Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:60507.27 km (w terenie 5370.45 km; 8.88%)
Czas w ruchu:3134:46
Średnia prędkość:19.06 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:404815 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:455
Średnio na aktywność:132.98 km i 6h 58m
Więcej statystyk

Tatry, dzień 7. Powrót

  183.99  08:12
To już koniec mojego pobytu na Słowacji. Dzisiaj wyjeżdżam, a jutro już będę w domu, w Polsce. Zaplanowałem przejechać dzisiaj dystans z Popradu do Krakowa, wydłużając go odrobinę, aby pokonać jakąś mniej znaną trasę i przy okazji zaliczyć kilka gmin. W prognozie pogody był deszcz.
Wyruszyłem drogą krajową do Białej Spiskiej (słow. Spišská Belá), aby stamtąd zacząć długi podjazd na Przełęcz Magurską (Magurské sedlo, 949 m n.p.m.). Po drodze zatrzymałem się na kilka zdjęć, a na samym szczycie zaczęło straszyć deszczem. Nie był na szczęście silny, dlatego postanowiłem szybko zjechać i znaleźć schronienie. Po drodze opad ustał, a w Hanuszowcach (Spišské Hanušovce) ujrzałem Pieniny. Z początku nie zatrzymałem się, mając nadzieję na widok z mniejszego dystansu, ale góry przepadły przesłonione wzgórzami. Dojrzałem je ponownie w Starej Wsi Spiskiej (Spišská Stará Ves), za którą wjechałem do Polski. Przywitał mnie podjazd przez Pieniński Park Narodowy, a następnie zjazd aż do Krościenka nad Dunajcem. Stąd już miałem bardzo wygodną drogę o lekkim spadku biegnącą wzdłuż Dunajca.
W Zabrzeżu musiałem zjechać z tej wygodnej drogi, aby dotrzeć do Krakowa. Miałem przed sobą ostatni długi podjazd na przełęcz obok Gorczańskiego Parku Narodowego. Bałem się, że mnie on zmęczy, ale stopień nachylenia na całym tym odcinku był na tyle mały, że wjechałem na szczyt na średnim biegu. Zjazd był za to tak stromy, że bez pedałowania osiągałem prędkości powyżej 60 km/h. Gdybym tak się przyłożył, to mogłem pokonać swój rekord szybkości podczas zjazdu.
Miałem całą drogę z górki, aż do Lubienia, a potem w dół rzeki Raby do Myślenic. Początkowo planowałem pojechać bocznymi drogami przez Świątniki Górne, ale skręciłem w złym miejscu, a potem się rozmyśliłem i ruszyłem drogą krajową. Pobocze ma na szczęście szerokie, więc mimo sporego ruchu mogłem dojechać spokojnie do Krakowa. Zapomniałem w ogóle, jak wysokie są wzniesienia na tej drodze. Udało mi się rozpędzić do 72,1 km/h, bijąc tym samym mój poprzedni rekord z lutego. Gdybym się tak rozpędził w Lubomierzu, wtedy dopiero miałbym wynik.
Chociaż nie byłem w Krakowie od roku, to wyleciały mi z głowy niektóre ulice. A może nigdy nie potrafiłem zapamiętać ich układu? Pojechałem pod dworzec PKP na plac Jana Nowaka-Jeziorańskiego, gdzie zacząłem rozglądać się za noclegiem, ponieważ o tej godzinie (było po 19) nie dojechałbym nigdzie pociągiem. Trafiło się wolne miejsce w hostelu Juvenia i tam też spędziłem noc, aby następnego dnia wrócić do Poznania.

Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, za granicą, kraje / Polska, kraje / Słowacja, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Tatry, dzień 6. Góry Lewockie

  102.38  06:35
To już ostatni taki wyjazd, ale tym razem z jak największą dawką terenu. W zeszłe wakacje w Krakowie podczas jakiegoś festynu dostałem mapę Gór Lewockich (słow. Levočské vrchy) z wyznaczonymi szlakami rowerowymi oraz kilkoma profilami wysokości. Przed urlopem przypomniałem sobie o tym i postanowiłem wybrać się z tą mapą w te góry.
Zapowiadał się upalny dzień. W końcu zniknęły chmury okrywające Tatry, akurat gdy mój urlop zbliża się ku końcowi. Może to i dobrze, bo nie spaliłem się na słońcu na samym początku. Najpierw udałem się do wschodniej dzielnicy miasta, Spiskiej Soboty (Spišská Sobota), aby potem wjechać na polną drogę. Odrobinę zabłądziłem, dostałem się na drogę serwisową z zakazem ruchu i oczywiście znak zignorowałem, bo jak to – mam zawracać, gdy nikt nie widzi? Nie miałem wyjścia, bo to była jedyna najbliższa droga na mapie w kierunku Gór Lewockich.
Kawałek za wsią Twarożna (Tvarožná) wjechałem w teren, aby potem trafić na szosę wzdłuż niewielkiej doliny. Potem dojechałem do kolejnej wsi – Ľubica, časť Pod Lesom, gdzie zaczęła się parszywa droga pokryta dziurawymi betonowymi płytami. Po kilku kilometrach wjechałem na drogę półasfaltową. Kiedyś była ona wygodna, ale nikt się nią nie opiekował, a ciężkie maszyny leśne ją mocno zniszczyły. Pozostała mieszanka błota, szutru i długich wysepek asfaltu, ale zdecydowanie było lepiej niż wcześniej. Dotarłem najwyżej, jak tylko mogłem, asfalt (im wyżej, tym lepszy jego stan) zamienił się w drogę terenową, która najpierw była wygodna, jak typowa droga leśna, ale potem pojawił się tłuczeń. Za podjazdem widziałem przykry widok gołych zboczy górskich, które prawdopodobnie ucierpiały w wyniku wiatru halnego.
Podczas zjazdu minąłem sporo turystów, kilku nawet na rowerach. Zjechałem aż do drogi asfaltowej, ale na dole skręciłem w złym miejscu i zrobiłem dodatkowy podjazd. Nie chciałem zawracać, więc dojechałem do jakiegoś szlaku rowerowego, dzięki czemu dotarłem do wsi Hrodisko (Hradisko), a potem do Vlkovców, gdzie zostałem zatrzymany przez miejscowe dzieci, które krzyczały, że nie przejadę, bo „veľa vody”. Postanowiłem wjechać na wzgórze i udać się na około. Żadnej wody nie widziałem.
Drogami leśnymi oraz łąkami dojechałem do miejscowości Abrahamowce (Abrahámovce). Na mapie niestety nie miałem zaznaczonej żadnej drogi do Popradu, aby pojechać prosto, dlatego musiałem dojechać do Wierzbowa (Vrbov) i dalej wrócić tą samą drogą, którą przyjechałem.
Jaka szkoda, że już jutro muszę wyjechać, bo zaczęło mi się naprawdę podobać w tym mieście. Jeszcze tyle miejsc zostało do zwiedzenia. Mam nadzieję, że szybko powrócę w góry. Może następnym razem wybiorę się gdzieś pod Kotlinę Kłodzką. Co prawda jest tam mniej gór, ale przecież nie liczy się ilość.
Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, terenowe, kraje / Słowacja, za granicą, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Tatry, dzień 5. Słowacki Raj

  121.31  06:48
Padało przez całą noc, ale w moich planach znalazła się także trasa wyłącznie po asfaltach. Planem na dzisiaj był Słowacki Raj (słow. Slovenský raj).
Wyruszyłem leniwie późno, aby dać kałużom czas na zniknięcie. Nie chciałem jakoś specjalnie wydłużać sobie drogi, więc wyruszyłem drogą krajową. Ruch był nawet duży, ale to dlatego, że odcinek autostrady jest wciąż w budowie. Na drodze jest dużo wzniesień. Dowiedziałem się, że w tym roku odcinek Tour de Pologne będzie biegł z Zakopanego do słowackiej miejscowości Szczyrbskie Jezioro (Štrbské Pleso), a jest to odcinek o wyjątkowo pięknych krajobrazach. Przejechałbym się jeszcze raz wokół Tatr, ale tym razem po całej trasie wyścigu Tatry Tour.
Po drodze zauważyłem tablicę informującą o wpisaniu zabytków Lewoczy (Levoča) na listę UNESCO. Niestety zamyśliłem się i odbiłem z drogi do tego miasta, przez co nie zobaczyłem żadnego zabytku. Teraz także zaciekawił mnie Zamek Spiski (Spišský Hrad) i na pewno podczas mojej kolejnej wizyty w tych rejonach go odwiedzę. Koniecznie.
Przespacerowałem się po Nowej Wsi Spiskiej (Spišská Nová Ves). Trwa tam remont ulicy na Rynku, więc pieszo dokładniej obejrzałem centrum. Zobaczyłem kościół z najwyższą wieżą kościelną na Słowacji (87 m), a także okazałą Redutę z początku XIX w. A zaraz za miastem zaczął się podjazd na przełęcz Grajnár (1023 m n.p.m.). Z każdym kilometrem jazdy miałem coraz rozleglejsze widoki na Kotlinę Hornadzką (Hornádska kotlina). Na szczycie, jak to na przełęczy, nie było widoków, a zjazd do miejscowości Mlynky prowadził wąską drogą o zniszczonej nawierzchni asfaltowej, czyli bez możliwości na większy rozpęd.
We wsi Stratená zatrzymałem się w pierwszej restauracji, bo od pewnego czasu byłem głodny, ale nie mogłem znaleźć żadnego lokalu gastronomicznego. Ceny były wyższe niż ostatnio, ale zamówiłem zupę oraz rybę i wyszło tylko ponad euro drożej.
Napotkałem swój pierwszy na Słowacji tunel. Ten ponad 300-metrowy odcinek ma swoją ciekawą historię (artykuł w języku słowackim). Kawałek dalej znajduje się skrzyżowanie z podjazdem na przełęcz Kopanec. Podczas podjazdu zatrzymała mnie grupka młodych rowerzystów. Ponieważ przywitałem się z nimi po polsku, to rowerzysta na przedzie podjechał do mnie, rozpoczynając po angielsku pytaniem o to, dokąd zmierza tamta droga. Mam nadzieję, że im pomogłem.
Odcinek na szczyt przełęczy jeszcze 2 dni wcześniej był kiepskiej jakości, a dzisiaj jechało się bardzo wygodnie. Skończyli układać asfalt, i to jak szybko! Szkoda jednak, że nie udało im się pokryć całego odcinka, aż do Hrabuszyc (Hrabušice). Zjeżdżałoby się jeszcze wygodniej.
Na koniec dzisiejszej podróży chciałem przejechać trochę inaczej, niż ostatnio przez pasmo górskie Kozie Grzbiety (Kozie chrbty). Wybrałem drogę krajową nr 67, czyli drogę, którą jechałem z Popradu na Kráľovą hoľę. Dopiero teraz zauważyłem, że połowa zbocza od strony Hranovnicy jest pokryta domkami letniskowymi lub działkowymi. O zachodzie słońca wygląda to tak pięknie. Sam podjazd był krótszy, niż go zapamiętałem. Nawet wyprzedził mnie kolarz i – jak na Słowaków przystało – przywitał się.
Kolejny dzień za mną. Moje nogi na nowo przyzwyczaiły się do większego wysiłku, więc lepiej mi się jeździ, niż w momencie przyjazdu w Tatry. Coraz bardziej mi się tutaj podoba i wiem, że będę bardzo tęsknił za górami.
Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, kraje / Słowacja, za granicą, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Tatry, dzień 3. Kráľova hoľa

  129.28  08:11
Jest to wielki dzień, ponieważ spełnię dzisiaj mój mały plan wjazdu na wielką górę. Zaplanowałem dojechać z Popradu w Niżne Tatry – na Królewską Halę (słow. Kráľova hoľa). Jest to najwyższy szczyt możliwy do zdobycia na rowerze, na jaki do tej pory udało mi się trafić.
Dzień rozpoczął się chłodno. Temperatura wynosiła ok. 14 °C, gdy ruszałem na południe. Podjazd zaczął się już w Popradzie, ale nie trwał długo, bo zaraz zjechałem do Hranovnicy, aby po chwili zacząć kolejny podjazd. Nie było to nadal właściwe wzniesienie, bo zaraz znów miałem w dół. Przynajmniej wyszło słońce i przestało być tak chłodno.
W Telgarcie (Telgárt) uzupełniłem prowiant i skręciłem do centrum wioski, aby skrócić sobie dystans. Przestraszyłem się, gdy wjechałem do cygańskich slumsów. Okrzyki dziesiątek biegających brudnych cygańskich dzieci napawają obrzydzeniem. Szybko wydostałem się stamtąd, ale Cyganie są wszędzie. Mijałem ich co chwila i zawsze byli czymś zajęci. Miałem tylko nadzieję, że nie wyskoczy żaden z siekierą. Wyskakiwali jedynie z jadaczką. Ciekaw jestem o czym krzyczeli.
Šumiac – to tutaj rozpoczynała się właściwa podróż na szczyt. Kawałek podjazdu asfaltowego do strefy ochronnej parku narodowego i dalej kilka kilometrów podjazdu po mieszance szutru, kamieni i ziemi. Nie spieszyłem się, bo ten kilkunastokilometrowy podjazd mógł mnie łatwo wykończyć – ostatnio mało jeździłem rowerem, więc nie byłem w najlepszej formie. W połowie drogi minąłem Predné sedlo leżące na wysokości 1 451 m n.p.m. i wraz z nim zaczęła się asfaltowa nawierzchnia na sam szczyt. Przystanków robiłem setki, bo nie mogłem się oprzeć widokom. To nic, że dziesiąty raz widziałem tę samą panoramę, ale za każdym razem było to pod innym kątem. Zawsze mnie taki widok zachwycał i nie mogłem od niego oderwać wzroku, więc wyciągałem aparat i robiłem zdjęcia.
Wciąż wypatrywałem Tatr Wysokich, nie mogłem ich dojrzeć. Wiatr się nasilał, temperatura spadała. Na szczęście miałem ze sobą ciepłe ubrania. Po ponad dwóch godzinach dotarłem na wysokość 1 946,1 m n.p.m. Na szczycie wiało bardzo mocno, temperatura spadła poniżej 11 °C, ale było bezchmurnie. Jedynie dalekie chmury zasłaniały widoki, między innymi Tatr Wysokich.
Nie zabawiłem długo na szczycie. Zjazd zrobiłem tą samą drogą, chociaż myślałem o zboczeniu z trasy na inny szlak. Nie udało mi się odnaleźć mapy tych gór, dlatego wolałem zjechać do punktu wyjścia, czyli wsi leżącej u podnóża góry. Ubrałem się jeszcze cieplej i zacząłem zjazd. Na asfalcie nawet 60 km/h, ale na drodze terenowej nie dało się powyżej 40. Zjazd zajął mi 25 minut i spotkałem nawet jednego rowerzystę, który jednak był słabo przygotowany. Miał na sobie zwykłą koszulkę i spodenki, żadnego plecaka. Pewnie zmarzł, jeśli jechał na szczyt. Mnie ciepłe ubranie przydało się tylko na początku zjazdu, potem wiatr ustał, a zaczęło przypiekać słońce.
W Šumiac zdecydowałem, że nie chcę wracać przez wioskę cygańską. W dodatku droga była miejscami kamienista, trawiasta i błotnista, więc wybrałem drogę krajową. Dojechałem nią przez Telgárt do skrzyżowania za Vernár, a potem daleko na wschód. Robiło się coraz chłodniej, bo jechałem ciągle w dół, aż dotarłem do drogi, która zaintrygowała mnie podczas planowania podróży. Była to droga przez Słowacki Raj, kolejny park narodowy na Słowacji. Najpierw czekał mnie krótki podjazd, a potem bardzo długi zjazd po serpentynach. Coś pięknego. Droga absolutnie nie nadaje się do podjazdu – została stworzona do tego, aby po niej zjeżdżać. Szkoda jednak, że nie ustanowili ją drogą jednokierunkową, bo jest ta obawa, że się na kogoś wpadnie na jednym ze stu zakrętów.
Jeszcze przed Słowackim Rajem przestraszył mnie deszczyk. Nie trwał długo. Po opuszczeniu parku zobaczyłem tęczę, ale za sobą miałem czarną chmurę, która mnie goniła do samego Popradu. Wróciłem do tego miasta, ponieważ postanowiłem zrobić sobie miejsce wypadowe właśnie w Popradzie. Pierwotny plan zakładał objechanie połowy Słowacji i powrót do Poznania na rowerze, ale uznałem, że nie jest to najlepszy pomysł ze względu na moją nieznajomość kraju i języka. Wolałem znaleźć jedno miejsce i zostać tam do końca urlopu. A miałem co zwiedzać.
Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, terenowe, kraje / Słowacja, za granicą, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Tatry, dzień 2. Ile jeszcze będzie padać?

  110.26  05:58
Prognoza meteo.pl zmieniła się. Jeszcze wczoraj rano prognozowała dzisiejszy deszcz od godz. 9–10, ale wieczorem już informowała o ciągłych opadach przez ponad dobę. Nie było wyjścia. Nie mogłem bezczynnie siedzieć. Musiałem wyruszyć.
Planowałem spędzić urodziny na Słowacji, a dzisiaj chciałem znaleźć się w Popradzie. Jako że znów nie mogłem spać i budziłem się co godzinę, to słyszałem kiedy padało za oknem. Gdy jednak po ponownym przebudzeniu, po godz. 6, nie słyszałem żadnego ciapania, zerwałem się na równe nogi i zacząłem przygotowania. Wszystkie rzeczy zapakowałem szczelnie w worki na śmieci, nasmarowałem łańcuch dużą porcją oliwy, założyłem przeciwdeszczowe spodnie oraz kurtkę. Wyruszyłem o ósmej, ale deszcz po kilku kilometrach powrócił. Założyłem worek na licznik oraz nawigację, naciągnąłem kaptur na czoło, ściągnąłem nogawki aż za buty i jechałem dalej – w ulewnym deszczu.
Najgorsze były zjazdy, bo mokre klocki hamulcowe miały obniżoną efektywność, a do tego panował wszechogarniający ziąb. Moja kurtka przeciwdeszczowa zaczęła przeciekać już po kilku kilometrach jazdy w ulewie. Jedynie spodnie się trzymały i chroniły buty. Aut było dużo na trasie do Zakopanego, ale gdy skręciłem w Poroninie na Bukowinę Tatrzańską, auta zaczęły się pojawiać sporadycznie.
Przestało padać, gdy dojeżdżałem do granicy ze Słowacją. Długo jednak tak nie jechałem, bo chwilę po rozpoczęciu długiego podjazdu na Słowacji znów lunęło. Potem był długi i zimny zjazd, na którym deszcz ustąpił. Nie chciałem jechać do centrum miejscowości Wysokie Tatry (słow. Vysoké Tatry). Pojechałem prosto do Białej Spiskiej (Spišská Belá) wygodną drogą dla rowerów. Chociaż widoczność nie była najlepsza, to kształty gór pięknie odznaczały się na horyzoncie. Tylko Tatr brakowało, bo zostały okryte przez chmury.
W stronę Popradu jechałem drogą krajową. Nie było tak źle. Aut niewiele, podjazdy krótkie, deszcz sporadyczny. Dziwił mnie jednak widok ciemnoskórych ludzi. Zawsze uważałem, że Czesi i Słowacy mają jasną karnację, jak Polacy, a tutaj ani jednego białoskórego człowieka. Dopiero w Popradzie zrozumiałem, że to Cyganie, którzy żyją w slumsach na obrzeżach miast i wsi, a brak miejscowych można wytłumaczyć dużą liczbą Romów, którzy prawdopodobnie są tak niebezpieczni, że wszyscy ich unikają. Szkoda, że ja o tym nie wiedziałem. Zacząłem się obawiać o moje bezpieczeństwo. W Polsce jedynymi Cyganami, z jakimi miałem styczność, byli żebracy, naciągacze i złodzieje (aaa, w Legnicy, jak kiedyś usłyszałem od policjantów wizytujących na mojej uczelni, można było dostać od Cygana śrubokrętem między żebra). Nie wiedziałem jednak do czego są zdolni tutejsi Romowie. Wolałem ich unikać.
Do Popradu dotarłem po godz. 13. Uznałem, że to za wcześnie, aby pojechać do miejsca noclegowego. Ponieważ już nie zanosiło się na deszcz, to pomyślałem o planie dodatkowym na dzień dzisiejszy, czyli o wizycie w Starym Smokowcu (Starý Smokovec). Podjazd był krótki, chociaż końcówka stroma, a wizyta na górze znów przyniosła wspomnienia z zeszłego lata. Ponieważ byłem głodny, to zacząłem szukać jakiejś restauracji. Wybrałem taką, w której rower mogłem zostawić nie na widoku. Zamówiłem rosół, danie z kuchni słowackiej i caffè latte. Dostałem rosół, pierogi jak u mojej mamy oraz napój Kofola. Rosół i pierogi były bardzo smaczne, ale Kofola bardzo mnie zaintrygowała. Smakowała jak cola połączona z odrobiną wina. Dopiero później dowiedziałem się, że to jeden z trzech konkurencyjnych na rynku słowackim napojów typu cola, z tym że Kofola ma ten intrygujący, winny posmak. Ciekawe.
Ostatni na dzisiaj zjazd był długi i wietrzny. Dobrze, że wcześniej zmieniłem kurtkę, bo z pewnością przemarzłbym w tamtej wilgotnej. Musiałem zrobić jeszcze zakupy, żeby mieć coś na kolację i śniadanie. Znalazłem Tesco. Nie różni się mocno od tego w Polsce. Brakuje jednak wielu produktów, jak napoje izotoniczne, produkty garmażeryjne, kabanosy. Jest za to szeroki wybór przeróżnej maści serów.
Gdy pakowałem zakupy do sakw, znów zaczęło padać. Nie miałem już ochoty moknąć, dlatego odczekałem ponad kwadrans zanim opad ustał i w końcu ruszyłem do noclegu Martin. Przyjęła mnie bardzo miła i uprzejma pani Marian, która rozumie polski język (chociaż ja słowackiego nie rozumiałem za dobrze). Pokazała mi wszystko, co potrzeba w budynku, pozwoliła wnieść rower na korytarz przed pokojem i nawet włączyła ogrzewanie, abym mógł wysuszyć przemoczone ubrania. Oravská 46, Poprad, bardzo polecam. Może nawet kiedyś tam wrócę.

Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, za granicą, kraje / Polska, kraje / Słowacja, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Środa Wielkopolska

  103.15  05:00
Planowałem pojechać dzisiaj do Janowca Wielkopolskiego, jednak obawiałem się prognozy pogody, która przewidywała deszcz późnym popołudniem. Wybrałem coś krótszego, aby zdążyć z powrotem do domu. Nie było zbyt ciepło (18–22 °C), ale lekka bluza z windstopperem wystarczyła.
Ruszyłem do centrum, jak zwykle. Dziś trwa jakiś festyn czy coś, bo strasznie dużo ludzi się plątało. Zaryzykowałem i pojechałem jednokierunkową drogą dla rowerów pod Maltę, ale już nie wjeżdżałem do parku, bo za dużo czasu zajęłoby mi przedostanie się wśród ślepych pieszych (znak zakazu ruchu pieszych stoi jak wół i to po obu stronach drogi). Wybrałem drogę bardziej na południe, ale zapomniałem, że już raz nią jechałem i miałem więcej tego nie robić. Wzdłuż ulicy ciągnie się droga dla rowerów wymyślona przez barana, któremu bardzo się nudziło, więc wstawił kilka przejazdów dla rowerów z jednej strony ulicy na drugą. Od tak, żeby bardziej zirytować rowerzystów.
Jakoś udało mi się wydostać z tego miasta, ale chyba przybłąkał się do mnie pech. Miałem dotrzeć do Środy Śląskiej szlakiem Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej, jednak na dwóch skrzyżowaniach źle skręciłem. Koniec końców udało się dostać na właściwą drogę i nawet sprawnie dojechałem do mojego celu. Środa Wielkopolska nawet mi się podoba. Co prawda po wjechaniu do miasta trafiłem na jakąś paskudną drogę dla rowerów, ale potem już problemów nie było. Dojechałem do centrum, tam ruch rowerowy jest dozwolony, bo co chwila pod jakimś znakiem nakazu lub zakazu widoczna była tabliczka T-22. Obfotografowałem miasto, a potem szybko pojechałem do stacji kolei wąskotorowej, ponieważ byłem bardzo ciekaw, czy można przewieźć nią rower. Niestety informacje, które znalazłem są bardzo lakoniczne, a i żywej duszy nie spotkałem. Nie zaspokoiłem swojej ciekawości. Teraz zauważyłem, że Średzka Kolej Powiatowa ma w swoim taborze już tylko lokomotywy spalinowe (a dwa parowozy oczekują naprawy), więc to już nie ta kolej.
Musiałem wracać do domu, aby zdążyć przed deszczem. Czarne chmury ciągnęły się z południowego-zachodu od początku mojej podróży. Miałem nadzieję, że uda mi się szybko wrócić, jednak dopiero zmierzając na północ, poczułem, że nie będzie łatwo. Wiatr wiejący z północnego-zachodu bardzo przeszkadzał. Postanowiłem jechać tylko asfaltem i wybrałem drogę przez Dominowo, a potem wzdłuż autostrady. Nie podobało mi się to, że ponad 70% drogi, która miała być w całości asfaltowa, była drogą terenową. Trochę mnie to spowolniło.
W Swarzędzu z ciekawości pojechałem drogą dla pieszych i rowerów, aż dotarłem do beznadziejnego skrzyżowania, na którym ktoś wymyślił sobie, że rowerzysta skręcający w lewo będzie musiał pokonać światła na dwóch przejściach dla pieszych i jeszcze jedne światła, aby włączyć się do ruchu. Tylko dlatego, że ktoś postawił tam jednokierunkową drogę dla rowerów i odgrodził ją od ulicy barierkami. Skąd się biorą tacy bezmyślni projektanci dróg?
Z ciekawości przejechałem się na Maltę, żeby sprawdzić, czy piesi są rzeczywiście ślepi, czy to wina drogowców. Okazało się, że i piesi są ślepi, i drogowcy głupi. Na końcach pewnego odcinka drogi przy jeziorze stoją łącznie 4 znaki zakazu ruchu pieszych, ale tuż przy kładce prowadzącej do Galerii Malta nie ma żadnego. Poznań jest przykładem, jak miasto przyczynia się do zacofania ludzi (chyba tak to można określić).
Na koniec, tuż przed mostem Św. Rocha, na jednokierunkowej drodze dla rowerów, matka wypchnęła swoje dziecko wprost pod koła. Przeczuwałem, że coś się wydarzy i na szczęście udało mi się z piskiem wyhamować zanim stała się tragedia. Ja nie chcę mieszkać w tym mieście...
Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Lwówek

  147.64  06:48
Zapowiadał się bardzo słoneczny dzień. Trzeba korzystać z dobrej pogody, bo nazajutrz miał spaść deszcz. Postanowiłem zaliczyć kilka gmin na mapie i zaplanowałem trasę do Lwówka.
Problemy z wydostaniem się z miasta miałem od samego początku. Pomyliłem się i wjechałem na drogę krajową, którą i tak źle pojechałem, przez co tylko zmarnowałem czas. Żeby wrócić na właściwy kurs, potrzebowałem ominąć lotnisko. Na szczęście trafiły się lasy komunalne, choć liczba bezmyślnych gnomów była dzisiaj jak zwykle zastraszająca. Gdy w końcu udało mi się wrócić do zaplanowanej drogi, zatrzymałem się pod sklepem na jakąś kanapkę i zapas wody. Jakie było moje zdziwienie po wyjściu, gdy na termometrze zobaczyłem temperaturę 51,9 °C (oczywiście w słońcu). Wiedziałem, że nie będzie lekko. Na szczęście powiewał lekki wiatr, który choć odrobinę łagodził wysoką temperaturę.
Droga była jak najbardziej nudna. Żadnych ładnych widoków. Do Buku dojechałem znaną mi trasą, a do Lwówka przez mniejsze wsi. Niestety po drodze cały czas brakowało lasów. Był jakiś 2-kilometrowy odcinek, ale to kropla w morzu potrzeb. Uważam, że w lecie powinienem wyjeżdżać w zalesione rejony. Nie wiem, Ustrzyki Dolne, Żywiec, Zielona Góra, Krzyż Wielkopolski, Lipusz, Augustów, a może Bańska Bystrzyca? Ale na pewno nie Poznań. Tutaj człowiek się zmorduje, a cienia i tak zobaczy tyle, co za własnym domem.
Dotarłem do Lwówka. Zwyczajne miasteczko, ale plac na Rynku bardzo mi przypomina ten w Myślenicach. Musiałem się zatrzymać i wyregulować siodło, bo zbyt nisko ułożony nos powodował cierpnięcie moich pośladków. Dodatkowo przysunąłem siedzenie bliżej kierownicy, bo jednak źle je wyregulowałem. Będę musiał to jeszcze poprawić, aby uzyskać jak najlepsze ustawienie.
Powrót był również mało ciekawy. Zdarzył się jeden jedyny las, że aż chciało się tam zostać. Szkoda, że był taki krótki, a ja miałem tak daleko do domu. Zostałbym tam na dużo dłużej i zbadał wszystkie niezarośnięte zieleniną drogi.
Wjechałem na drogę krajową. Ruch był spory, ale było też szerokie pobocze, więc dało się jechać. Dopiero za Tarnowem Podgórnym pozazdrościłem cienia na drodze serwisowej i wjechałem na nią. Niepotrzebnie. Cień się szybko skończył, a ja zacząłem się strasznie denerwować na beznadziejną infrastrukturę drogową i debili, którzy rysują mapy. Wjechałem na drogę serwisową, aby ominąć drogę ekspresową, ale tym razem od północnej strony drogi krajowej. Na mapie wyglądało wszystko w porządku, chociaż zauważyłem znak ślepej uliczki. Jeżeli nie mógłbym się przedostać tędy, to musiałbym cofać się ponad 3 km, aby przekroczyć ten węzeł drogowy. Niestety najpierw pierwsza blokada z ziemi i potem kolejna upewniły mnie, na jak wysokim poziomie partactwa stoi przyszłość dróg w Polsce. Zabrakło 150 metrów drogi, aby połączyć gotowy wiadukt nad drogą ekspresową z drogą po jej drugiej stronie. Niestety ziemia była zbyt sypka, abym mógł zjechać z wiaduktu po stromym zboczu, więc zawróciłem i skierowałem się bardziej na północ, gdzie droga ekspresowa jest wciąż w budowie. Miałem nadzieję, że tak samo, jak pod Gnieznem uda mi się znaleźć jakąś ścieżkę i przedostać na drugą stronę. Do drogi co prawda nie dojechałem, ale znalazłem otwartą bramę, przez którą przejechałem wszerz nieużywanego fragmentu drogi ekspresowej, przedostając się tym samym na dół z drugiej strony wiaduktu.
Potem miałem problem z kolejną drogą. Błądząc w stronę Poznania, znalazłem trzeci Decathlon (nie myślałem, że on jeszcze istnieje, bo na stronie internetowej go nie ma). Mało mi to pomogło, bo nadal nie wiedziałem jak się przedostać dalej. Jeździłem uliczkami pod prąd, chodnikami, jakimiś placami budowy, aż dojechałem do znanego mi skrzyżowania, na którym czeka się 5 minut. Trafiłem potem do lasu komunalnego z setką ludzi, a w końcu niespodziewanie wyjechałem nieopodal fortu Winiary. Stąd postanowiłem zrobić rozjazd do mojego osiedla. Spaliłem się na tym słońcu.

Kategoria Polska / wielkopolskie, setki i więcej, kraje / Polska, rowery / Trek

Śmigiel

  176.52  08:19
Tego pięknego dnia wybrałem się do Śmigla. Było bardzo słonecznie, ale chłodny wiatr rekompensował niekorzystną temperaturę.
Mój napęd jest w coraz gorszym stanie. Zauważyłem ostatnio, że kółka tylnej przerzutki są bardzo zużyte i mocno hałasują nawet przy nasmarowanym łańcuchu. Nie mam szczęścia w znajdowaniu sklepów rowerowych. Zajechałem dzisiaj do jednego, w którym byłem na początku tygodnia. Mieli sprowadzić kółka, bo skończyły im się, ale zamówienie bardzo im się opóźnia. Chyba poszukam innego sklepu.
Udało mi się wydostać z tego beznadziejnego Poznania i mogłem zacząć jechać normalnie. Niestety zapomniałem o nasmarowaniu łańcucha i całą drogę jechało się ciężko, i głośno. Nie spotkałem na szczęście zbyt wielu ludzi, więc wstyd był mniejszy.
Terenu nie było dużo. Drogę umilały mi widoki zielonych łanów zbóż, bo cóż innego mógłbym oglądać na tej nudnej Wysoczyźnie Poznańskiej? No, może wiekowe budynki czy ruiny pałacu z 1697 w Konarzewie, ale to i tak jest dalekie temu, co kocham, czyli górom. Droga przez wsi była nieciekawa, aż dojechałem do Czacza. Przedziwna miejscowość. Co chwila mijałem jakieś budy z rowerami, krzesłami czy lampami wystawionymi przy ulicy. Byłem zdezorientowany. Już myślałem o tym, aby zatrzymać się i rozejrzeć, ale jakbym miał z takim bagażem wracać do domu, to od razu się rozmyśliłem. Jak się okazało, jest tutaj największy w Polsce targ rzeczy używanych. Szkoda, że nie patrzyłem na numery rejestracyjne aut. Jestem ciekaw z jak daleka ludzie tam przybywają, a aut było bardzo dużo.
W Śmiglu widziałem dużo ładnych kościołów, ale są zlokalizowane w takich miejscach, że albo nie umiałem się do nich dostać, albo ciężko było je ująć w obiektywie. W dodatku to prażące słońce. Jak to dobrze, że stamtąd miałem z wiatrem i ze słońcem w plecy. Mogłem zacząć spokojnie wracać do domu. Zorientowałem się, że niestety nie mam mapy rejonów 5 km na południe od Kościana, przez co miałem mały problem. Mały, ponieważ przed wyjazdem ściągnąłem na telefon plan, który wyrysowałem kilka tygodni temu. Dzięki temu na białym tle widziałem linię, której musiałem się jedynie trzymać, aby dotrzeć do kolejnego celu – Śremu. Kilka razy zbłądziłem, raz zatrzymałem się pod sklepem i raz wpadłem do lasu, gdy skusiła mnie strzałka z opisem „Diabelski kamień”. Nie mam pojęcia, czy chodziło o kamień pod tabliczką, czy o jakiś głęboko w lesie, ale tego drugiego nie znalazłem – zbyt wysokie krzaki zdołały mnie zawrócić.
Nie zrozumiałem Śremu. Choć jest to jedno z najstarszych polskich miast, nie znalazłem jego centrum (mimo że 2 razy kierowałem się znakami) ani żadnego charakterystycznego obiektu. Pojechałem dalej, ale już inną drogą, niż tą, którą zaplanowałem pojechać. Nie miałem już sił, a ilość terenu, który był w planie stanowczo mnie nie zachęcał. Wybrałem asfalt. Minąłem Rogaliński Park Krajobrazowy, pod którym zatrzymałem się przy mapie. Postaram się wkrótce odwiedzić to miejsce, bo jest tam kilka szlaków. Mam nadzieję, że są one w dobrym stanie.
W diabelskim Poznaniu udało mi się dostać do centrum. Nie mam sił na to miasto. Na pewno tutaj długo nie zostanę. To nie na moje nerwy. Musiałbym przestać wychodzić z domu, bo miasto jest nieprzyjazne zarówno rowerzystom, jak i pieszym. Tutaj stawiają tylko na auta. Jedyną rzeczą, do której Poznań się na coś przydał była droga dla rowerów do mojego osiedla. Nie znoszę jej, bo jest nierówna i niebezpieczna, ale do rozjazdu była lepsza niż ulica.
Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Przez Oborniki do Obrzycka

  111.56  05:02
Pogoda podobna do wczorajszej, jedynie wiatr jakiś chłodniejszy. Nie zwlekałem z wyruszeniem, jak wczoraj. Za cel wybrałem tym razem Oborniki.
Skierowałem się do Biedruska. Już od początku jazdy w terenie martwiły mnie kałuże. Nie były jakichś monstrualnych rozmiarów, jednak musiałem zwalniać, aby je bez poślizgu ominąć. Nie było zbyt dużo ludzi na szlaku, ale jak już jacyś byli, to zajmowali całą szerokość, nieważne czy stojąc, czy jadąc. Także zieleń zaczęła trochę przeszkadzać. Zacząłem się obawiać kleszczy i każdy krzak, który wchodził mi w drogę, omijałem szerokim łukiem.
Tuż przed Biedruskiem zdałem sobie sprawę z tego, że z tej strony Warty nie przedostanę się do Obornik. Zawróciłem kawałek do mostu i przegapiłem miejsce, w którym skręca mój szlak, a starałem się jechać Nadwarciańskim Szlakiem Rowerowym. Wiatr był dzisiaj dokuczliwy. Przeszkadzał bez przerwy. No, może w lasach jego siła była stłumiona, ale tych lasów było jak na lekarstwo. W jednym miałem nie lada zagwozdkę. Między Starczanowem i Szymankowem znajduje się droga, tą drogą można dostać się do rezerwatu Śnieżycowy Jar. Tuż przed lasem stoi dumnie zakaz ruchu, jak przed milionami innych dróg leśnych. W samym lesie widziałem parking dla niepełnosprawnych, dwa miejsca odpoczynku z ławkami, kilka znaków kierujących do dzielnic miasta (mimo że tam żadnego miasta nie ma). Jakie było moje zdziwienie, gdy po wyjeździe z lasu miałem za sobą znak zakazu ruchu, ale dodatkowo z tą żółtą, czterojęzyczną tablicą zabraniającą wstępu na teren wojskowy. Po powrocie do domu dowiedziałem się, że 2 miesiące temu wojsko zamknęło ten teren i można tam legalnie wejść wyłącznie w niedziele. Dziwią mnie dwa fakty – brak tablicy od strony Starczanowa oraz brak dodatkowej tablicy z informacją o zezwoleniu na wstęp do rezerwatu w niedziele.
Dojechałem w końcu do Obornik. Miasto jest po prostu pomylonym miejscem pełnym ulic jednokierunkowych. Nie dziwię się pewnemu kierowcy, który wymusił na mnie pierwszeństwo, wcześniej nie zatrzymując się przed znakiem stopu.
Ponieważ było jeszcze wcześnie, a do Obrzycka miałem jakąś godzinę drogi, to pomyślałem, aby spróbować się tam dostać. Dlaczego spróbować? Całą drogę miałem pod wiatr, dlatego chciałem najpierw sprawdzić czy dam radę walczyć z naturą. Nie było tak źle, więc w połowie drogi nie było sensu zawracać. Gdy dotarłem do Obrzycka, byłem zmęczony, kończył mi się zapas wody i jedzenia, musiałem wracać do domu. Niestety nie było to takie proste. Wiatr, który miał wiać z zachodu, zmienił kierunek i zaczął wiać z południa. Dodatkowo droga była w nie najlepszym stanie. Męczyłem się do samych zgubnych Szamotuł (za bardzo zaufałem znakom drogowym i pojechałem obwodnicą, niepotrzebnie wydłużając sobie drogę). Za miastem asfalt był równiutki, choć co jakiś czas wyskakiwały znaki informujące o drodze dla rowerów (niewygodnej). Jako że zgodnie z prawem nie mam obowiązku jechać po czymś takim, a żaden kierowca nie trąbił, to jechałem przed siebie, nawet sprawnie, bo wiatr chyba znów się zmienił i wiał z boku.
Doszedłem do wniosku, że nie ma sensownego połączenia z Poznaniem w tych rejonach. Gdybym jechał ciągle prosto, to dotarłbym do drogi krajowej, która w moim uznaniu nie jest bezpieczna. Co prawda są tam drogi serwisowe, jednak nawet gdybym nimi jechał, to musiałbym znaleźć się na ul. Lutyckiej, a wspomnienia z ostatniej jazdy tą ulicą zasugerowały mi poszukanie alternatywy. Znalazłem więc jakieś marne drogi boczne – jedne lepsze, inne gorsze, ale dojechałem nimi do Kiekrza, wjechałem na Pierścień dookoła Poznania i nie poznałem drogi, którą kiedyś pokonałem w przeciwnym kierunku. Bardzo złej drogi, bo wyłożonej kamieniami, że prędkość nie przekraczała 10–15 km/h – i to bez sakw!
Miałem dość terenu, więc wjechałem na drogę krajową. Nawet znalazło się pobocze, choć strasznie zaśmiecone piachem. Nie mogłem tak długo jechać. Znalazłem zjazd i w Suchym Lesie zatrzymałem się na światłach, na pasie do skrętu w lewo. Po sześciu minutach czekania, gdy nadarzyła się okazja i wszyscy mieli czerwone, ja wjechałem bez dalszego marnowania czasu na skrzyżowanie i skręciłem w moją drogę. Powinni gorącym żelazem przypalać każdego, kto przyłożył palec do stworzenia tej sygnalizacji świetlnej.
W Poznaniu źle skręciłem, nawet dwa razy, ale koniec końców dotarłem do mojego osiedla. Zrobiłem sobie krótki rozjazd po osiedlowym rondzie i dotarłem do domu. Powinienem wyrobić sobie nawyk rozjazdu po wycieczce, bo już powoli przyswajam sobie 10-minutową rozgrzewkę, czyli jazdę wolnym tempem, aby rozgrzać mięśnie przed właściwym wysiłkiem.

Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

O tym, jak ósmego dnia przekroczyłem Wisłę

  174.49  07:48
Sobota, przedostatni dzień majówki. Mozolny powrót do domu, do którego miałem dystans trzech dni podróży, gdyby założyć wykonanie całego planu tegorocznej majówki. Dzisiaj chciałem się tylko znaleźć jak najbliżej przepięknego Torunia. Pogoda miała być po mojej stronie, bo słońce na bezchmurnym niebie przyświecało mi od rana.
Naprawdę, cena za pokój w hotelu, w którym się zatrzymałem, jest stanowczo za wysoka. Takie to wszystko zaniedbane. Nawet śniadanie, na które podano jajecznicę, było bardzo skąpe, bo dostałem jajecznicę, chleb i kawę. Nie polecam i, szczerze powiedziawszy, wolę ciąć koszta niż wydawać duże pieniądze, skoro cena nie idzie w parze z jakością.
Podczas smarowania łańcucha, dowiedziałem się, co było z nim nie tak. Wczoraj po raz pierwszy zakładałem go bez odwracania roweru do góry kołami i nie przewlekłem przez metalową blokadę w przerzutce, co doprowadziło do ocierania i uporczywego hałasu podczas kręcenia. Na szczęście nic poważnego się nie stało. Po korekcie wszystko zaczęło pięknie pracować. Zauważyłem, jak bardzo brudny mam rower – cały w kurzu, a napęd w piasku zmieszanym ze smarem. Przydałoby się coś lepszego – napęd wałowy lub z pasem zębatym oraz piasta Rohloffa. Żartuję, podobno powodują one duże straty energii. Już nie mogłem się doczekać powrotu do domu, choć przez tych kilka dni zdążyłem przywyknąć do jazdy. Jaka szkoda, że już w poniedziałek będę musiał wracać do pracy.
Jechałem z wiatrem, mijając rozległe pola kwitnącego rzepaku, pszczelarskie miasteczko Pszczółki, kilka wzgórz, aż dojechałem do Tczewa, nad Wisłę. Znad jej brzegu ujrzałem most, most długi i piękny. Bardzo żałuję, że mnie nie przyciągnął bardziej, bo teraz wiem, że chciałbym się nim przejechać. Wybrałem niestety drogę dla rowerów, która mnie doprowadziła do polnych dróg i ścieżek. Na jednej z takich dróg napotkałem na przeszkodę w postaci terenu prywatnego. Nie było wyjścia – przejechałem przezeń, choć psy goniły mnie jeszcze kilkaset metrów od gospodarstwa. Teren nieogrodzony, a psy oczywiście bez łańcuchów. Nie miałbym nic do nich, gdyby nie to, że jeden z całej trójki należał do rasy psów agresywnych.
Kolejny przystanek był w Gniewie. Gdybym tylko miał więcej czasu, to pojechałbym drogami bliżej Wisły, drogami lokalnymi i polnymi. Niestety czas mnie gonił, dlatego chciałem wykorzystać wiatr oraz równą drogę krajową. W Gniewie zobaczyłem zamek krzyżacki. Brakowało mi jednak czasu, aby go zwiedzić. Tak w ogóle, to jechałem samochodowym szlakiem zamków gotyckich – minąłem kilka drogowskazów informujących o tym, a także mapy z zaznaczonymi innymi zamkami. Choć szlak ma ponad 600 km, to chciałbym go kiedyś pokonać – na rowerze oczywiście. Najlepiej z opcją zwiedzania.
Nowe – kolejne miasto na drodze. Niestety droga do niego była nudna jak flaki z olejem. Dobrze, że pobocze miałem szerokie i mogłem powyginać szyję, gapiąc się na typowe krajobrazy bez obawy, że coś mnie rozjedzie. Zatrzymałem się w przydrożnym barze na schabowego. Stanowczo za duża porcja, bo tak się objadłem, że ciężko mi się jechało. Przekroczyłem w końcu granicę województwa kujawsko-pomorskiego. W Nowem zdecydowanie nie lubią rowerzystów. Spotkałem kilkanaście zakazów wjazdu rowerem, a drogi dla pieszych i rowerów nie dość, że są wyłożone beznadziejną kostką, to jeszcze z obydwu stron ogrodzono je barierkami w taki sposób, że najwyżej półtora roweru się tam zmieści na szerokość. Może ja powinienem zrobić jakąś mapę i oznaczać miejsca nieprzyjazne rowerzystom? Punktów przyjaznych byłoby zapewne tak mało, że chyba jednak nie ma sensu nawet myśleć o takim projekcie.
Dalej na południe robiło się coraz ciekawiej, bo jechałem po wzniesieniu, mając po swojej lewej stronie Dolinę Dolnej Wisły. Nie był to, co prawda, widok zapierający dech w piersi, jak to bywa w górach, ale po tygodniu spędzonym nad morzem – robiło wrażenie. Musiałem się przedostać do Grudziądza. Pomyślałem, aby tam dotrzeć bocznymi drogami, tylko że to miasto mnie chyba nie lubi, bo przegapiłem jeden wjazd na most, a próbując znaleźć inny, zrezygnowałem po pół kilometrze i zawróciłem. Jeszcze przed Nowem dostrzegłem świeże oznakowanie szlaku – Wiślanej Trasy Rowerowej. Zdecydowałem się pojechać nim w nadziei na szybkie znalezienie kolejnego mostu i przedostanie się przez Wisłę. Nawet nie przyszło mi do głowy, że ta rzeka od Grudziądza zaczyna kierować się ku Bydgoszczy. Nie miałem mapy tych okolic, bo mój plan przewidywał jazdę na wschód od Wisły. Coś mi się pomyliło, że płynie ona prosto do Torunia. Przecież nie byłem taki zły z geografii. Teraz to już w ogóle nie miałem ochoty na zawracanie i zdecydowałem się już pojechać przed siebie. Z początku miałem pod kołami równiuśki asfalt, ale potem zaczęły się typowe polskie drogi, które spowodowały spadek tempa jazdy. Niestety z mostami było krucho, a o moście rowerowym wzdłuż autostrady A1 nikt nawet nie pomyślał. Wjechałem więc stromym zboczem gór Diabelców na drogę krajową.
Nie miałem dokładnej mapy, ale przez Świecie w końcu dostałem się (choć dłuższą drogą) do mostu, a potem do Chełmna. Bardzo mi się spodobało to drugie miasteczko. Leży na pagórkowatym terenie, tylko ja nie miałem za dużo czasu na zwiedzanie. Właściwie to nie miałem go w ogóle. Musiałem dotrzeć jak najbliżej Torunia, a już wiedziałem, że nie uda mi się przed zmrokiem. Wybrałem boczne drogi, i dobrze, bo były bardzo wygodne.
Wiatr się chyba zmienił, ponieważ przeszkadzał coraz bardziej. Bez żadnych ciekawych historii dotarłem do Chełmży. Miałem pojechać stamtąd drogą krajową w kierunku Torunia, ale pomyślałem, aby poszukać noclegu w tym mieście. Przez internet znalazłem motel i zacząłem go szukać. Udało mi się trafić na wolny pokój. Było niewiele drożej niż zwykle (za to dużo taniej niż ostatnio), mimo że bez telewizora, ale za to ze śniadaniem. Było przed godz. 20, gdy tam dotarłem, więc miałem cały wieczór na odpoczynek. Spiekłem się na słońcu.

Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, z sakwami, Polska / pomorskie, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery