Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:60507.27 km (w terenie 5370.45 km; 8.88%)
Czas w ruchu:3134:46
Średnia prędkość:19.06 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:404815 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:455
Średnio na aktywność:132.98 km i 6h 58m
Więcej statystyk

Zosin

  168.52  08:03
Rower wyczyszczony, opony napompowane, deszcz ustał, więc mogę ruszać. Po dwóch dniach odpoczynku, aby nie narazić organizmu na przeciążenie, a także abym mógł bezboleśnie siedzieć na siodle, postanowiłem zrealizować pierwszy z planów (drugi, gdy liczyć z ostatnią wyprawą) zaliczania gmin na Lubelszczyźnie.
Poranek był chłodny, chmury zakrywały południową część nieba, podczas gdy część północna była przesycona błękitem. Wiatr wiał z północnego-zachodu, więc nie tak źle, jak na początek. Ruszyłem do Dorohuska, ale nie drogą krajową, bo domyślałem się, że nie będzie zbyt bezpieczna (tiry jadące na wschód i te sprawy). Przedostałem się lokalnymi drogami, wzdłuż których prawie nie ma nowych budynków. Widać, że ludzie wiodą tam skromne życie. Za Wólką Okopską wjechałem do jakiegoś prywatnego lasu. Nie wiem, jak to możliwe, ale ponieważ biegnie tamtędy znakowany szlak rowerowy, to droga zamknięta być nie może. Wjazd był niby na własne ryzyko, ale nic mnie się nie stało.
Tuż przed Husynnem zauważyłem kaplicę grobową Rulikowskich z 1880 r., a obok niej równie stary, choć zapomniany cmentarz. Niestety ostatnie opady deszczu zepsuły mój plan. Błoto mnie pokonało i za Husynnem musiałem zjechać ze szlaku R-3, zawracając do drogi wojewódzkiej. Dobrze, że nie było ruchu. Po drodze minąłem 2 kopce – Kościuszki oraz unii horodelskiej. Oba pochodzą z 1861 roku. W Horodle za to trafiłem na horodelskie grodzisko z X-XIII wieku, na miejscu którego w XIV w. postawiono drewniany zamek. Po zniszczeniu zamku przez Szwedów, stanął w jego miejscu dwór. Do dzisiaj pozostało tylko wzniesienie otoczone fosą.
W końcu dotarłem do drogi prowadzącej do najdalej wysuniętego na wschód punktu w Polsce. No, może prawie, bo do tamtego miejsca trzeba jeszcze przejechać po polu. Nie miałem na to ochoty, więc pozostała satysfakcja z dojechania do granicy. Czyli pozostały jeszcze Osinów Dolny oraz Sianki.
Powrót był ciężki. Najpierw wjechałem na zabłocone polne drogi leżące na wielkich pagórach. Zawsze myślałem, że są to Pagóry Chełmskie. Wyobrażałem je sobie jako wielki makroregion, a teraz, gdy opisuję tę wycieczkę, dowiedziałem się, jak mały skrawek powierzchni zajmuje ów mezoregion. W każdym razie, po przedostaniu się do dróg asfaltowych, zaczynało robić się coraz chłodniej. Nie pomagało nawet słońce, które w końcu znalazło się na bezchmurnym niebie. Zmierzch zapadł na 40 km przed końcem wycieczki. Miałem zatem 2 godziny jazdy po zmroku, bardzo zimnej jazdy, ponieważ pojawiły się mgły. Ani odrobinę mnie nie bawił ten powrót. I jeszcze te zakazy wjazdu rowerem w Chełmie. Aż się nie chce tam wracać.
Kategoria kraje / Polska, Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Chełmski Park Krajobrazowy, rowery / Trek

Przez pół Polski

  424.08  20:47
W końcu dostałem urlop. Planowałem go na sierpień, ale zrobiłem to zbyt późno i góra nie zgodziła się. Może to i dobrze, raptem w lipcu miałem poprzedni urlop, choć z drugiej strony potrzebowałem odpoczynku. Żeby jednak odpocząć, musiałem nakręcić się sporo, jadąc do domu najlepszym transportem na świecie. Przygotowałem się na pobicie swojego rekordu życiowego w dystansie wyprawy. Zaplanowałem pokonanie ponad 500 km, jednak coś mi w tym przeszkodziło.
Prognoza pogody była bardzo sprzyjająca. Ciepło, niewiele chmur. Mgły tylko rano, choć mogły pojawić się ponownie nocą. Po prostu nie można było nie skorzystać z okazji. Po wyspaniu się, a potem długim pakowaniu i rozgrzewce, rozpocząłem jazdę na kwadrans przed sobotnim południem. Chciałem przed zmierzchem przejechać jak najdalej drogami krajowymi, bo było nimi najkrócej. Z Poznania wyjechałem spokojnie drogą nr 92, kierując się na Wrześnię. Może spokojna jazda, to złe określenie, bo miałem średnią nierzadko ponad 30 km/h, ale jechało mi się bardzo lekko. Widocznie miałem dużo energii, jednak jechałem trochę bezmyślnie, bo ta prędkość miała się później zemścić.
Na początku droga była nudna, więc zrobiłem zaledwie kilka przystanków na kanapki, które przygotowałem przed wyjazdem, no i na parę zdjęć. Od węzła drogowego przy drodze ekspresowej S6 do Wrześni było szerokie pobocze, potem brak, ale chociaż ruch zmalał. We Wrześni rowerzyści omijali drogi dla rowerów, jak tylko mogli, bo jakość tych dróg była daleka od jakichkolwiek standardów. Po 100 km jazdy, w Koninie, w którym byłem pierwszy raz na rowerze, nie pozwoliłem sobie na zwiedzanie. Miałem to miasto w kolejnych planach. Za Koninem wjechałem na pagórkowaty teren, z którego rozciągał się niekiedy nie najgorszy widok. Pagórki były aż do Koła, w którym zatrzymałem się na hot-doga, a kawałek dalej zjechałem z głównych dróg. Słońca od jakiegoś czasu nie było widać przez zachmurzenie i nie wiedziałem kiedy dokładnie zapadł zmierzch, ale było to kilka kilometrów za Kołem. Droga w nie najlepszym stanie nie zapowiadała komfortowej podróży nocą. Nie była to jedyna niewygodna. Tuż przed Łęczycą, gdy było naprawdę ciemno, wjechałem w pierwszą, wielką mgłę. Z początku byłem przekonany, że powstała nad pobliskim ciekiem wodnym, bo kawałek drogi dalej zrobiło się czysto. Nic bardziej złudnego. Mgły – choć z przerwami – dręczyły mnie przez calutką noc.
Minęła północ, sen zaczynał męczyć mnie coraz mocniej. Potrzebowałem kofeiny. Musiałem zatrzymać się kilkakrotnie, bo zasypiałem na rowerze. Dobrze chociaż, że auta na drodze spotykałem co kilkadziesiąt minut, bo jadąc w tamtej coraz gęstszej mgle, nie czułem się zbyt bezpiecznie. 200 km weszło powoli. Pierwszą czynną stację benzynową spotkałem tuż przed Rawą Mazowiecką. I tak, jak w zeszłym roku, był to Orlen. Najpopularniejsza sieć, która prawie zawsze jest pod ręką. Zamówiłem gorącą kawę, wziąłem też puszkę zimnej na drogę, zapłaciłem majątek i po ogrzaniu się ruszyłem dalej.
Widziałem tysiące gwiazd na czystym niebie. Gdzieś w oddali były błyskawice, ale bez grzmotów. Miałem nadzieję, cokolwiek by to nie było, że mnie minie. Coraz bardziej brakowało mi słońca. Kolejna setka weszła bardzo wolno gdzieś po 5 nad ranem. Gdy zaczynało się przejaśniać, gdy mgły jeszcze nie odpuszczały, a chmur tylko przybywało, wjechałem na piaszczystą drogę, mimo że miał to być pewny asfalt. Laicyzm początkujących maperów jest straszny. Nie miałem ochoty zawracać, więc brnąłem dalej z nadzieją na koniec tej męki. Tak właściwie to szedłem, bo jechać się absolutnie nie dało. Rosa z trawy zamoczyła mi buty, a piach oblepił je od czubka po nogawkę. Dobrze, że trwało to tylko 2 kilometry.
Czułem straszne zmęczenie i nawrót senności. Dowlekłem się do Białobrzegów, pewnie było już po wschodzie słońca, ale nie dało się tego odczytać z nieba. Drogi dla rowerów, którymi musiałem jechać, pozostawiam bez komentarza. Kupiłem jakieś proste śniadanie i z odrobinę większą ilością energii ruszyłem drogą krajową w kierunku Puław. Mgły zaczęły przechodzić po godz. 9. Jechałem ślamazarnie. Zmęczenie organizmu dawało się we znaki coraz bardziej. Podejrzewam, że winą była zbyt szybka jazda przez pierwsze 150 km. Gdybym wtedy oszczędzał siebie, to z pewnością mięśnie dawałyby radę. Tak sądzę.
12 godzin po wyruszeniu z domu byłem na 16. kilometrze za Kozienicami. Do celu zostało ok. 150 km. Druga bateria w telefonie do nagrywania sygnału GPS była na wyczerpaniu. Na szczęście mój niedawny zakup telefonu o bardzo pojemnej baterii przybywał mi na ratunek. Naprędce ściągnąłem mapę, plan trasy i byłem pewien tego, że uda mi się zachować cały ślad bez potrzeby późniejszej zabawy z odtwarzaniem go z pamięci.
400 km wskoczyło o godz. 13. Pomyślałem sobie, że zdążę na kolację. Po wjechaniu do województwa lubelskiego zaczęło lekko kropić. Martwiło mnie to o tyle, że prognoza pogody zapowiadała przelotne deszcze. Do Puław musiałem dostać się starym mostem, ponieważ nikt nie pomyślał o kładce rowerowej wzdłuż drogi ekspresowej. Przestało padać, więc Puławy zatrzymały mnie na dłużej. Najpierw zacząłem szukać sklepu, żeby uzupełnić zapasy, a później chciałem wrócić do piekarni, którą zauważyłem w trakcie poszukiwań sklepu. Niestety zabłądziłem i zrobiłem większą pętlę, niż mogłem sobie na to pozwolić, jednak drożdżówka ze śliwkami była tego warta.
Puławy, choć nie są miastem w pełni przyjaznym rowerzystom (drogi dla rowerów wyłożone dziurami, nierzadko prowadzące donikąd, wysokie progi zwalniające), to wróciłbym tam choćby po to, żeby je normalnie zwiedzić. Za miastem spełniła się moja największa obawa – po 417 km podróży lunął deszcz. Zatrzymałem się przy pierwszej napotkanej wiacie przystankowej, przebrałem się i zacząłem zastanawiać się, czy mogę kontynuować bicie rekordu. Po godzinie przestało padać i zdecydowałem. Ponieważ na drogach były kałuże, a ja nie miałem przeciwdeszczowych ubrań, to zawróciłem do Puław i spróbowałem odszukać dworzec kolejowy. Udało mi się nawet kupić bilet z promocją na przewóz roweru za złotówkę. Szkoda, że to tylko promocja. Szkoda, że spadł deszcz.
Co prawda rekord życiowy udało mi się pobić, jednak nie zrobiłem tego z rozmachem. Moim wnioskiem z tej wyprawy jest koniec bicia rekordu dystansu. Uważam, że nie jest to ani zdrowe, ani bezpieczne. Noc bez snu niekorzystnie wpływa na organizm, a taka jazda w stanie półsennym może się źle skończyć. Pokonywanie takich dystansów nie wydaje się czymś trudnym. Trzeba po prostu odpowiednio rozkładać energię i odnawiać ją wraz z odpowiednimi posiłkami. Aaa, trzeba też znać dobre sposoby na pokonanie snu podczas monotonnej jazdy nocą. O wiele lepiej jest pojechać do bazy w górach.

Kategoria Polska / łódzkie, Polska / mazowieckie, kraje / Polska, Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Poznań Bike Challenge

  100.00  03:05
Mój pierwszy wyścig kolarski. Zarejestrowałem się kilka miesięcy temu, w czwartek odebrałem pakiet startowy, a dzisiaj wziąłem udział. Był to piękny wyścig. Poszło lepiej, niż przewidywałem, choć mogło być dużo lepiej.
Pakiet startowy zawierał kilka papierków, koszulkę, czapeczkę, jakiś żel, pastylki energetyczne no i numery startowe na rower, ubiór oraz kask. Miały być też agrafki i zaciski do przymocowania numerów startowych, ale w moim pakiecie zabrakło – musiałem je przyszyć nićmi. Sam odbiór pakietu (chciałem to zrobić przed pracą, więc pojechałem w godzinie otwarcia biura zawodów) polegał na tym, że w chaosie, nad którym organizatorzy nie umieli zapanować, po półtorej godzinie poznałem wyłącznie swój numer startowy i, zniechęcony całym zamieszaniem, wyszedłem. Szkoda mi jednak było pieniędzy, które wyłożyłem na opłatę startową, dlatego spróbowałem po pracy i, co było bardzo dziwne, odebrałem pakiet w ciągu dwóch minut. Szkoda, że zmarnowałem tyle czasu o poranku.
Pogoda była bardzo dobra. Jeszcze wczoraj prognozowano mgłę do godz. 10, ale ostatecznie zniknęła ona kilka chwil po wschodzie słońca. Temperatura podczas startu wynosiła ok 19 °C i rosła aż do 30. Wiał lżejszy wiatr z południowego-wschodu. Mógł dmuchać bardziej z północy zamiast z południa, ale nie było najgorzej.
Boksy mieli zamykać o 8.45, start został zaplanowany na 9.00. Boksów nie zamknęli, bo źle obliczyli liczbę rowerzystów, która może się w takich boksach zmieścić i dużo osób stało przed wejściami do sektorów. Samych sektorów było 10, ja w sektorze F. Start obsunął się o pół godziny z powodu wolnych pojazdów służb porządkowych, które sprawdzały całą trasę. A może gdyby tak wyruszyły wcześniej, to start nie przesunąłby się tak bardzo? Mięśnie zdążyły wystygnąć po rozgrzewce, ale nie było jakoś mocno źle. Mój sektor wyruszył o 9.43. Z początku ślamazarnie, ale potem już szybciej. Dla mnie to było mało. Nieważne, że nie byłem dobrze rozgrzany. Starałem się przesuwać do przodu, wyprzedzając powoli swój sektor (nieszczęśliwym trafem byłem na jego końcu). Poza miastem była lepsza zabawa. Wiatr wiał na tyle paskudny, że bez jazdy na kole nie mógłbym daleko zajechać. Starałem się co jakiś czas usiąść na kole kogoś jadącego średnim tempem, ale powoli uczyłem się, żeby uczepiać się grup pościgowych. Nie dość, że nie musiałem sam walczyć z wiatrem, tym samym oszczędzając energię, to dodatkowo taki pościg jechał nierzadko ponad 40 km/h. Jadąc samemu zacząłbym „umierać” przy tej prędkości już po kilometrze.
Dzięki jeździe na kole wyprzedziłem kilka sektorów. Przejechałem wiele kilometrów na kole kolarzy z sektora G. Oni to mieli moc. A ja? Po 25 km dopadł mnie pierwszy kryzys. Na szczęście nieznaczny, bo poważny kryzys pojawił się na 45 kilometrze. Zjechaliśmy wtedy z równego asfaltu i pędziliśmy po wiejskich drogach. Nie zawsze równych. Znów trzymałem się na kole jakiejś mocnej ekipy, ale gdy dojechaliśmy do większej grupy, to nie wytrzymałem tempa i oderwałem się. Nie mogłem dogonić pościgu, chciałem odpocząć, chciałem się zatrzymać. Powiedziałem sobie jednak, że skoro dotarłem tak daleko, to nie mogę. Spiąłem się i przycisnąłem mocno w pedały. Udało się dogonić peleton, a potem nawet przegonić. Dalej jeszcze kilka razy się mijaliśmy nawzajem, aż w końcu nie wiem na jakiej pozycji skończyliśmy.
Były 3 strefy żywieniowe co ok. 25 km. Wolontariuszki (chyba widziałem też kilku wolontariuszy) w wyciągniętych rączkach trzymały butelki z wodą, izotoniki, połówki bananów i batoniki czekoladowe. Z pierwszego przystanku nie skorzystałem, bo miałem bidon pełny wody z izotonikiem. Na drugim przystanku wziąłem banana, a na trzecim czekoladki. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów to była zdecydowanie samotna jazda. Nie było do kogo się przyczepić, więc dawałem z siebie wszystko. Starałem się przyjmować aerodynamiczne pozycje, aby tylko zmniejszyć straty energii, aż w końcu wjechałem do Poznania. Ostatnie kilometry, ostatnie zakręty, aż na półtora kilometra przed metą opadłem z sił. Nie potrafiłem nacisnąć mocniej na pedały. Nie był to kryzys, nie miałem już sił. „Doczłapałem” się ślimaczym tempem i w końcu, na ostatnich kilkuset metrach wróciła mi energia. To było zło, ale nie poddałem się. Mięśnie również wytrzymały, chociaż nieodpowiednia rozgrzewka dawała mi się we znaki na początku.
Na strefie finiszera dostałem pamiątkowy medal, a potem czekała niewielka wyżerka. Trochę owoców, hamburgery, napoje, próbki naturalnych lodów. Na ogłoszenie wyników trzeba było sporo wyczekać. Nie było mnie na liście, którą wywieszono w trakcie oczekiwania na wręczenie nagród. Znając swój czas, wiedziałem jednak, że nie dostanę nic, ale i tak doczekałem do samego końca rozdania nagród i wróciłem do domu.
Rower spisał się nawet dobrze. Jechałem na ostatnim łańcuchu, który nie hałasował i nie przeskakiwał. Może kilka razy zazgrzytał w trakcie całego maratonu, ale mogłem cisnąć ile sił, bez obawy, że będą problemy. Uciekające powietrze w tylnym kole także nie zepsuło mi zabawy. Zdjąłem wszystko od błotników po oświetlenie, aby tylko zmniejszyć ciężar pojazdu. Nie miałem przy sobie także żadnych narzędzi, więc jakikolwiek problem uniemożliwiłby mi ukończenie wyścigu. Bez ryzyka nie ma zabawy.
Na całej trasie ruchu pilnowała policja, byli także wolontariusze. Trafiali się również widzowie, którzy oklaskami i okrzykami dopingowali nas. To mi się bardzo podobało, bo czasem uśmiech nie schodził z twarzy przez długi czas, gdy mijałem raz za razem wiwatujących ludzi. Nie zawsze jednak było kolorowo, bo zdarzały się auta, które ignorowały bezpieczeństwo (jak czytam różne komentarze w sieci, to zastanawiam się, czy rzeczywiście w dniu imprezy wszystko zostało po prostu zamknięte bez żadnej informacji na kilka dni wstecz o utrudnieniach na trasie wyścigu). Raz byłem świadkiem, jak kierowca jadący z dużą prędkością, na styk wyprzedził nieświadomego rowerzystę. Także rowerzyści robili sobie dużo krzywdy. Widziałem zarówno samotnych wilków z rozległymi ranami, jak i grupki rowerzystów, których pojazdami zdecydowanie nie dało się dalej jechać. Minąłem również kilkudziesięciu rowerzystów zmieniających dętki w kołach, najwięcej w kolarzówkach. Rowery szosowe królowały w klasyfikacjach. W kategorii open znalazłem się na miejscu 682. z 1722 (w dniu imprezy, bo organizatorzy mieli problem ze zliczeniem pewnej liczby zawodników). Przejechałem cały dystans w czasie 03:05:48,86, gdy najlepszy kolarz zajął pierwsze miejsce z czasem 02:22:49,30. W klasyfikacji rowerów innych zająłem miejsce 256. na 901, a wśród mężczyzn w wieku 25–29 lat – 23. na 184. To i tak wielki sukces, bo gdyby nie drafting, to miałbym dużo gorszy czas. W ogóle to w czwartek złapałem przeziębienie. Dodatkowo miałem zakwasy po wizycie w parku linowym, więc może nawet poszłoby mi lepiej, gdybym był w formie. W trakcie jazdy nawet przyszło mi do głowy, aby zamknąć wyścig w trzech godzinach, jednak musiałbym mieć średnią ponad 33,3 km/h. Może za późno o tym pomyślałem.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Wolsztyn

  144.68  06:16
Pogoda w Wielkopolsce wyjątkowo sprzyjała, więc postanowiłem pojechać gdzieś dalej. Wybrałem Wolsztyn, jako że był on w planach od paru tygodni. Ze względu na wschodni wiatr wymyśliłem, że pojadę do Zbąszynia rowerem i wrócę pociągiem. To był dobry plan.
Postanowiłem jechać bocznymi drogami, dlatego ruszyłem przez Wiry, żółtym szlakiem rowerowym przez Wielkopolski Park Narodowy, którego leśne odcinki bardzo mi się spodobały, a potem dojechałem do Łodzi. Po drodze minąłem szlak rowerowy wokół Poznania. Tym odcinkiem przedostawałem się w maju z Mosiny do Stęszewa. Nie zdawałem sobie sprawy, że biegnie on tak blisko centrum Łodzi.
Dalej nie było zbyt ciekawie. Asfalt, słabe krajobrazy, mało lasów, od czasu do czasu jakaś piaszczysta droga, drzewa z robaczywymi jabłkami. Minąłem kilka pałaców, z czego najbardziej mi się spodobał ten w Gościeszynie. Dodatkowo zdobione mury wokół włości przyciągają oko.
Gdy dojechałem do Wolsztyna, nie miałem pojęcia gdzie szukać parowozowni. Nie ma tam słupów informacyjnych, więc mogłem jedynie zgadywać, że muszę się dostać do wyraźnie zaznaczającego się na mojej mapie węzła kolejowego. Dobrze wybrałem. Na jednym peronie stoi 6 zabytkowych lokomotyw, którym można przyjrzeć się z bliska. Kilka kolejnych jest za ogrodzeniem. Parowozownia była już zamknięta, ale tak czy inaczej czas mnie gonił, więc nie mógłbym jej odwiedzić.
Do Babimostu jechałem na przemian asfaltem i piaszczystymi drogami. Czasem trafiały się lżejsze, polne ścieżki. Nie wiem czemu, ale podobało mi się w tamtych okolicach. Może to zbliżający się wieczór nadawał jakiejś magii?
Babimost próbuje postawić na rowerzystów. O ile dwukierunkowe pasy rowerowe wyznaczone na ulicy z nierówną nawierzchnią wyszły im bardzo słabo, o tyle asfaltowa droga dla rowerów, prowadząca w kierunku Zbąszynka, jest dziwnie wygodna. Musieli ją niedawno wybudować, bo jest bardzo równa. Nie da się tego powiedzieć o drogach dla rowerów spotkanych dalej. Zmrok zaczął mnie łapać, gdy mijałem Zbąszynek. Myślałem, że udałoby mi się jeszcze zobaczyć Zbąszyń wraz z tamtejszą twierdzą, jednak trochę źle oceniłem odległość. Po wjechaniu do Zbąszynia, na dworcu kolejowym znalazłem się na 5 minut przed odjazdem pociągu. Ja to mam szczęście. W dodatku trafiłem do nowiuśkiego pociągu. Uchwyty na rowery ma beznadziejne (rower po prostu spadł w trakcie jazdy), ale siedziska nawet porządne.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Pociągiem przez Krzyż

  150.87  06:37
Brzydka pogoda nie ustępuje. Dzisiaj wyjątkowo miało nie padać, dlatego postanowiłem wybrać się gdzieś dalej. Gmin w zasięgu ręki jest coraz mniej, dlatego postanowiłem pojechać pociągiem. Ze względu na zachodni wiatr, za cel obrałem Wolsztyn. Niestety, ale z powodu jakiegoś remontu dojazd zajmuje teraz ok. trzech godzin i trzeba się raz przesiąść. Wybrałem więc inny cel – Krzyż Wielkopolski.
Zaplanowałem zaliczyć dzisiaj kilka nowych gmin. Z Krzyża pojechałem lasami do Drezdenka. Przejechałem po moście Baileya na Drawie w Łokaczu Wielkim, jechałem drogami przez wielkie bory, które przypomniały mi lasy lubińskie. Myślę, że to nie była moja ostatnia wizyta w tych rejonach.
Gdy jechałem do Wielenia, martwił mnie boczny wiatr. Specjalnie wybrałem zachód, aby mieć lekką jazdę, a tutaj taka podłość. Przynajmniej chroniły mnie lasy, a właściwie puszcza, najbardziej pociągająca ze wszystkich atrakcji na dzisiaj – Puszcza Notecka. Przeolbrzymi kompleks leśny, drugi taki w Polsce (zaraz po Borach Dolnośląskich). Chciałbym go przemierzyć wzdłuż i wszerz, ale jest on tak daleko, że mogę sobie pozwolić na wycieczki najwyżej 2 razy w tygodniu, a jeszcze trzeba pogodzić chęć zdobywania gmin, to już całkiem brakuje nóg.
W Rosku za Wieleniem znalazłem czynny sklep i gdy się zatrzymałem, zobaczyłem wielką, czarną chmurę sunącą się od zachodu. Sklepikarz powiedział, że zaraz będzie padać, a ja jednak ufałem prognozie meteo.pl. Żeby zaliczyć kolejną gminę, skręciłem w stronę Puszczy Noteckiej. Równymi asfaltami oraz wygodnymi leśnymi drogami dojechałem do Lubasza. Za tą wsią zobaczyłem znak stromego zjazdu. Wcale stromy nie był, bo gdy zaczęło padać, to musiałem mocno pedałować, aby nabrać sensownej prędkości. W Czarnkowie, po kilku minutach jazdy w deszczu, znalazłem przystanek z wiatą i odczekałem na nim pół godziny, aż przestanie lać.
Jak zawsze, jazda po kałużach nie jest najwygodniejsza. Zwłaszcza gdy trzeba jechać pół metra od krawężnika, aby jazda była bezpieczna (kałuże mogą być groźniejsze od kierowców aut). Wiatr na szczęście zmalał, a kałuże znikły, więc najwidoczniej na południu nie padało. Niestety przegapiłem mój skręt, a chciałem pojechać drogami terenowymi obok Biedruska. Dojeżdżając do Obornik już nie chciało mi się wydłużać drogi, zwłaszcza że zapadał zmrok.
Postanowiłem wrócić do Poznania drogą krajową, bo ma ona w miarę szerokie pobocze. W Obornikach udało mi się znaleźć właściwą ulicę, ale musiałem zmierzyć się z kretyńskimi drogami dla rowerów, bo ktoś wymyślił sobie, aby postawić kilka znaków zakazu wjazdu rowerem. W Suchym Lesie skręciłem na boczne ulice, oczywiście bez czekania na światłach, które nie widzą rowerzystów. Na ostatnich metrach terenu znalazła się przeszkoda – ogrodzony teren budowy, który ostatnim razem pokonałem po prostu przejeżdżając przezeń. Dzisiaj ktoś się tam kręcił i słychać było dźwięk agregatów, więc ominąłem ogrodzenie.
Aaa, mam nowy telefon. Od teraz moje zdjęcia będą ciut lepszej jakości. Jest to Pentagram Monster P430-1 z olbrzymią baterią, dzięki czemu nie będę się tak bardzo martwił o prąd w trakcie dłuższych wypraw. Nie wiem jeszcze jakiej jakości jest zamontowany moduł GPS, ale telefonu będę używał głównie do robienia zdjęć. Postarałem się o nowy sprzęt, bo poprzedni nie trzymał się najlepiej.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, Puszcza Notecka, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Próba przed Poznań Bike Challenge

  108.07  04:17
W końcu udało mi się zorganizować do pokonania trasy wyścigu, który odbędzie się 13 września. Nie czułem się jakoś mocno zmęczony po wczorajszej długiej wyprawie, więc postanowiłem pokonać w jak najkrótszym czasie dzisiejszy odcinek. Nie planowałem pokonać trasy maratonu w całości, ponieważ część dystansu prowadzi po mieście i będzie odbywać się pod prąd na zamkniętych dla ruchu ulicach jednokierunkowych.
Jako że temperatura była podobna do wczorajszej, to ociągałem się z wyjściem do godz. 15. Było wtedy nieco ponad 30 °C. Ruszyłem, rozgrzewając się powoli – standardową drogą przez Stare Miasto na Maltę. Spod jeziora zacząłem swoją próbę. Najpierw dość leniwie, ponieważ zacząłem odczuwać wczorajszy wysiłek. Potem jednak przyłożyłem się do pedałowania, mimo że wiatr nie sprzyjał. Pobocza oraz drogi dla rowerów były wyjątkowo słabe, ale jezdnia wyglądała na porządną. Ciekaw jestem, jak to wydarzenie będzie wyglądać przy kilku tysiącach uczestników (planują udział 2 lub 3 tys.). Dziesiątki dróg będą zamknięte na 6 godzin w kilku gminach, czego nie mogę sobie teraz wyobrazić.
Zjechałem z drogi do Gniezna, wiatr zaczął wiać w plecy. Nawierzchnia powoli przestawała być wygodna, ale dawałem z siebie wszystko. Chmury, które od pewnego czasu otaczały mnie, zasłoniły słońce. Temperatura niewiele spadła, ale jechało się lepiej w takich warunkach. Do czasu, bo na 77 kilometrze zaczęło kropić. Zatrzymałem się pod drewnianą wiatą przystanku. Z początku padało niewinnie, nawet myślałem o kontynuowaniu jazdy, ale potem tak lunęło, że cieszyłem się z suchego kącika. Po pół godzinie niebo się przejaśniło, deszcz ustał i ruszyłem. Nie dojechałem daleko, gdy znów lunęło. Na szczęście był kolejny przystanek, na którym przeczekałem burzę do końca. Zrobiło się chłodno i temperatura spadła poniżej 20 °C.
Nie wiem, jak kałuże wpłynęły na moją jazdę. Czy dodały energii, aby jak najszybciej znaleźć się w domu, czy może spowolniły mnie. Wiem tylko to, że po 100 km znalazłem się w Poznaniu i miałem średnią 25,8 km/h. Gdyby odjąć rozgrzewkę, to moje statystyki byłyby jeszcze lepsze. Po Poznaniu nie da się jeździć i średnia spadła jeszcze zanim zacząłem rozjazd. Myślę, że na mecie znajdę się w pierwszej setce. Ważne, abym nie przeciążał się. Moim limitem jest 26-28 km/h po prostej i 32 km/h z wiatrem takim jak dzisiaj. Liczę, że pogoda za miesiąc dopisze.
Kategoria kraje / Polska, Puszcza Zielonka, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Międzychód

  189.44  07:48
Zapowiadał się pogodny dzień, więc postanowiłem wybrać się gdzieś dalej. Już od dawna planowałem załatać kilka dziur na mapie zaliczonych gmin, dlatego dzisiaj skierowałem się na Międzychód. Wiatr miał mi pomagać.
Z miasta wyruszyłem szlakiem rowerowym R-2 wzdłuż zachodniego klina zieleni. W dziwny sposób znalazłem się na plaży Jeziora Rusałka. Musiałem przegapić jakiś skręt, chociaż nie pierwszy raz jechałem tym szlakiem. Kolejne utrudnienia były przy następnym jeziorze – Strzeszyńskim, ale tam problemem jest nieumiejętnie poprowadzony szlak rowerowy. Ciekawe, jak często zdarzają się tam wypadki.
Do Szamotuł dojechałem prostą drogą i miałem z wiatrem. Po problemach orientacyjnych podczas wyjazdu z miasta zaczęły się problemy ze zmieniającym kierunek wiatrem. Miał przez pół dnia wiać ze wschodu, potem przez kilka godzin z południa i w końcu – do nocy – z zachodu. Najwidoczniej zbyt mocno się ociągałem z wyjściem z domu, bo wiatr zaczął się zmieniać w połowie drogi do celu.
Chmury kłębiły się coraz większe, aż w Międzychodzie zasłoniły słońce. Na szczęście powrót do Poznania miałem zapewniony z wiatrem w plecy, co, sumując ze wcześniej wspomaganą jazdą, dawało nawet ładną średnią. Wjechałem na drogę krajową, która ma szerokie pobocze. Gdy mi się znudziło, to zjechałem na boczne drogi. I tak nie miałem wyjścia, bo droga od Tarnowa Podgórnego do Poznania jest męcząca. Wolałem pojechać inną trasą, chociaż też nie trafiło mi się najlepiej, przez co mocno się irytowałem na drogach dla rowerów. Poznań trzeba omijać szerokim łukiem. Szkoda, że ja tam mieszkam.
Kategoria terenowe, kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Września, Witkowo, Czerniejewo

  159.47  07:24
Postanowiłem dodać dzisiaj kilka nowych gmin do kolekcji. Przed południem było pochmurno, wiał wiatr, ale temperatura i tak przekraczała 30 °C. Trzeba było popracować trochę nad opalenizną.
Wczoraj byłem na małych zakupach w Decathlonie. Szukałem nowego kasku, bo paski w obecnym kończą swój żywot. Nie znalazłem niczego porządnego, dlatego rozejrzę się w sklepie rowerowym. Zaopatrzyłem się jednak w rogi rowerowe. Wyprofilowane i pokryte gumą. Miałem nadzieję na zwiększenie wygody podczas jazdy. Dodatkowo wziąłem koncentrat w proszku Isostara do sporządzenia napoju izotonicznego. Wychodzi taniej niż gotowe specyfiki, bo wszak woda i plastik kosztują.
Wyruszyłem spokojnie szlakiem R-2 do Swarzędza. Wjechałem na chwilę na drogę krajową, bo nie miałem innego pomysłu na przedostanie się przez tory, a potem prosto przed siebie po mało uczęszczanych drogach, zatrzymując się w kolejnych miejscowościach, aby sprawdzić dalszy kierunek. Jazda była powolna ze względu na wschodni wiatr. Do tego doskwierała mi nuda spowodowana brakiem krajobrazów. Przywykłem do zmieniającej się wysokości, dlatego każdy widok z wiaduktu czy wyższego wzgórza był dla mnie najpiękniejszym widokiem, jaki można zobaczyć na tym nudnym pojezierzu.
W Gułtowach mogłem pojechać prosto, ale nie wiedzieć czemu nie zauważyłem dróg, którymi bez problemu dostałbym się po prostej do Wrześni. Zrobiłem za to zygzak, znajdując w końcu jakś czynny sklep. Słabo sobie radzą tutaj z reklamą albo rzeczywiście do sklepu mieszkańcy muszą jeździć wiele kilometrów.
We Wrześni tylko rzuciłem okiem na wyróżniający się Urząd Miasta i Gminy, a potem ruszyłem w dalszą drogę, aby zdążyć wrócić przed zmrokiem. Na drodze do Witkowa jedynymi ciekawostkami były dwie miejscowości – Wódki (zdrobniale od wód) oraz Odrowąż. Miałem wrażenie, że założyciel tej miejscowości musiał niegdyś widzieć meandrującą Odrę.
Z Witkowa miałem pojechać do Lednogóry, ale nie pasował mi układ dróg, który kierował mnie mocno na północ. Wydłużyłoby to mój powrót do domu, dlatego pojechałem przez Czerniejewo. Tam zobaczyłem niesamowicie wyglądający kościół. Niestety jego okazałość jest widoczna tylko od tyłu, a niestety był to widok pod słońce i nawet nie próbowałem uchwycić tego na zdjęciu.
Przez Pobiedziska, gdzie trochę zabłądziłem zanim znalazłem właściwą drogę, trafiłem prosto do Poznania. Na koniec zrobiłem rozjazd po osiedlu. Bolały mnie ręce od nowych rogów. Winne są wypustki, które uciskają mięśnie na dłoniach. Może inne położenie rogów rozwiąże ten problem. Ergonomia nie zawsze jest dobra.

Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Janowiec Wielkopolski

  134.36  05:50
Dzisiaj było tak upalnie, że na rower zdecydowałem się wyjść dopiero po godz. 15. I chociaż w planie miałem ponad 130 km jazdy, to nie zmieniłem zdania i wyruszyłem w kierunku Janowca Wielkopolskiego.
Na początku jechało się typowo, jak to po asfalcie. Kawałek za Poznaniem w końcu pojawiły się chmury, jednak chociaż słońce zniknęło, to temperatura nadal wynosiła ponad 30 °C. Dopiero gdy dojechałem do Mielna i wjechałem do lasu, temperatura zaczęła maleć. Pojawił się za to inny problem – jusznica deszczowa. Ten krwiożerczy owad tylko czyhał, abym wjechał w teren. Nie narzekałbym tak bardzo, gdyby droga była przejezdna i mógłbym rozpędzić się, uciekając. Tutaj tak się nie dało. Droga na całej szerokości była tak zniszczona, jakby przejechało po niej 50 czołgów. Wytelepało mną po wsze czasy. Dopiero za pierwszym zakrętem droga zaczęła nabierać kształtu. W końcu też mogłem zacząć uciekać przed tymi bestiami, a z chwili na chwilę goniło mnie coraz więcej tych małych, niegodziwych krwiopijców. To jakaś masakra. Nie odwiedzę więcej Zielonki, skoro są tam takie fatalne warunki do jazdy.
W Dąbrówce Kościelnej zaczął się asfalt i miałem spokój z owadami. W Kiszkowie zakręciłem się wokół Rynku, żeby znaleźć drewniany kościół, koło Kłecka przejechałem przez Wilkowyję (prawie jak WIlkowyje), a na wjeździe do Janowca Wielkopolskiego zauważyłem krótszą drogę do Rzymu. Może moja chęć odwiedzenia Rzymu sprzed trzech lat zrealizuje się w nie tak długim czasie?
Jedynie przejechałem przez Janowiec Wielkopolski i już byłem w drodze do Poznania. Musiałem się spieszyć, bo było późno, a przede mną jeszcze tyle kilometrów. Jak na złość te bąki znów się pojawiły, i to tak perfidnie, że na drodze asfaltowej. Już nie ma bezpiecznego miejsca, aby się przed nimi skryć. Najgorsze, że asfalt się szybko skończył, a powróciły piaszczyste, rozjechane przez 20 czołgów drogi terenowe.
Choć miałem dość terenu, to wjechałem w Popowie Kościelnym w jeszcze jedną drogę terenową. Tamtejszy piach był tak głęboki, a owady tak agresywne, że się zbuntowałem i więcej w żaden inny teren nie miałem zamiaru wjechać. Skręciłem na Skoki, a potem drogą wojewódzką przez Murowaną Goślinę (ta obchodziła dzisiaj swoje urodziny i przez centrum można było się przedostać tylko pieszo) dotarłem do Poznania. Po drodze przejechałem przez kilkanaście dróg dla rowerów, ale jechało się lepiej niż po piachu. Jak ja dawno jeździłem po zmroku...
Kategoria Polska / wielkopolskie, terenowe, setki i więcej, Puszcza Zielonka, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Zaniemyśl

  100.08  04:38
Za swój dzisiejszy cel obrałem Zaniemyśl, który był na mapie niezaliczonych gmin dogodną lokalizacją, ponieważ droga wiodła przez tereny leśne, co przy dzisiejszej temperaturze było wyjątkowo kluczową kwestią. Gdy wyruszałem, termometr wskazywał ponad 30 °C.
Najpierw standardowo w kierunku niebezpiecznego mostu św. Rocha, a potem na południe czerwonym szlakiem rowerowym Doliną Głuszynki do Kórnika. Szlak jest mieszanką asfaltu, błota, piachu i normalnego terenu.
Ponieważ byłem głodny i wypadała pora kolacji, to zatrzymałem się w pierwszym napotkanym lokalu z fast foodem. Nie przepadam za takim jedzeniem, ale na nic lepszego nie trafiłem. Musiałem nabrać sił na dojechanie do celu. Po drodze minąłem kilka kombajnów. Żniwa zaczęły się w pełni. Jak wczoraj widziałem tylko koszony rzepak, tak dzisiaj mijałem koszone zboża. Ten zapach jest zarazem piękny, bo przypomina mi moje dzieciństwo, a zarazem koszmarny, bo dostaję gęsiej skórki na samą myśl, że zaraz będzie mnie swędzieć skóra od tego kurzu, który jest tworzony przez kombajn.
Na Zaniemyśl jedynie rzuciłem okiem i zaraz wracałem w kierunku Kórnika. Miałem małą zagwozdkę z tym, którędy mogę wrócić do Poznania. Słońce zdążyło zajść zanim znalazłem się w Kórniku, więc drogi leśne omijałem z daleka. Wypadło na jakąś drogę przez podpoznańskie wsi, ale nie był to najlepszy wybór. Trwa tam wielka budowa lub przebudowa systemu kanalizacji, wodociągów czy czegoś innego ciągnącego się pod ulicami. Z tego powodu asfalt został w wielu miejscach zerwany i zamieniony na piach. Było też kilka miejsc o ruchu wahadłowym, ale ponieważ był zmrok, to mało kto zwracał uwagę na sygnalizację świetlną. Ta cała przebudowa ciągnęła się jeszcze przez kawał drogi w Poznaniu.
Do domu dojechałem bezpiecznie, choć miasta robią duży błąd, budując drogi dla rowerów. Mijani przeze mnie rowerzyści (albo raczej ja mijany przez nich) nie patrzą na światła i potem lament, że kierowcy aut są niekulturalni wobec tych wynaturzeńców. To miasto jest nieprzyjazne.
Jako że na liczniku miałem nieco ponad 98 km, to pojechałem jeszcze na Osiedle Sobieskiego, aby dokręcić do setki. Zabrakło mi 50 m, gdy dotarłem pod mój blok, ale to też się dało załatwić.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery