luksus. Wydałbym tam pewnie wszystkie moje oszczędności, dlatego zacząłem się kręcić po okolicy w poszukiwaniu odludnego miejsca, ale ciągle napotykałem jakieś budynki. Wszystko wydawało się takie jakieś puste, ale gdy przyjrzeć się uważniej, to można było dostrzec, że ktoś tam mieszka, że ktoś lada chwila może wyjść i przegonić. Dostałem się na teren parku, ale uznałem, że nie jest to dobre miejsce na obóz. Na mapie wypatrzyłem miejsce postoju w lesie i pomyślałem, że może mi się poszczęści, jak wczorajszego wieczoru. Nic z tego – zastałem tam tylko zniszczoną ławkę. Ruszyłem więc dalej, przez las, aby dostać się nad jezioro. Nie pojechałem daleko, a zaraz pokazała się kolejna ławka, obok której było idealnie dużo przestrzeni, aby rozłożyć namiot. Po chwili namysłu zbadałem podłoże i rozbiłem się na noc. Bolały mnie chyba wszystkie mięśnie i byłem strasznie zmęczony. W dodatku czułem gorąco. To chyba kolejna warstwa brudu mnie tak rozgrzewała. Miałem w planach zatrzymywać się na kempingach co drugi dzień. Zobaczymy.
Králové to królowie, a mnie wciąż po głowie chodzi kolorowe. Kolorowe Czechy.
Kategoria kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, ze znajomymi, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Gompa Drophan Ling

  127.40  07:31
Nie mogłem spać. Ośla Łąka w środku miasta nie dawała mi poczucia bezpieczeństwa. O godz. 5 wstałem, strząsnąłem robaki z ubrań, śpiwora oraz materaca i ruszyłem w drogę.
Znalezione wczoraj przypadkowe miejsce na nocleg okazało się być widocznym z ulicy zboczem. Mimo to nikt mnie nie niepokoił. Dzisiaj kolejny dzień w górach, a ponieważ wypadło też święto państwowe, to ze sklepami miało być ciężko. Skierowałem się do stacji benzynowej, którą zauważyłem wczoraj. Musiałem zaopatrzyć się w wodę, zjeść jakieś śniadanie i wypić espresso (ostatnio ograniczam nabiał, ponieważ wypłukuje on wapń z organizmu, więc piję tylko czystą kawę).
Posilając się przed stacją benzynową, obserwowałem słońce wschodzące zza gór. Wtedy też przekonałem siebie, żeby do Kłodzka ruszyć przez Złoty Stok. Domyślałem się po serpentynach na mapie, że będę miał do pokonania jakąś przełęcz. Nie była to jednak droga krótka, ale za to zjazd przyniósł kilka pięknych panoram. Część ledwie prześwitywała między drzewami, do części nie chciało mi się zatrzymywać na tak ciekawym zjeździe, ale do kilku zacisnąłem klamki hamulców. Czułem, jakbym mógł tam zostać. To był jeden z piękniejszych zjazdów, nawet pomimo złego stanu asfaltu.
Do Kłodzka pojechałem drogą krajową. Ruch nie był duży. Rozciąga się stamtąd kilka całkiem niezłych widoków. W Kłodzku akurat trafiłem na godzinę otwarcia sklepu, więc zjadłem drugi posiłek i pojechałem w dalszą drogę, zaliczając kolejne gminy. Tym razem ominąłem główne drogi. Choć do południa było wciąż daleko, to upał już dawał się we znaki.
Zjechałem z drogi do Dusznik-Zdroju, chociaż nie miałem tego w planie. Chciałem po prostu coś zjeść. Skusił mnie szyld reklamowy, który poprowadził mnie do restauracji U małego Belga serwującej zagraniczne potrawy. Największy był tam jednak wybór piw. Ja wziąłem specjalność szefa kuchni – pieczonego pstrąga z warzywami, a do tego wodę z cytryną dla ochłody.
W dalszej drodze miałem długi zjazd, podczas którego prawie przegapiłem skręt do głównej atrakcji, która mnie zaintrygowała. Atrakcję tę wypatrzyłem u Bożeny, a ponieważ mój plan przebiegał w okolicy, to i ja chciałem zobaczyć jedyną w Polsce świątynię buddyjską. Normalnie można tam dojechać tylko jedną drogą, ale na zdjęciach satelitarnych wypatrzyłem drogi nieistniejące na żadnej mapie. Potem na przydrożnym planie dowiedziałem się, że biegnie tamtędy szlak rowerowy. To mnie dodatkowo utrzymywało w przekonaniu, że nie będzie problemów z przejazdem. Szkoda, że obecnie tamtymi ścieżkami poruszają się wyłącznie rowerzyści, bo natura wkrótce zabierze, co do niej należy.
Gompa to tybetańskie określenie świątyni buddyjskiej. Do tej w Darnkowie prowadzi tylko jedna brama, o czym przekonałem się, próbując później wyjechać przez pole kempingowe. Zastałem tylko przepaść. Do środka świątyni nie odważyłem się wejść. Nie wiedziałem, czy można. Przez okna widziałem jednak, jak pięknie została urządzona.
Jadąc do Kudowy-Zdroju, słyszałem grzmoty, a na niebie widziałem ciemniejące chmury. Przez to zapomniałem o kolejnym przystanku – ogrodzie japońskim, który wypatrzyłem na wspomnianym wcześniej planie. Gdy dojechałem do centrum miasta, coś kazało mi udać się do parku zdrojowego. Tam, oberwawszy kilkoma grubymi kroplami deszczu, doszedłem do wielkiego zadaszenia. To pewnie łut szczęścia mnie tam zawiódł. Burza tym razem nie była tak silna, jak ta wczoraj. Także nie trwała długo, choć przez długi czas po ulewie kropiło. Zrobiłem sobie dłuższy spacer po parku i pojechałem w końcu do Czech.
Granicę przekroczyłem nie wiedzieć kiedy przez pieszo-rowerowe przejście. Dopiero czeskie znaki drogowe mnie uświadomiły o tym, że jestem w obcym kraju. Miałem do pokonania kilka pagórków, w tym jeden stromy – wjechałem na niego na własne życzenie. Plan go omijał, jednak na mapie zwróciła moją uwagę droga dla rowerów, więc zaliczyłem wygodny asfalt z nie najgorszym widokiem. Na swojej czeskiej drodze spotkałem wielu czeskich rowerzystów i wszyscy na moje machanie odpowiadali czeskim „ahoj”. Zastanawia mnie, skąd to zagęszczenie rowerzystów za granicą. I prawie wszyscy jeżdżą z sakwami.
Do Polski wróciłem przejściem turystycznym w Parku Narodowym Gór Stołowych. Miałem do pokonania kilkukilometrowy podjazd po bardzo starym asfalcie. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie wyprzedził mnie czeski kolarz na kolarce. Nie sądziłem, że szytki pozwalają na jazdę po takich dziurach.
Dochodził wieczór. Na szczycie pomyślałem, aby zatrzymać się tam na noc i z rana przejść szlakiem przez Wielki Szczeliniec. Zrobiłem zakupy, podczas których dowiedziałem się, że dzisiejsza burza przyniosła nawet 50 litrów deszczu na m². Przespacerowałem się pod wejście do parku narodowego, aby zrobić rozeznanie w cenach i zacząłem poszukiwania noclegu. Mgły przeszywające moje ciało sugerowały odnalezienie ciepłego schronienia. Obszedłem wszystkie ośrodki, pomijając 3-gwiazdkowy hotel i zrezygnowałem z mojego planu. Nie było miejsc. Zacząłem długi, zimny zjazd do Radkowa. Droga wyglądała na śliską, bo była mokra i leżało na niej wiele połamanych gałęzi. Nie mogłem się rozpędzić, jak w Górach Złotych, choć równiutki asfalt bardzo do tego zachęcał. Na ostatniej prostej zauważyłem ośrodek kolonijny i po ostrym hamowaniu znalazłem się w ciepłym pokoju. Mogłem się w końcu bez obaw wyspać.
Kategoria kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, setki i więcej, terenowe, za granicą, mikrowyprawa, rowery / Trek

Nocą pod gwiazdami

  109.52  07:10
Wziąłem wolny piątek, do telefonu do nawigacji wgrałem plany, które wyrysowałem ponad rok temu i wczoraj po pracy zacząłem moją podróż na południe. Pociągami, aby znaleźć się tam jak najszybciej i od samego rana napawać się widokiem gór.
Po pracy pojechałem na dworzec. Dowiedziałem się, że mój pociąg jedzie do Szklarskiej Poręby. Kojarząc, że stacją pośrednią jest Jaworzyna Śląska, kupiłem bilet właśnie do niej. We Wrocławiu trudno jest znaleźć nocleg, a miałem ciekawszy plan. Będąc w pociągu, odnalazłem przez internet najbliższy kemping. Było po zmroku, gdy dotarłem do Jaworzyny. Ruszyłem na południe – do Świdnicy. Całkiem dobre miejsce, bo po 16 kilometrach znalazłem się jeszcze bliżej gór. Musiałem tylko objechać miasto po obwodnicy, bo nie miałem mapy, a główna droga do centrum została zamknięta. Zatrzymałem się na polu namiotowym, z tym że zamiast namiotu miałem materac i śpiwór. Zasnąłem pod gwiazdami.
Chociaż noc była ciepła (temperatura minimalna nieco ponad 15 °C), to komfort termiczny był ociupinę zaburzony, przez co kilka razy się obudziłem w nocy. Mimo wszystko wstałem wcześnie i pojechałem w kierunku dworca. Tam, wystawiając się na światło wschodzącego słońca, ogrzałem się i przesuszyłem ręcznik. Następna stacja: Kłodzko.
Podczas poprzedniej wizyty w Kłodzku myślałem o obejrzeniu twierdzy. W pociągu zdecydowałem, że to najlepszy moment. Dojechałem do budowli, kupiłem bilet na główny obiekt oraz chodniki minerskie (lub labirynt, jak turyści je nazwali) i po ponad dwóch godzinach mogłem ruszać w dalszą drogę. Polecam przejść się chodnikami. Lubię takie bezkresne tunele.
Niestety nastało południe, a na mnie czekało nieco ponad 100 km, tylko że po górach i z dodatkiem terenu. Niezwłocznie zjadłem obiad i ruszyłem do Stronia Śląskiego. Było ciężko, bo pod górę, a upał dawał się we znaki. Najgorsze, że woda szybko schodziła, a sklepów było jak na lekarstwo. W Bielicach wjechałem w teren. Na mojej drodze pojawił się zakaz wstępu z powodu wycinki. Zignorowałem go, a jedyne co mnie spotkało, to drewno ułożone równiutko i oczekujące na zwózkę.
Jechałem wysoko, aż w końcu dotarłem do Przełęczy Suchej (1002 m n.p.m.). Od czasu do czasu słyszałem grzmoty. Na szczęście miałem w dół, choć było bardzo stromo. Zaczęło kropić, jednak po kilku minutach dojechałem do zadaszenia. Chwilę się wahałem, czy nie jechać dalej. Nie padało mocno. Wjechałem jednak pod dach. Jakie miałem szczęście, ponieważ deszcz przerodził się w ulewę, zacinając nawet gradem. Widoczność momentami zmniejszała się do kilkunastu metrów. Temperatura też spadła o kilkanaście stopni. Ku mojemu zaskoczeniu znalazłem półlitrową butelkę wody – nieodkręconą i nieuszkodzoną. Stała pod moim schronieniem, zupełnie jakby czekała na moje przybycie. Wziąłem ją, bo bałem się, że nie będę miał nic do picia.
Pół godziny później deszcz ustał. Znów zawahałem się nad kolejnym celem podróży. Myślałem o powrocie do Kłodzka drogami asfaltowymi, ale wiedziałem, że żałowałbym tej decyzji. Skierowałem się więc do granicy z Czechami, przekroczyłem ją, a potem zatrzymałem się na rozdrożu. Droga asfaltowa biegła dalej w dół, aż do Starégo Města pod Sněžníkem. Druga droga, terenowa, prowadziła ciut pod górę i nie miałem do niej pewności ze względu na minioną ulewę. Mimo to zaryzykowałem. Jechało się wolno, jak to w terenie, ale nie było błota. Region jest bardzo popularny wśród czeskich rowerzystów w przeróżnym wieku. Spotkałem łącznie kilkanaście osób jadących na MTB.
Przy kolejnej mapie przerobiłem plan. Chciałem zaliczyć jak najmniej podjazdów, więc zwracałem szczególną uwagę na układ poziomic. Drogi okazały się bardzo ładne, choć jedna skończyła się ścieżką. Momentami był to wygodny singiel, ale czasem pojawiały się korzenie. Najgorsze jednak okazały się rośliny otaczające szlak. Mokre od deszczu fundowały mi prysznic bez końca. Po pewnym czasie nie zwracałem już uwagi, że raz po raz byłem pokrywany kroplami wody czy błotem. Chciałem się stamtąd tylko wydostać, zwłaszcza że ścieżka robiła się śliska, a w dodatku prowadziła w poprzek stromego zbocza. Raz przewróciłem się w dół, ale skończyło się tylko na kilku rysach na ciele. Na szczęście nie zsunąłem się.
W końcu wydostałem się na szeroką drogę, a nawet trafiłem na asfalt, ale nie cieszyłem się nim długo, bo dalej był teren z ostrym podjazdem na szczyt Smrka (1126 m n.p.m.). Dotarłem tylko do skrzyżowania Smrk-Hraničník (1109 m n.p.m.), bo nie było mi po drodze jechać na samą górę, a zaczęło się ściemniać. Miałem za to drogę w dół, jednak szutrowa nawierzchnia nie pozwalała mi na rozpędzenie się. W dodatku obawiałem się, żeby żadne zwierzę mnie nie potrąciło. Do Javorníka miałem 35 km po szlaku. Po kilkunastu kilometrach zacząłem jednak szukać drogi do Polski. Trafiłem na dawne przejście graniczne Bielice-Nýzerov. Na mapie było oznaczone jako ścieżka i tak też było. Leśnicy zaorali przejazd, ale co to dla mnie? Wróciłem do Bielic i zacząłem zjeżdżać po własnym śladzie w dół w poszukiwaniu noclegu. Było tak późno, że w wielu miejscach noclegowych wszyscy spali, a co aktywniejsi nie mieli miejsc.
Ostatecznie dojechałem do Lądka-Zdroju i z dala od ludzi oraz świateł, na Oślej Łące, w cieplejszej jej części rozłożyłem swoje rzeczy w ciemnościach, coby nie zwrócić niczyjej uwagi. Na kolację miałem tylko porcję daktyli, banana i resztki wody. Chyba pierwszy raz zatrzymałem się na nocleg w miejscowości zdrojowej. I za nic nie musiałem płacić.

Kategoria kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, za granicą, mikrowyprawa, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery