I kolejny dzień na śniegu. Tym razem pojechałem do Lasku Złotoryjskiego w nadziei na złapanie kilku ujęć w kadrze. Niestety wyciąganie telefonu (wolę trzymać go w ciepłym miejscu, żeby nie zniszczyć baterii), a także używanie ekranu dotykowego nie należą do łatwych, toteż tylko raz zatrzymałem się na moment, żeby zrobić zdjęcie... śniegu. Cóż innego w takim miejscu można znaleźć? Co innego, gdyby to były góry, ale póki co nie piszę się na nic takiego z moimi marznącymi stopami.
Standardowo przez Park Miejski. Postanowiłem wjechać w wąwóz przy Alei Zwycięstwa, ale tak dziwnie się jechało, jakbym miał pękniętą oś albo kapcia. Nie nadaję się na jazdę po śniegu, dlatego zrobię sobie przerwę, żeby odpocząć. A ponieważ idzie ocieplenie, to myślę, że podróże będą coraz mniej przyjemne.
Zjechałem na jakąś ścieżkę, po której przejechał quad lub coś o wąskim rozstawie kół. Tak dostałem się na ścieżkę rowerową na obwodnicy, którą to przejechałem do końca. Wjechałem najpierw na pierwszą drogę, której też nie znałem, później za schroniskiem dla zwierząt w kolejną i tak zrobiłem pętlę, wracając na Aleję Zwycięstwa.
Marzą mi się nowe miejsca do odwiedzenia, a nie mam pomysłów gdzie się udać. Trzeba trochę posiedzieć nad zdjęciami satelitarnymi i wybrać jakieś trasy. Ale to może jak śniegu będzie mniej, bo jakoś przestaję przepadać za takimi drogami...
Trzeci dzień rowerowych zmagań na śniegu. Tym razem wybrałem się w kierunku północnym. Miałem nadzieję pojeździć drogami leśnymi, jednak zbliżał się wieczór i zrezygnowałem z tego planu. Tym razem zliczyłem kilometry w terenie, dodając do nich jazdę po nieodśnieżonych drogach asfaltowych. Do Zakaczawia dojechałem przez Park Miejski po wałach nadkaczawskich i dalej polną drogą do Pawic. Droga lekko udeptana przez kilku ludzi i zwierzynę. Lepiej jechało się po tropie, choć najwygodniej oczywiście po nieubitym śniegu. Dalej jedną z moich ulubionych tras w kierunku Raszówki i zdecydowałem, że nie będę jechał dalej (myślałem wjechać na drogę leśną po kilkuset metrach), tylko skręcę w drogę, którą też wcześniej nie jechałem. Dotarłem do Pątnowa Legnickiego, gdzie zrobiłem rundkę w nadziei na znalezienie jakiejś drogi terenowej do Legnicy, co mi się nie udało. Wjechałem więc na asfalt i popędziłem do domu na ciepłą herbatkę malinową :) Zafundowałem sobie przed wyjazdem ochraniacze na buty z neoprenu w Decathlonie. W ogóle się nie sprawdziły, bo po ok. 10 km jazdy było tak samo jak przez ostatnie 2 dni. Dobrze, że można je zwrócić. Na następną wycieczkę najpewniej wybiorę się do Lasku Złotoryjskiego. Przydałoby się zabrać aparat i zrobić parę zdjęć, bo zauważyłem, że w konkursie Traseo.pl będą też zwracać na nie uwagę.
Drugi dzień. Dosyć ciężko jest się zmusić do wyjścia w takie zimno, ale jak już się kręci, zmienia się wszystko :) Dzisiaj było jakieś 2-3 stopnie chłodniej w stosunku do wczoraj. Postanowiłem zrobić trochę kilometrów w terenie, choć jazda po śniegu już sama w sobie winna być uznawana za jazdę terenową. Niestety albo wyjeździłem wszystkie ciekawe trasy terenowe w Legnicy, albo po prostu ich tutaj nie ma. Może następnym razem wybiorę się na północ od miasta. Obrałem Ludwików za cel. Jazda po wałach nad Kaczawą w jedną stronę nie była trudna. Gdzie ślad wydeptany, tam jechało się niewygodnie, ale pewnie, a po śniegu jechało się już bardzo dobrze, tylko nigdy nie wiadomo czy pod nim nie ma jakiejś niespodzianki. Dzisiaj również obyło się bez ani jednego wylegiwania się w śniegu. Może póki co staram się uważać z moimi wyjeżdżonymi semi-slickami. Choć nawet sobie radzą i dobrze się jeździ po nieubitym śniegu. Zastanawiam się gdzie zaczyna się teren Huty Miedzi Legnica, bo te tablice z zakazem wstępu do lasu postawili gdzie im się podobało... Gdy drugi raz przejechałem się pod Laskiem Złotoryjskim (teoretycznie nie miałem prawa tamtędy się poruszać), miałem plan pojechać niebieskim szlakiem przez Smokowice i gdzie mnie dalej poniesie. Niestety znów zaczynało robić się chłodno w stopy, więc ruszyłem w drogę powrotną. Tym razem wjechałem na wał po przeciwnej stronie rzeki i tak się umordowałem, że już na pewno nim nie pojadę, nie po śniegu.
Postanowiłem ponownie wybrać się na jazdę po śniegu, ale tym razem dalej aniżeli po parku, no i po grubszej pokrywie śnieżnej. Miała być spokojna, krótka przejażdżka, ale taka nie była.
Przejechałem się po Parku Miejskim – śnieg tak przyjemnie chrupał pod kołami. Wpakowałem się na wał i o ile jazda po nim była w miarę wygodna, to już po zjechaniu zeń, gdy skończyła się ścieżka, rower momentami nie chciał jechać. Podczas całej wycieczki, mimo wielu okazji, ani razu nie wywróciłem się.
Za mostem planowałem skręcić w prawo, ale pojechałem jednak prosto, żeby dotrzeć ponownie pod Lasek Złotoryjski. Pojechałem drogą przy Lasku (trafiłem na niebieski szlak pieszy) i odnalazłem ruiny Białki. Na skrzyżowaniu przy tych ruinach zastanawiałem się w którą stronę skręcić, bo ślady kół były na wszystkich szlakach. Dobrze, że wybrałem drogę na zachód, bo – patrząc na satelitę – na południe dotarłbym tylko do Kaczawy.
W Smokowicach zaczynało mi się robić zimno w stopy, nawet mimo trzech par skarpet. (Trzeba wymyślić coś innego). Nie chciałem wracać przez Prostynię, więc ruszyłem ku Złotoryjskiej. Wpadłem jednak na pomysł odwiedzenia Pawłowic Małych. Nie miałem jednak pojęcia gdzie konkretnie one leżą. Jak tak spojrzeć na zdjęcia satelitarne, to owa miejscowość wygląda jak jedno gospodarstwo rolne.
Jechałem przed siebie, aż skusiła mnie jedna droga w las i uznałem, że powinienem nią pojechać. Mogłem jechać nią prosto, to wróciłbym do domu, ale znów skusiły mnie ślady i skręciłem, tym razem w jeszcze gorszą drogę, że mnie zrzucało z roweru. Gdy zjechałem z górki, już nie miałem ochoty wracać, więc parłem do przodu, nawet jak skończył się ślad. Powoli przestawałem dawać radę jechać i trzeba było prowadzić rower. A jak droga kończyła się, to wpakowałem się na linię cięcia (cut line z angielskiego) i dotarłem do ogrodzonego terenu. Niestety nadal bez widocznej drogi i ruszyłem dalej po bardzo grząskim gruncie z wieloma kałużami. Na szczęście nie zmoczyłem butów (nie tak mocno przynajmniej, choć śnieg miałem wszędzie).
Zmierzałem raczej na oślep, ale dotarłem na skraj wzgórza. Myślałem, że kieruję się do szosy, więc zacząłem schodzić aż dotarłem do ścieżki, którą przemierzył niedawno człowiek z rowerem. Ponieważ sądziłem, że zjechał z tego samego wzgórza, choć z innego miejsca, to ruszyłem jego śladem i dotarłem do drogi i żółtego szlaku pieszego. Sukces! Gdy szlak skręcał w lewo, ja zaufałem intuicji i skręciłem w prawo. Dobrze, bo dojechałem do drogi krajowej i już byłem prawie w domu. Prawie, bo zorientowałem się, że jestem daleko za Lipcami, czyli musiałem jeszcze nadrobić kawał drogi. Ponieważ rozgrzałem się podczas błądzenia, to nawet stopy mi się rozgrzały. Mogłem więc przyspieszyć na tym odcinku.
Nie powinienem więcej tak jeździć, przynajmniej nie po opadzie śniegu czy deszczu. Myślę o zmianie opon, a zauważyłem konkurs na Traseo.pl, więc jeszcze się powstrzymam z tym. Jakieś szanse przecież mam przy moich leśnych przygodach :D
Wczoraj najpierw Jarek, a później Bożena namawiali mnie na dzisiejszą wyprawę. Rano, mimo że padał deszcz, postanowiłem dołączyć. Zamontowałem błotniki i o 10:25 byłem na skrzyżowaniu razem z Anią. Później dojechali Bożena i Jarek, i o 10:40 wyruszyliśmy. Droga na początku była prosta, trochę kałuż i grząskiego podłoża, ale do Myśliborza dojechaliśmy. Mogłem wziąć zapasowe skarpetki, a może i kilka par. Na miejscu ogrzaliśmy się, wypiliśmy po dwie herbaty (jednak Lipton) z rumem. Dowiedziałem się, że to już tradycja, aby na nią wpadać do Myśliborza, choć dla mnie był to pierwszy raz :D Ania została w barze, a my zrobiliśmy rundkę po wąwozie. Nie było źle. Korzenie nie takie śliskie, liście nie przeszkadzały, strumień nie taki głęboki. W jednym tylko miejscu zrzuciło mnie z siodła, ale to był śliski podjazd i na slickach (semi się starło) nie dałem rady. Powrót pod bar, do którego przybyła w międzyczasie Ewelina i powrót do domu. Pod wiatr. Ja przemarzłem, ale wygrzałem się po powrocie.
To już rok jak zacząłem jeździć na rowerze po kilkuletniej przerwie. Nie było śniegu, nie padał deszcz, a przed południem wyjrzało nawet słońce, więc wyszedłem na przejażdżkę. Ciekawiła mnie jedna taka droga na Ludwikowie, jednak nie obrałem na nią kursu. Przejechałem się przez Park Miejski i pomknąłem do Lasku Złotoryjskiego, do części na południowym-zachodzie. Trochę tam błota i dużych kałuż. Gdy wjechałem do lasu, nawet nie zauważyłem żadnego zakazu poza tabliczką "Droga pożarowa". Gdy wyjechałem stamtąd, to dopiero zauważyłem, że nie miałem upoważnienia do przejechania. No ale nie mój interes, że teren nieogrodzony i nieoznakowany z wszystkich stron. Minąłem tutaj człowieka na rowerze, którego pierwszy raz wyprzedziłem przy źródle Młynówki. Swoją drogą ciekaw jestem jaką ten potok ma historię, bo w internecie nie ma za dużo informacji. Dojechałem do Smokowic. W niektórych źródłach podawane jako przysiółek, w innych jako dzielnica Legnicy. A może dzielnica może być jednocześnie przysiółkiem? Jeździłem też zaciekawiony wysiółkiem Białka. Budynki zniszczyli podczas wysiedlenia mieszkańców, jednak na pewno jakieś ślady dawnego zasiedlenia musiały pozostać. Nie wiedziałem gdzie szukać, toteż nic nie znalazłem. Nie chciałem wjeżdżać na Złotoryjską. Nie podoba mi się ta ulica, więc pojechałem przez Szymanowice, w nadziei wskoczenia na jedną z polnych dróg. Tym sposobem wróciłem do Smokowic i minąłem trzeci raz wspomnianego człowieka na rowerze. Na skrzyżowaniu wybrałem drogę, której jeszcze nie pokonałem, przejeżdżając staro wyglądający most nad Kaczawą. Ciekaw jestem ile ma lat. Przy dalszej jeździe, gdy dobierałem się do zegarka, mało nie wpadłem pod auto, które cichutko mnie wyprzedziło na wiadukcie przez autostradę. Do Legnicy wróciłem przez Prostynię, robiąc krótki interwał na tym odcinku. Warto też podsumować miniony rok, bo był naprawdę udany (mimo że to mój pierwszy). Pokonałem ponad 8,5 tys. km i mam nadzieję, że w bieżącym roku nie będzie to krótszy dystans. Może nawet pokonam 10 tys. km? Postaram się i będzie to mój cel na ten rok :) Zwiedziłem sporą część Dolnego Śląska oraz Małopolski, nie zapominając też o Lubelszczyźnie. Byłem (choć jedną nogą) w Czechach i na Słowacji. Wybrałem się w samotną 5-dniową wycieczkę przez Dolny Śląsk. Dokonałem życiowego rekordu długości pojedynczej wycieczki, który wynosi ok. 320 km (wynik ze szlaku GPS, a licznik w rowerze pokazał 326 km). Pod Krakowem ustanowiłem rekord szybkości na 69,2 km/h. Wybrałem się łącznie w 120 różnych wycieczek i mam już zaplanowanych kilka na ten rok. Niech ten rok obfituje w nowe drogi, niezapomniane wyprawy i wolność poruszania się po świecie na dwóch kółkach :)
Biało dziś, ale słońce tak ładnie przygrzewało, gdy wracałem z uczelni, że wyszedłem rozruszać kości. Dodatkowo chciałem dodać coś do grudniowych statystyk i dzisiaj nadarzyła się okazja. Wybrałem się do Parku Miejskiego, żeby trochę pojeździć po tamtejszych ścieżkach i zebrać dane do dopracowania mapy OpenStreetMap. Z początku było chłodno w twarz, ale później się rozruszałem. Było chyba powyżej zera, więc miejscami tworzyło się błoto i wolałem jazdę po śniegu. Nie był zdradliwy, przynajmniej nie tam, gdzie asfalt leży. Wywrotka była tylko jedna, ale zdążyłem się wypiąć i zaprzeć nogą, także nie jest źle. Skończyłem jeździć, gdy przestałem czuć palce u stóp.
Tuż po północy Bożena pyta mnie czy pojadę z resztą do Myśliborza. Nie wiem czemu pytała o poniedziałek, gdy jestem na uczelni. Cóż, może już spała nad klawiaturą komputera i nie była świadoma dnia i pory. W każdym razie nie byłem pewien czy uda mi się wstać i pojechać. Udało, bo było cieplej niż wczoraj. Jedynie brak odpowiednich rękawiczek utrudniał jazdę. Na skrzyżowanie spóźniłem się 5 minut. Czekała tam jedynie Ania. Po pewnym czasie dojechali Jarek i po dłuższych kilkunastu chwilach Bożena. Podobno zaspała. Ciekawe. Jarek poratował mnie i zaoferował rękawiczki oraz wkładki do rękawiczek. Wybrałem wkładki, które założyłem pod moje bez palców. Są wygodne i zastanawiam się co zrobię, gdy zniszczą się całkowicie. Trzeba rozejrzeć się za kolejnymi wydatkami jeśli chcę utrzymać kondycję na rowerze. Jakoś nie mogę się przemóc do joggingu, brakuje mi motywacji takiej jak do roweru. Ruszyliśmy kilkanaście minut po godz. 10. Standardową trasą do Męcinki, później przez Chełmiec do Myśliborza i Wąwozu. Wąwóz Myśliborski przejechaliśmy trasą, którą robiłem pierwszy raz (niektóre mostki ciut niedostosowane do potrzeb rowerzystów), a później przez strumień i wskoczyliśmy na czarny szlak, który z kolei był mi znany. Pętla udana, więc wracamy tą samą drogą z przystankiem w Męcince, gdzie dołącza do nas Piotr. Po wyruszeniu, tuż przed Słupem dołącza do nas Łukasz. Z paroma przygodami docieramy do Legnicy. Nie podobał mi się wiatr, który wiał ciągle w twarz. Dobrze, że rękawiczki dobrze grzały. Bożena, Jarek i Łukasz ruszyli w swoją stronę, a ja z Anią i Piotrem pojechaliśmy przez Park Miejski. Poznałem ciekawą drogę pod mostem, aby nie stać na światłach. Wałami przez Park, mijając ukończoną inwestycję (póki co szarą ze względu na jesień), dalej pod dwoma kolejnymi mostami i jeszcze przez tunel, za którym rozdzieliliśmy się. Ja pojechałem Ścinawską. Zaczęło kropić, jak prognoza pogody przewidywała. Na szczęście tylko parę minut i ustało. Przejechałem się też po ukończonym skrzyżowaniu Libana i Wrocławskiej, na którym ładnie wyglądają przejazdy rowerowe, choć nadal nie widzę połączenia z Parkiem Miejskim, a przecież jest widoczna ścieżka przy alei Orła Białego. Cóż, Legnicę czeka jeszcze wiele pracy, aby stworzyć prawdziwą infrastrukturę dla rowerzystów.
Druga jazda przy tej jesiennej pogodzie. Z początku było mi zimno w palce, bo nadal nie mam pełnych rękawiczek, ale po pewnym czasie chyba mi odmarzły paliczki, bo jechało się dobrze. Postanowiłem znów zawitać w Lasku Złotoryjskim, ale tym razem jeżdżąc po drugiej stronie od ul. Złotoryjskiej. Szkoda, że nie wziąłem ze sobą aparatu, bo w Parku Miejskim, gdy słońce wyszło zza chmur, widoki były przyjemne. Nie powinienem tak zaniedbywać roweru, choć po dzisiejszej jeździe jest jeszcze bardziej brudny niż 2 tygodnie temu :)
To już 3 tygodnie bez roweru. Ostatnie 3 dni bardzo sprzyjały do jazdy, jednak ja tego nie wykorzystałem. No, przynajmniej dwóch dni. Wolałem spędzać czas ze znajomymi czy gadać z nimi do czwartej nad ranem. Byłem okrutny dla mojego roweru. W końcu postanowiłem to zmienić i dzisiaj udało mi się siebie wyciągnąć na rower. Nie wiem kiedy ponownie mi się to uda, ale poczułem cały ten czas bycia na odwyku i zmęczyłem się po wjechaniu do Lasku. Prognoza pogody przewidywała dzisiaj opady około godz. 16, a po godz. 12 zmniejszoną siłę wiatru, czyli idealne warunki na rower. Postanowiłem wybrać się do Lasku Złotoryjskiego, ponieważ nie mogłem pozwolić sobie na dłuższą wyprawę, za późno wstałem :) Wyruszyłem najpierw do Parku Miejskiego. Myślałem, żeby tam trochę pokręcić po południowej części, ale odbiłem na Grabskiego, żeby zobaczyć jak wygląda wylot na Złotoryjską (była pewna nieścisłość na mapie osm.org). Gdy już tam dojechałem, nie chciało mi się zawracać. W planach miałem zbadanie ścieżek, których brakuje na mapie i w ten sposób pokręciłem się tam. Gdy zaczęło kropić tuż po godz. 15, spod schroniska dla psów pognałem przez Park Miejski (nie lubię dziur w Jaworzyńskiej) do domu.
Rower towarzyszył mi od małego. Przez wiele lat jeździłem na Romecie. W 2012 kupiłem Treka, który na poważnie wciągnął mnie w turystykę rowerową. Przejechałem na nim Islandię i Koreę. Kolejnym połykaczem kilometrów stała się kolarzówka GT, która w duecie z trzecim kołem towarzyszyła mi podczas wyprawy wokół Japonii i Tajwanu. Szukając nowego partnera wyprawowego w trudnych czasach, trafiłem na gravel podrzędnej marki. Mimo to prowadził mnie ku przygodzie po Norwegii i Szkocji. Do tego lubię utrwalać na fotografii ładne rzeczy i widoki.