Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Polska / małopolskie

Dystans całkowity:9199.38 km (w terenie 596.50 km; 6.48%)
Czas w ruchu:491:04
Średnia prędkość:18.67 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:85657 m
Suma kalorii:5545 kcal
Liczba aktywności:122
Średnio na aktywność:75.40 km i 4h 05m
Więcej statystyk

Twierdza Kraków, część 6

  42.39  02:23
Dziś specjalnie godzinę wcześniej wyszedłem z biura, abym mógł odwiedzić jak największą ilość fortyfikacji. Postanowiłem przejechać dzisiaj przynajmniej połowę południowego szlaku dawnej Twierdzy Kraków. Za początek obrałem fort "św. Benedykta", który znajduje się przy starym Cmentarzu Podgórskim.
Fort 31 "św. Benedykt" jest jedynym zachowanym fortem wieżowym w Twierdzy Kraków. Powstał w latach 1853-56 i bronił przedpola łączącego Podgórze z Krakowem oraz Trakt Lwowski. Wielokrotnie przebudowywany, był więzieniem, a później obiektem mieszkalnym. Obecnie stoi zamknięty, ogrodzony dziurawą siatką, która wskazuje na to, że fort jest odwiedzany przez środowisko młodzieżowe.
Pod fortem znajduje się początek południowego szlaku dawnej Twierdzy Kraków, więc kontynuowałem swoją podróż, próbując nie zgubić śladów, co nie zawsze mi się udawało. Dotarłem do bramy prowadzącej do szańca FS-25 powstałego w latach 1849-1855. Przywitał mnie ujadający pies oraz napis informujący o terenie prywatnym. Objechanie obiektu nic nie dało, bo jest otoczony wodą z zakwitami.
Jechałem dalej. Moją uwagę zwrócił ceglany budynek, który jest oznaczony jako ostróg-wartownia bramy Zakrzówek z 1892-93. Sam ostróg już nie istnieje, a ów budynek był właściwie rogatką. Obecnie pełni funkcję mieszkaniową, a na elewacji znajduje się napis "Urząd Akcyzowy Zakrzowiecki".
Przejechałem nieopodal zalewu Zakrzówek, nad którym 2 lata temu znalazłem się podczas joggingu. Na szczęście mój szlak prowadzi po drodze dla pieszych i rowerów, więc legalnie przejechałem przez Skałki Twardowskiego. Zauważyłem tabliczkę wskazującą na pobliski szaniec FS-29. Nie do końca wiedziałem gdzie szukać, ale po ścieżce i trawie dojechałem nad fosę obiektu. Powstał on w 1855, przemianowany po ok. 20 latach na szaniec rdzenia NS-32. Obecnie porasta go roślinność, ale jako że jest w dużej mierze zbudowany na skałach, to zachował swój układ.
Wjechałem na drogę dla rowerów nad Wisłą. Wypatrywałem oznaczeń szlaku, przedzierałem się po krzakach, jadąc coraz węższą ścieżką, a na koniec wspinałem się kamienistą drogą z widokami, aż dojrzałem kolejny fort.
Fort międzypolowy artyleryjski 53 "Bodzów" powstał w 1884 jako fort ziemno-drewniany, w 1913-14 przebudowany na dzieło stałe. Bronił południowego brzegu Wisły. Uszkodzony w trakcie działań wojennych, wysadzony w latach 50. XX w., ale z powodu bezmyślności tego aktu teren nie został uprzątnięty. "Śmierć" fortu jest widoczna po dzień dzisiejszy w postaci porozrzucanych, zdetonowanych elementów wokół wzgórza, na którym fort się znajduje. Przykry widok. W niedalekiej odległości od fortu rozlokowane zostały kawerny, które niestety przeoczyłem. Chciałbym rzucić na nie okiem, więc wkrótce tutaj wrócę.
Następnym przystankiem po zjechaniu z Sokolnika był fort dostępny do zwiedzania za pozwoleniem użytkownika. Znalazłem informacje, że znajduje się tam warsztat naprawy i konserwacji zabytkowych mebli, a na pewnych fotografiach była nawet tabliczka ostrzegająca przed groźnym psem. Ja niczego takiego nie zastałem. Pod bramą wjazdową zaszła zabawna sytuacja, bo – prawdopodobnie – właścicielka powiedziała "dzień dobry" pracownikom po drugiej stronie drogi, których w pierwszej chwili nie zauważyłem. Odpowiedziałem więc grzecznie, zauważając swoją gafę. Gdy zakłopotany zawracałem, kobieta powiedziała, że można przejechać otworem w ogrodzeniu. Przejechałem więc obok bramy i dotarłem do fortu.
Fort pancerny pomocniczy 53a "Winnica" jest fortem typu górskiego, powstał w latach 1898-1899 i zachował się do dzisiaj w bardzo dobrym stanie – został wpisany do rejestru zabytków. Wygląd ma kosmiczny. Otoczony głęboką fosą, na dziedziniec prowadzi jeden mostek, niestety z zamkniętą bramą. Obiegłem kawałek całego obiektu po wydeptanej ścieżce, ale niedaleko, bo znikła w gąszczu lasu.
W drodze powrotnej zaciekawiło mnie kilka obiektów znajdujących się na tamtym terenie. Podejrzewam jednak, że zostały wybudowane już po wojnie. Najbardziej zaciekawiła mnie część nadwozia starego furgonu. Zastanawiam się gdzie znajduje się reszta.
Dalej nie było tak prosto. Kilkakrotnie błądziłem zanim dotarłem do fortu pancernego głównego 52½ "Skotniki" S (południowy). Tabliczki nie zauważyłem, ale obiekt jest niezagospodarowany. Razem z fortem bliźniaczym, oznaczonym jako N i znajdującym się po drugiej stronie ulicy, został wybudowany w latach 1897-1898. Miejsce spotkań młodzieży – spotkałem dwójkę palących ognisko na szczycie fortu, zdewastowany i porośnięty bujną roślinnością. Los fortu północnego jest bardziej optymistyczny. Obecnie obiekt jest niedostępny, ale powstaje w nim Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń, więc w przyszłości stanie otworem.
Zbliżał się zmrok, a ja jadąc szlakiem dalej, robiłem coraz więcej pomyłek. Pragnąłem jednak dostać się do ostatniego obiektu, który był właściwie moim dzisiejszym celem. Przeczytałem w moim informatorze, że "fort «Borek» jest niezwykle atrakcyjny do zwiedzania z uwagi na długie odcinki podziemnych korytarzy i pozornie skomplikowany układ przestrzenny". Po tym, jak wczoraj zapuściłem się wgłąb poterny fortu 48 "Batowice", zapragnąłem zobaczyć więcej i zwiedzić część tych korytarzy.
Fort jest bardzo zaśmiecony. Rower zostawiłem wewnątrz budynku koszar, a sam udałem się z latarką na eksplorację. Parter chrupie od pękającego pod stopami szkła. Przemierzyłem go w całości, wchodząc też na pierwsze piętro. Tam już lepiej się chodziło, choć złomiarze zdołali wykopać jakąś instalację z podłogi, zostawiając długi rowek na całej długości. Dostęp na drugie piętro jest niemożliwy, ponieważ metalowe schody zostały usunięte.
Na parterze minąłem zalane wodą zejście do podziemi. Jestem ciekaw jak wygląda siatka korytarzy pod poziomem gruntu. Jaka szkoda, że nie da się tego zbadać. Przechadzając się jeszcze po parterze zobaczyłem jak bardzo złomiarze zdewastowali mury, wyrywając z nich wszelki złom. Miejscami jednak pozostawili przerdzewiałe rury, które rozsypują się w dotyku, także można jeszcze zobaczyć jak wyglądała instalacja wodna w pomieszczeniu z natryskami. Postaram się jeszcze tutaj wrócić i zobaczyć za dnia jak wygląda cały fort.
Powrót średnio mi się udał. Przegapiłem pewne skrzyżowanie i przejechałem się po nierównej drodze leśnej obok cmentarza bez jakichkolwiek lamp ulicznych. Na szczęście nie był to ślepy zaułek, więc wyjechałem bez problemu. Później dotarłem do ul. Zakopiańskiej, czyli koszmaru dla rowerzystów. Dopiero za Rondem Matecznego zaczyna się bezpieczniej – na tej ulicy bardzo rzadko widuję jadące auta. Na koniec postanawiam przejechać się drogą dla rowerów po bulwarach wiślanych.
Kategoria terenowe, po zmroku i nocne, Polska / małopolskie, góry i dużo podjazdów, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Twierdza Kraków, część 5

  30.93  01:36
Pora powrócić do mojej podróży śladami dawnej Twierdzy Kraków. Dzisiaj zaplanowałem zobaczyć dwie fortyfikacje w centrum oraz przejechać się trasą z pierwszych dwóch części, żeby zobaczyć budowle, które wtedy przegapiłem.
Na początek bastion III "Kleparz". Fort reditowy wybudowany w latach 1856–1909, uważany za najpotężniejszy w rdzeniu twierdzy. Zachował się w bardzo dobrym stanie, z lekkimi modyfikacjami dokonanymi przez właścicieli. Obecnie mieszczą się tam piwnice win importowanych oraz klub muzyczny. Od północy przylega Park Kleparski.
Niedaleko znajduje się fort 12 "Luneta Warszawska", nazywany także bastionem IVa. Nazwa pochodzi stąd, że obiekt był wysunięty jako typowa luneta poza linię fortyfikacji rdzenia. Wybudowany w latach 1850-56 jest najstarszym fortem twierdzy. Mieścił w przeszłości więzienie UB, w którym zginęło wiele osób. Pozostałe na ścianach napisy mają być w przyszłości chronione przez muzeum, które jest w planach. Obecnie znajdują się tam prywatne firmy. Brama jest w remoncie, ale wjechałem do środka, żeby obejrzeć z zewnątrz budynek. Gdy dojechałem do ślepej uliczki, facet z garażu powiedział, że można przejść przez środek. Jak miałem nie skorzystać? Ach, ten zapach! Chyba polubię stare budynki.
Fort 48 "Batowice" był moim następnym celem, który przeoczyłem podczas pierwszej wycieczki. Przy okazji przejechałem się drogą dla rowerów przy ul. Gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego. Sporo się o niej mówi, jako że nie została wybudowana przez profesjonalistów. Również podzielam to zdanie. Droga, jak większość dróg dla rowerów, nie wygląda bezpiecznie.
Wracając do fortu artyleryjskiego 48 "Batowice". Otacza go park, a samo czoło fortu jest dobrze zamaskowane od strony, od której jechałem. Na szczęście są tam wydeptane ścieżki, więc dostałem się między budynki. Fort wybudowany w latach 1883-85. Bronił gościńca warszawskiego i podczas I wojny światowej brał udział w walkach. Obecnie jest niezagospodarowany, ale Rada Dzielnicy planuje to zmienić.
Zaintrygowała mnie mroczna poterna, czyli podziemne przejście, prowadzące w głąb do kaponiery czołowej. Schowałem rower, wziąłem latarkę i ruszyłem do wnętrza. To mój pierwszy (w sumie drugi po "Lunecie Warszawskiej", tylko tam było jasno) raz, gdy wchodzę do fortu. Leży tam dużo śmieci, trochę cegieł i na końcu sama kaponiera, oświetlona przez maleńkie okienka, przez które prowadzony był ostrzał.
Pojechałem do Węgrzec, ponieważ po drugiej stronie drogi od fortu 47a "Węgrzce" znajduje się fort główny artyleryjski 47 "Łysa Góra". Podczas poprzedniej wycieczki po prostu szukałem w niewłaściwym miejscu. Niestety obecnie obiekt nie jest dostępny. Otoczony jest płotem z bramą prowadzącą do osiedla. Jeden z mieszkańców chcąc dostać się do wnętrza swoim autem, poczekał aż brama zamknie się za nim, żebym przypadkiem nie wślizgnął się do środka. Fort powstał w latach 1872-85 i zalicza się go do największych fortów artyleryjskich twierdzy. Obecnie w rękach prywatnych, widoczna nowa stolarka okienna, a także gruz przed fortem. Przejęty najprawdopodobniej niedawno, bo w internecie nie ma żadnych informacji, a zdjęcia ukazują fort jeszcze sprzed remontu.
Kolejnym punktem był fort pancerny pomocniczy 45a "Bibice", do którego dostęp był dla mnie nie lada wyzwaniem. W końcu od strony wschodniej wypatrzyłem wydeptaną ścieżynę, która doprowadziła mnie na plac przed obiektem. Sam teren zadbany, bo wszelka zielenina została niedawno skoszona. Niestety o forcie tego nie można powiedzieć. Powstały w latach 1895-97 bronił międzypola fortów 47a "Węgrzce" i 45 "Zielonki". Obecnie zdewastowany z zamurowanymi okiennicami. Przez otwory wentylacyjne można dojrzeć postępującą dewastację w środku budynku. Z boku budowli chuligani zrobili wyrwę, co tłumaczy szerzący się bałagan wewnątrz.
Na koniec dnia chciałem jeszcze zobaczyć baterie fortu 45 "Zielonki", które wypatrzyłem na mapie na ogrodzeniu fortu 47 "Łysa Góra". Bateria B-45-1, wybudowana prawdopodobnie w 1902 roku, znajduje się na cmentarzu parafialnym wsi Bibice i składa się ze standardowych trzech schronów. Wały i okopy zniwelowane, w środkowym schronie urządzony "Grobowiec Książęcy".
Bateria B-45-4 nie podzieliła losu swojej sąsiadki. Jej zarys, porośnięty drzewami, jest dobrze zachowany. Same schrony widocznie służą bezdomnym.
Ostatnia bateria fortu 45 "Zielonki" – bateria artylerii ciężkiej FB-V-1 – znajduje się na terenie prywatnym. Nie wiem w jakim jest stanie, nie udało mi się jej dostrzec.
Kategoria Polska / małopolskie, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Maszków

  73.01  03:39
Po tygodniu bez roweru postanowiłem wybrać się na krótką przejażdżkę. Jak wsiadłem na rower, to poczułem się jakbym nie jeździł od naprawdę bardzo dawna. Pomyślałem, żeby odwiedzić Maszków, w którym podczas nocnego powrotu z Miechowa widziałem skały wapienne.
Nawet nie wiem kiedy przyszła jesień. Liście opadają; na ziemi szeleszczą, na drzewach się złocą. Ten rok jest taki dziwny, bo i zima długa, i jesień wczesna. Jeszcze silny wiatr przeszkadzał podczas jazdy. Ale nie mogłem przecież przerwać jazdy, bo tak długo bez roweru byłem, że aż było szkoda słonecznej pogody.
Ruszyłem starą drogą do Doliny Prądnika. Na Pękowickiej wyłożyli asfalt, a właściwie właściciel posesji wyłożył, bo jakość tej drogi ma wiele do życzenia. Dalej, na drodze rowerowej w Giebułtowie, w końcu wycięli chaszcze i rowerzyści zaczęli liczniej tamtędy przejeżdżać. Co ciekawe – minąłem ich kilkunastu jadących pod górę, a to jest ciężki odcinek. Dalsza droga też nie była łatwa, bo bardzo duży ruch jak na te okolice się zrobił.
Do Skały nie chciałem jechać asfaltem ze względu na podjazd, dlatego przejechałem się kawałek dalej, do pieszego szlaku Orlich Gniazd. Nie obyło się jednak bez podjazdu, bo musiałem wydostać się z doliny. Tak więc po kamieniach udało mi się podjechać zbocze, i następnie dotrzeć do miasta. Stąd skierowałem się na Stoki, z których zaplanowałem, po przedostaniu się przez las, pojechać polnymi drogami do mojego dzisiejszego celu. Drogi na mapie nie były oznaczone, toteż skazany byłem na metodę prób i błędów. Las na szczęście przejechałem bez zatrzymania na namysł. Problem pojawił się tuż za nim. Droga, którą wyznaczyłem ze zdjęć satelitarnych okazała się wieść przez własność prywatną, przez którą nie przepuściły mnie kundle (dzisiaj minąłem strasznie dużo psów).
Trzeba było szukać innej drogi. Wybrałem kolejną leśną drogę, która niestety nie zawiodła mnie tam, gdzie chciałem. Poparzony pokrzywami wyjechałem na tę samą drogę, którą dostałem się w teren. Spróbowałem dalej, dojeżdżając do ślepego zaułka – droga kończyła się w ogrodzie warzywnym. Ponieważ chciałem się przedostać do drogi, to pojechałem po ubitej ziemi po wykopkach, a później po ściernisku. Dojechałem do zarośniętej drogi. W moim kierunku kobieta prowadziła krowę, więc pomyślałem, że mogę się tamtędy dostać do mojej drogi. Pojechałem w stronę lasku, bo w oddali były widoczne zabudowania. Niestety droga się skończyła. Spojrzałem przez krzaki, a za nimi znalazłem zgubę – kontynuację drogi. Wjechałem do lasu i dowiedziałem się czemu wjazd zarósł. Wszelkie drogi kończyły się zaroślami, a że nie miałem ochoty na powrót, to wspiąłem się na zbocze wzniesienia i po kolejnym ściernisku dostałem się do drogi. Udało się, znalazłem się na właściwej drodze.
W Sułkowicach kolejny problem, bo źle zapamiętałem zdjęcie satelitarne, ale mimo to udało mi się wjechać na mój szlak. Problem pojawił się dopiero w Iwanowicach, przez które chciałem się przedostać po polnych drogach. Zjazd zakończył się na bramie – wjechałem komuś na posesję od tyłów. Nie mogąc się przedostać, zawróciłem. Na darmo tędy jechałem, ale na szczęście to był już koniec, bo po powrocie na asfalt dotarłem do Maszkowa.
Te skały wapienne nie zadziwiają tak, jak w Dolinie Prądnika. Mimo to plan zrealizowałem i zobaczyłem jak to wygląda za dnia. Do domu dotarłem już szybszym tempem, bo błądzenie mocno wpłynęło na moją średnią. Robi się coraz chłodniej.
Kategoria Dolina Prądnika, góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

4 miasta, dzień 4: Czechy

  234.02  10:43
Dziś ostatni dzień i powrót do Krakowa. Przede mną długa droga, bo muszę się najpierw dostać do Ostrawy, której nie udało mi się osiągnąć wczoraj. Przewidywałem opóźnienie rzędu 50 km, czyli jak to było do Opola.
Obudziłem się ok. 6. Ta noc była cieplejsza niż minione, jednak od leżenia na twardym podłożu bolały mnie mięśnie. W przyszłym roku zaopatrzę się w materac. Różnicą między spaniem na odludziu i na campingu jest to, że w dziczy nie ma homo stupidus. Ze wszystkich stron do późnej godziny dobiegała muzyka. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie grało dziesięciu różnych DJ-ów.
Połączyłem się przed odjazdem z internetem, żeby sprawdzić drogę, bo nie miałem map terenów, przez które musiałem przejechać. Dowiedziałem się, że nie jest to górska droga i niepotrzebnie się bałem wjeżdżać do Czech od tej strony. Ruszyłem więc po godz. 7, podjeżdżając najpierw maleńkie wzgórze, a później zjeżdżając do Karniowa (czes. Krnov).
Pokręciłem się ociupinę pustymi ulicami i ruszyłem dalej po wygodnych ścieżkach rowerowych, zastanawiając się nad widokiem na pobliskie wzgórze. Wydawało mi się, że to pałac, ale oddalając się od miasta widok się zmieniał i domyśliłem się, że budynek o dwóch wieżach jest kościołem, a obok stoi wieża. W rzeczy samej jest to wieża Liechtensteinwarte na wzgórzu Cwilin (czes. Cvilín). Nieopodal zaś znajduje się może nie pałac, ale zamek, a właściwie ruiny zamku Šelenburk.
Jechałem w stronę Opawy (czes. Opava), mając obok rzekę o tej samej nazwie. Było trochę pagórków, ale jechało się wygodnie. Możliwe, że lekki spadek terenu dawał takie wrażenie.
Jak ja dawno widziałem trolejbusy. W Opawie miałem taką możliwość. Miasto ma dużo przestrzeni i jest takie zielone. Jaka szkoda, że nie zrobiłem więcej zdjęć. Gdzie ja miałem głowę?
Do Ostrawy kierowały mnie znaki. Niestety tak mnie pokierowały, że zamiast na drogę nr 56 wjechałem na drogę nr 11. Nie chciałem jechać tą drugą, bo znajduje się ona bliżej górzystych terenów. Szczęśliwie trafił się łącznik i dostałem się tam, gdzie chciałem, choć to kombinowanie wydłużyło mi podróż.
W Krawarzach (czes. Kravaře) zatrzymałem się na zakupy w markecie Penny. Dobrze, że samoobsługowy, bo przy kasie zrozumiałem tylko "dobrý den" i "pět korunek" :D Jako ciekawostka – miasto jest partnerem Lublińca, przez który przejechałem przedwczoraj.
W kolejnej miejscowości kierowca blachosmroda użył spryskiwacza do szyb, ale boczny wiatr zadziałał na moją korzyść. To chyba pierwszy raz, gdy spotkałem się z tego typu "bezmózgiem".
Droga do Ostrawy była smażeniem się na słońcu. Mało drzew, w ogóle brak lasów. Do miasta dojechałem przed południem, mając za sobą 70 km. Po drodze wyprzedzałem jakichś rowerzystów, którzy na podjazdach wyprzedzali mnie – wiadomo, sakwy dodają pędu na zjeździe, ale pod górę już nie jest tak łatwo. Przejechałem Odrę (jaka ona długa!), widziałem trolejbusy i tramwaje, jechałem drogą dla rowerów wydzieloną z jezdni.
Punktualnie o 12 dojechałem do jakiegoś rynku, na którym zawiesił mi się telefon. Szukałem jakiegokolwiek planu miasta, ale niczego w zasięgu wzroku nie dostrzegłem. Nie wiedziałem od czego zacząć zwiedzanie. Zaczepił mnie pewien młody Czech, mówiąc coś w swoim języku, ale odparłem swoją angielszczyzną, że nie rozumiem. Przyprowadził więc kolegę, który zna ten język. Dowiedziałem się, że chłopaki zaczepiają przechodniów i nagrywają ukrytą kamerą filmiki, które później trafiają na YouTube. Ja miałem paść ofiarą "drug prank", czyli narkotykowego żartu. Tym razem im się nie udało.
Nie znalazłem mapy, nie potrafiłem się odnaleźć w tym centrum, nie spotkałem żadnej otwartej restauracji, żeby coś zjeść. W ogóle mało ludzi na ulicach spotkałem. Niedziela jest chyba naprawdę czasem wolnym w Czechach.
Centrum miasta nie jest przyjazne rowerzystom. Dużo jednokierunkowych, ani jednej drogi dla rowerów. Czasem zdarzył się zakaz wjazdu pojazdami mechanicznymi, ale to mało. Z mojego kręcenia się po mieście wiele nie wyszło, więc zacząłem szukać drogi powrotnej do domu. Nie było to łatwe, bo trwał remont jednej z ulic, którą chciałem się przemieścić. Właściwie, to ulica zniknęła, a objazdu brak. Widocznie padł ofiarą wandali, bo odnalazłem dalej znaki i znalazłem się na drodze w kierunku Polski.
Było gorąco, przystanki robiłem co kilka kilometrów. Cieszyłem się z każdego cienia, choć nie było go zbyt wiele – słońce prawie cały czas świeciło w plecy.
Dotarłem do Karwiny (cz. Karviná). Na uroczym ryneczku zatrzymałem się pod restauracją Vanili i zasiadłem w ogródku. Jakoś dogadałem się z kelnerem i nawet dostałem polskie menu. Zamówiłem czeski specjał – placek węgierski. Po takim dniu bardzo smakował. Zjadłem bez pośpiechu i zapłaciłem, popełniając wielką gafę. Nie miałem pojęcia jak dać napiwek. W Polsce przyzwyczaiłem się, że zostawia się go w etui na rachunek, ale za rachunek służył tam kawałek kartki, na której kelner wpisywał ceny. Po zapłaceniu zabrał talerze i zniknął. Teraz wiem, że w Czechach napiwek jest niepisanym przymusem obyczajowym, ale w jaki sposób należy ów napiwek wręczyć, to nie mam bladego pojęcia.
Wjechałem do Polski. Najpierw trochę wzgórz, a później z wiatrem i słońcem w plecy w kierunku Pszczyny. Po drodze mijałem przepiękne Jezioro Goczałkowickie. Tak rozległe, że czułem się jak nad morzem.
W Pszczynie było bardzo dużo ludzi na Rynku. Było też bardzo gorąco, bo temperatura wynosiła 36 °C. Nie mogłem jednak robić przerw, bo przede mną było jeszcze wiele kilometrów drogi. Szkoda jednak, że nie zobaczyłem pszczyńskiego zamku, bo park leżący obok pięknie się prezentuje na mapie.
Podczas powrotu zaplanowałem zaliczyć gminę Osiek, bo miałem taką nieładną dziurę na mapie na zachodzie województwa. Ten rejon jest nazywany krainą karpia i minąłem sporą ilość stawów rybnych.
Miałem jechać przez Wadowice, ale ze względu na zmierzch oraz to, że jest tam więcej wzgórz, wybrałem drogę przez Zator. Do miasta dojechałem po zmroku. Mam to szczęście, że zawsze je zastaję zakorkowane.
Po zjechaniu z drogi krajowej spokojnie, w mroku, jechałem przed siebie. W Czernichowie pomyślałem, żeby pojechać przez Liszki i skrócić sobie drogę, było jednak zdecydowanie więcej podjazdów. Jeszcze tylko wizyta na Rynku i o 23 znalazłem się w domu.
To były piękne 4 dni. Nie sądziłem, że uda mi się w tym roku wybrać pod namiot, ale udało się. Nie było to prawda 5 dni, jak w zeszłoroczną majówkę (wtedy nawet planowałem 6-dniową wyprawę), ale przejechałem znacznie więcej kilometrów niż wtedy. Udało mi się też wykonać plan prawie w całości, a na pewno dojechałem do wszystkich docelowych miast i zebrałem setki wspomnień. Zobaczymy co przyniesie przyszłoroczna wyprawa.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, pod namiotem, kraje / Czechy, kraje / Polska, Polska / opolskie, Polska / śląskie, wyprawy / Cztery miasta 2013, rowery / Trek

4 miasta, dzień 1: południowa część szlaku

  130.69  07:58
Jest długi weekend, dzień zapowiada się słoneczny, więc czas zacząć mój plan z wczoraj. A zaplanowałem dojechać do czterech miast: Częstochowy, Opola, Ostrawy i Krakowa. Plan ten nie został jednak zrealizowany w sposób, jaki chciałem, ale do tego jeszcze dojdę. Dzisiaj bowiem miałem do pokonania Jurajski Rowerowy Szlak Orlich Gniazd. 190 km z Krakowa do Częstochowy.
Początek nie najlepszy, bo nie mogłem odnaleźć początku szlaku, a ten znajduje się tuż przy skrzyżowaniu ulic. Po oficjalnym początku rozpoczęły się problemy ze znakami. Musiałem zedrzeć kilka reklam, żeby odnaleźć kolejne wskazówki, ale i to nie uchroniło mnie przed przegapieniem skrętu. Niestety bez mapy ze szlakiem nie da się jechać, bo pod żadną reklamą nie znalazłem strzałki. Dalej też nie było najlepiej, gdy całą zabawę z jazdy psuły piktogramy ukryte w zaroślach, zdrapane, zaklejone reklamami, zamalowane czy w ogóle gdy zniknęły drzewa z tymi znakami. Zacząłem bardziej uważać i zerkać na plan, żeby nie zboczyć ze szlaku.
Dotarłem do Balic. Tutaj zaczął się prawdziwy teren – wąwóz. Jazda z sakwami dodatkowo utrudniała jazdę, więc kilka razy mnie zrzuciło z roweru. Jeszcze nie przywykłem do balansowania rowerem o zwiększonej masie.
Temperatura w słońcu wciąż rosła, ale szlak prowadził leśnymi drogami. Niestety na kilku był zakaz wstępu z powodu wycinki drzew. Szczęście, że dziś święto państwowe, więc nikt nie miał pretensji. Musiałem jednak jechać na wyczucie, bo niektóre piktogramy zostały zamalowane. Nie sądzę, żeby zrobili to leśnicy, bo usunęliby wszystkie na tej trasie. Zacząłem więc podążać za srebrnymi kwadratami. Oczywiście o ile było to możliwe, bo na asfaltowych drogach było tyle dziur, że nie wiedziałem czy je omijać, czy szukać szlaku.
Starym, znanym asfaltem dojechałem do Rudna, w którym stoi zamek Tenczyn. Ponieważ już go widziałem, to nie zatrzymywałem się – czekało na mnie jeszcze kilkanaście innych Orlich Gniazd.
Przez Krzeszowice i Dolinę Eliaszówki dojechałem do Racławic (ale nie tych związanych z insurekcją kościuszkowską). Tutaj znakowanie wprowadziło mnie w zakłopotanie. Sądziłem, że wjechałem na stary przebieg, bo mapa znaleziona w internecie prowadziła drogą obok. Okazało się, że szlak zmienił przebieg i prowadzi teraz obok starego, drewnianego kościoła zamiast wzniosłego, wapiennego szczytu. Jadąc dalej spotkałem się z problemem błędnego oznaczenia – na skrzyżowaniu starego przebiegu szlaku z nowym wjechałem na starą drogę. Dzięki temu zobaczyłem ów szczyt, ale też wydłużyłem sobie drogę.
Tym, co mnie teraz najbardziej martwiło były piachy. Zbliżałem się do Olkusza, który leży na terenach piaszczystych (wszak nieopodal znajduje się Pustynia Błędowska). Jechało się coraz mniej wygodnie, ale mijani rowerzyści mnie podziwiali za jazdę moim rowerem po takiej nawierzchni. Szkoda, że mój łańcuch cierpiał, otrzymując takie ilości pyłu.
Przed Olkuszem minąłem kilkudziesięciu rowerzystów, prawie wszystkich sakwiarzy. Jechali trochę moim szlakiem, trochę skracając sobie drogę, ale ich plan był podzielony na kilka dni, a ja chciałem tego dokonać w jeden dzień. Wątpiłem, żeby mi się udało, zważając na moją pozycję i czas – do Olkusza dojechałem po godz. 15, a przede mną jeszcze 120 km i to z dużą dawką terenu.
Dojeżdżając do Rabsztyna, zobaczyłem pierwszy zamek widoczny ze szlaku. Warto było jechać taki kawał dla tego widoku. To jednak dopiero pierwsze Orle Gniazdo, więc przez lasy dotarłem do Bydlina. Tutejszy zamek nie jest widoczny ze szlaku, jednak zauważyłem tablicę ostrzegawczą GOPR-u, dzięki czemu mogłem po krótkim podjeździe zobaczyć warownię.
Droga nie należy do najwygodniejszych. Piach, kamienie, piach i jeszcze trochę piachu. A! jeszcze trawa z piachem i piach z liśćmi. Ktoś zamawiał piasek rzeczny? Oto i kałuże pełna piachu. Powoli miałem dość, ale nie było wyjścia.
Smoleń. Kolejna trwała ruina. Niestety przyroda odbiera, co swoje i na zamek nie ma wstępu ze względu na możliwość zawalenia. Przynajmniej od strony ulicy, bo już po obejściu ogrodzenia takowych zakazów nie ma, a sama budowla cieszy się sporą popularnością.
Było coraz później. W sumie zbliżał się zachód słońca, gdy ujrzałem Ogrodzieniec. Postanowiłem zatrzymać się i coś zjeść. Zamówiłem jakiś kotlet z frytkami i surówkami. Zamek pięknie wygląda oświetlony czerwienią zachodu słońca. Szkoda, że nie mogłem tutaj dłużej zostać. Nie udało mi się dotrzeć do Częstochowy, więc trzeba było się rozejrzeć za kempingiem.
Słońce zaszło, temperatura szybko spadała, a ja nie znajdowałem żadnego miejsca do spania. Zacząłem się rozglądać za łąką, jednak wszędzie rozciągały się albo lasy, albo ścierniska. Tę noc spędziłem na polu pod namiotem. Szczęśliwie droga, przy której się zatrzymałem nie była ruchliwa, a nocą zbyt wiele zwierząt nie hałasowało. Problemem była tylko temperatura, która spadała do 13 stopni w namiocie i 9 poza nim.
Kategoria kraje / Polska, Polska / śląskie, góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, z sakwami, pod namiotem, wyprawy / Cztery miasta 2013, rowery / Trek

Rowerem po Krakowie, odcinek 22

  11.84  00:37
Po wymianie (wszystkich) szprych w tylnym kole. Teraz jest cięższe, ale będę miał pewność, że nie będą pękać. Jutro zaczyna się długi weekend. Zaplanowałem, że spędzę go pod namiotem. Pojechałem do Empiku. Chciałem kupić jakieś mapy, ale nie było żadnej przydatnej. Będę sobie inaczej radził. Taką mam nadzieję.
Żeby nie było za krótko, to zrobiłem jeszcze pętlę po bulwarach. Był dosyć chłodny wieczór, a musiałem rozplanować sobie trasę. Jak zwykle na ostatnią chwilę, ale to tylko plan, którego niekoniecznie będę się trzymał.
Kategoria kraje / Polska, Polska / małopolskie, rowery / Trek

Oświęcim

  152.83  07:15
Wyjazd raczej spontaniczny, bo po wczorajszej pochmurnej pogodzie nie sądziłem, że będzie tak słonecznie. Postanowiłem, że pojadę do Oświęcimia, który chodził mi po głowie już od jakiegoś czasu.
Obrałem jak najprostszą drogę. Najpierw wałami nadwiślanymi, a później drogą, którą kiedyś dojechałem do Alwerni. Słońce grzało, ale wiatr był chłodny, więc jechało się przyjemnie. No, może gdybym jeszcze tak miał z wiatrem, to byłoby idealnie.
W Podskalu prawie przegapiłem swój skręt, ponieważ chciałem się przedostać przez Wisłę twardym gruntem. Dojechałem do drogi krajowej nr 44. Bardzo niebezpieczna albo po prostu trafiłem dzisiaj na samych piratów. W każdym razie od Zatora planowałem przejechać do Oświęcimia bocznymi, bezpiecznymi drogami. Pomocną dłoń otrzymałem od mieszkańców pierwszego miasta, którzy wskazali mi drogę na Łowiczki, skąd już prosto trafiłem do mojego celu.
Tym razem wymieniam wszystkie szprychy w kole. Pękła kolejna, a dowiedziałem się o tym zbyt późno, żeby zawracać. Możliwe, że zdarzyło się to jeszcze wczoraj i stąd tak ciężko mi się jechało. Chyba kupiłem trefne koło, bo to śmieszne, że tak często przez ostatni miesiąc muszę naprawiać rower.
Oświęcimski Rynek jest rozkopany. Ostatnio trafiam głównie na takie. Plus na przyszłość, minus na teraźniejszość. Pojechałem dalej, znajdując mapę. Postanowiłem zobaczyć zamek oraz – rzecz jasna – muzeum. Przed zamkiem niespodziewanie zakaz ruchu rowerami. Jakoś znalazłem kładkę pieszo-rowerową, którą dostałem się do samego obozu. Zaskakujące jest to jak parkingowi nagabują przejezdnych, aby tylko wjechali na ich parking, a nie któryś z następnych. Każdy chce tam zarobić.
Zatrzymałem się na chwilę, poczytałem, dowiedziałem się, że w muzeum jest zakaz jazdy rowerem (plus kilkanaście innych zakazów) i ruszyłem w dalszą drogę, ponieważ zbliżał się wieczór. Myślę, że jeszcze tu wrócę, już bez roweru, bo zafascynował mnie ten ład, porządek i ogólny spokój tego miejsca.
Podczas powrotu zrobiłem sobie maraton dróg dla rowerów. Te są zadziwiająco głupie i irracjonalne. Przykładowo jest ścieżka pieszo-rowerowa przy Moście Jagiellońskim, ale już na samym moście jest... sam nie wiem co. Myślę, że chodnik, bo znaku brak, a zjazd przez barierkę na jezdnię jest niemożliwy. A ponieważ ciut się rozpędziłem i pojechałem w niewłaściwą drogę, to podczas korekty swojej trasy odkryłem, że jechałem wcześniej (obok Rynku) po zakazie ruchu rowerów. No dobrze, ale w takim razie którędy mają rowerzyści jechać? Oświęcim pod względem infrastruktury rowerowej powinien podkulić ogon i czekać aż mu rzucą resztki w postaci planów prawidłowej budowy sieci dróg, bo to miasto zniechęca rowerzystów starających się jeździć zgodnie z przepisami.
Skierowałem się na Libiąż, żeby później pojechać drogami, których nie ma na papierowej mapie do Mietkowa. Dowiedziałem się czemu ich nie ma – droga na mapie OpenStreetMap jest oznaczona jako powiatowa, ale jest to zwykła polna dróżka z kałużami. Nie jechało się po niej wygodnie. Chociaż gdyby nie ostatnie opady deszczu, to pewnie narzekałbym na pył, także... nie dogodzisz.
Przejechałem się kawałkiem drogi R-4, czyli szlakiem Greenways, którym chciałbym kiedyś dojechać aż do Wiednia. W przyszłości ma to być najdłuższa aleja drzew w Europie, ale póki co odcinki, którymi jechałem, na pewno nie zostaną obsadzone drzewami – między ogrodzeniami domów przy drodze nie zmieści się nawet chodnik.
Za Mietkowem chciałem pojechać drogą leśną, a dalej jakoś wiejskimi drogami. Niestety najpierw ubabrałem się w błocie, a później zawróciły mnie zarośla. Bez maczety nie przedostałbym się, dlatego nie pozostało mi nic innego, jak dojechać do drogi wojewódzkiej i nią dostać się do Krakowa.
Już z dala widziałem wieżę zamkową na wzniesieniu. Wydawało mi się, że to Tenczynek, ale ten przecież stoi kilka kilometrów dalej. Przypomniałem sobie o zamku Lipowiec, o którym czytałem na mapie zabytków Małopolski w Oświęcimiu. Już niestety nie miałem sił na podjazd, bo zamek wznosi się wysoko nad miejscowością.
W Alwerni zmieniłem plan, bo zbyt duży ruch był na mojej drodze i postanowiłem dojechać do drogi, którą niedawno wracałem z Frywałdu. Żeby to zrobić potrzebowałem przedostać się do Głuchówek. Mapy dokładnej niestety nie miałem, więc wjechałem na przypadkową drogę asfaltową. Wyglądała na pewną i kierowała mnie we właściwym kierunku, więc przestałem się upewniać czy dobrze jadę, tylko parłem do przodu. Masa podjazdów i zjazdów. Te mniejsze pokonywałem siłą pędu, a te większe męczącym pedałowaniem. Nie podobało mi się, że Kraków miałem po lewej stronie, a nie po prawej. Wyjechałem niestety nie tam, gdzie chciałem, jednak widoki były warte tej pomyłki. Szybko naprawiłem swoją omyłkę i po długim podjeździe (skądkolwiek się on wziął) miałem już bardziej płaskie drogi.
Tym razem krawężnik przed Parkiem Decjusza w Krakowie nie był tak złowrogi. Nie jest on aż tak niebezpieczny, jak myślałem. Ładnie wykonany, tylko różnica poziomów jest znaczna, dlatego 3 tygodnie temu odczułem to uderzenie jakby to była ostatnia moja jazda na tym rowerze.
Kategoria Polska / małopolskie, setki i więcej, kraje / Polska, rowery / Trek

Twierdza Kraków, część 4

  35.89  02:16
Pogoda nie sprzyja, ale mimo to wyruszyłem, aby kontynuować moje zwiedzanie jednej z największych twierdz w Europie. Dzisiaj ostatni odcinek trasy, którą obrałem w pierwszej części. Było chłodno i od czasu do czasu lekko kropiło. Żadna przeszkoda przed eksploracją.
W punkcie informacji turystycznej dostałem przewodnik po Twierdzy Kraków. Jest w nim pokrótce opisana historia twierdzy, zarys historyczny wybranych fortów oraz schematyczna mapka z zaznaczonymi Szlakami Dawnej Twierdzy Kraków oraz fortami i umocnieniami fortecznymi.
Za pierwszy cel obrałem fort reditowy 7 "Za Rzeką" (nazywany też "Bronowice"). Powstał w latach 1857-65 na miejscu szańca z 1854. Obecnie znajduje się on na terenie wojskowym, jednak ja wykorzystałem to, że jest tam warsztat samochodowy i wjechałem przez otwartą bramę. Na drodze do samego fortu nie ma ani jednego znaku zakazującego ruchu. Sam fort jest jednak zamknięty na cztery spusty. Obejście go dookoła jest niemożliwe, bo stoją tam zakazy ruchu pieszych. Wyczytałem w sieci, że w części fortu znajduje się drukarnia, a sam fort można zwiedzać, tylko jak tu zwiedzać, gdy wszystkie drogi są zablokowane wielkimi bramami?
Próbowałem jeszcze objechać fort z zewnątrz, żeby uchwycić jakieś ujęcie, ale drzewa, baraki i wysokie mury skutecznie to uniemożliwiają. Pojechałem więc do miejsca, w którym skończyłem. Po drodze wjechałem pod fort pomocniczy piechoty 39 "Olszanica" wybudowany w latach 1884-85 jako obiekt półstały, a po 25 latach przebudowany na fort stały. Obiekt miał burzliwe losy, ale obecnie jest wyremontowany i mieści się w nim Harcerski Klub Turystyki Konnej. Całość jest ogrodzona i możliwa do zwiedzania, ale nie mam pojęcia kiedy. Na bramie nie ma żadnej tabliczki poza informacyjną o szlaku Twierdzy Kraków.
Coś mnie skusiło, żeby wjechać w teren. I tak najpierw po drodze, a później ciut zarośniętej ścieżce dojechałem do lasu. W samym lesie mnóstwo wyjeżdżonych ścieżek. Ktoś tam się dobrze bawi na crossie lub rowerze.
Udało mi się wyjechać niedaleko kolejnego obiektu, na którym zakończyłem ostatnią część. Fort pancerny główny 38 "Śmierdząca Skała" wybudowany w 1878 jako obiekt półstały i zmodernizowany na fort pancerny w 1884-86. Był pierwszym fortem pancernym Twierdzy Kraków. Od 1953 jest własnością Uniwersytetu Jagiellońskiego. Mieści się tam obserwatorium astronomiczne. Wstęp niemożliwy, o ile nie jest się studentem astronomii na UJ.
Następny przystanek przy forcie pancernym pomocniczym "Bielany", zwanym też jako "Krępak". Wybudowany w 1908-12 jako ostatni z fortów twierdzy. Nie zdążono nadać mu numeru. Jest fortem rozproszonym i udało mi się odnaleźć schron bojowy oraz blok koszarowy, choć na planie obiektu jest więcej elementów do zobaczenia. Może innym razem znajdę czas na poszukiwania, bo w tej chwili nie ma dokładnej mapy pozostałości po tym forcie.
Dalsza droga prowadziła w górę, po lekko zarośniętej ścieżce, a dalej przez Las Wolski do Klasztoru Kamedułów. Dalej jechałem szlakiem patrząc na mapę i dojechałem do kazamaty baterii FB-36 z lat 1914-15. Próbowałem jeszcze odnaleźć samą baterię, ale bez wiedzy o jej położeniu tylko przejechałem po niej, nawet nie zauważając jej obrysów.
Zjechałem z Pasma Sowińca i wjechałem na Wzgórze św. Bronisławy, dojeżdżając do fortu cytadelowego 2 "Kościuszko". Powstał w latach 1850-56 wokół Kopca Kościuszki i bronił dostępu do rdzenia twierdzy od zachodu. Częściowo zniszczony przez Niemców, później przez władze sowieckie, przetrwał i – odremontowany – ma teraz kilku właścicieli. Jak dla mnie jest to największe dzieło Austriaków w Krakowie, ale tylko dlatego, że jest otwarte i można je zwiedzać. Może jest jakiś inny fort, który bardziej by mi się spodobał, ale na to trzeba mieć czas i możliwości.
Kolejnym przystankiem był "Diabelski Most" sprzed 1900 roku, który jak "Czerwony Most" miał zapewnić bezkolizyjny ruch przegrupowujących się wojsk na drodze do fortu "Kościuszko" oraz drogi rokadowej. Obecnie wyremontowany, zyskał dawny wygląd.
Planowałem na koniec zobaczyć szaniec FS-3, ale na mapie oznaczyli go po złej stronie ulicy i szukałem w złym miejscu. Kolejny obiekt na liście do zobaczenia.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, terenowe, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Rowerem po Krakowie, odcinek 21

  21.50  00:56
Dzisiaj postanowiłem odwiedzić Decathlon, żeby kupić nową dętkę. Pojechałem o tyle źle, że na dwóch skrzyżowaniach skręciłem w złą stronę. A jak już zaplanowałem przejechać po moście na ul. Ofiar Dąbia, to ten okazał się być zamknięty. Udało mi się dojechać do sklepu na około.
Poza dętką wypatrzyłem też promocję – 75-procentową obniżkę na bluzę, którą już kiedyś kupiłem, ale że tamta powoli niszczeje, to skorzystałem z przeceny. Po odczekaniu w długiej kolejce (zamykali już) zmierzyłem w kierunku drogi dla rowerów nad Wisłą. I tak najpierw bulwarami, a później błądząc uliczkami jednokierunkowymi dojechałem do domu.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Twierdza Kraków, część 3

  36.55  01:50
Trzeci dzień podążania szlakiem pewnego użytkownika. Tym razem nie wróciłem na miejsce, z którego skończyłem, czyli do Zielonek, a pojechałem czerwonym szlakiem ul. Pękowicką. Na tym szlaku znajduje się "Czerwony Most" sprzed 1900 roku – dwupoziomowe skrzyżowanie dróg fortecznych. Most powstał nad drogą prowadzącą do fortu 44a "Pękowice" w celu usprawnienia przegrupowywania się wojsk.
Tuż za mostem znajduje się schron amunicyjny "Pękowice", wybudowany w 1913-14. Nie jest w najlepszym stanie i poza ceglano-betonowymi murami oraz śmieciami nie ma w nim nic.
Jadąc prosto natrafiłem na tabliczkę o znajdującej się tam baterii B-44-5. Wybudowana po 1902 r., położona jest na lewym skrzydle fortu 44 "Tonie". Z zewnątrz wygląda na niedostępną, bo jest zarośnięta krzakami, ale obchodząc zieleń dookoła trafiłem na ścieżkę, którą poprzedni eksploratorzy dostali się do wnętrza baterii. Dawniej znajdowały się tam trzy schrony, ale ja, nie wiedząc o tym, obejrzałem tylko jeden z nich. Nie wiem czy dwa pozostałe nadal istnieją, ale ten pierwszy od drogi z pewnością został odrestaurowany i zabezpieczony (lub zachował się w idealnym stanie).
Dostępu do fortu 44a "Pękowice" nie ma, a przynajmniej droga rokadowa jest przegrodzona siatką z informacją o terenie prywatnym. Jeszcze spróbuję innym razem objechać ogrodzenie, może uda mi się zobaczyć ten obiekt.
Brak mapy obiektów zadziałał na moją niekorzyść, ponieważ jadąc dalej wjechałem kawałek na drogę rokadową łączącą fort 44a "Pękowice" z fortem 44 "Tonie", ale na drogę do tego drugiego fortu już nie wjechałem. Kolejny przegapiony obiekt, jednak nic straconego – jeszcze tam wrócę.
Jadąc dalej zauważyłem ceglany budynek wkomponowany w zieleń. Zaintrygowany przyjrzałem mu się bliżej. Po powrocie do domu dowiedziałem się, że jest to schron amunicyjny "Tonie". Wybudowany w latach 1914-15, zachował się w bardzo dobrym stanie. Wykorzystywany prawdopodobnie przez jednego z mieszkańców jako składzik ogrodowy.
Kolejny fort – nr 43 "Pasternik" – znajduje się na terenie wojskowym. Bardzo prawdopodobne, że obiekt jest niedostępny, ale dzięki temu jest odporny na działania wandali. Jeszcze się upewnię czy nie ma sposobu, aby go zobaczyć, bo kilka lat temu szlak Twierdzy Kraków prowadził obok tego obiektu.
Wjechałem znów w teren, na którym o mało nie wylądowałem w krzakach przez to, że droga zarosła trawą i ukryła poprzeczne nierówności. Nie zatrzymywało mnie to przed dalszą jazdą. Od czasu do czasu zatrzymywałem się, żeby sprawdzić zarośla, do których prowadziły wydeptane ścieżki. Miałem nadzieję coś tam znaleźć, ale były to tylko miejsca do libacji. Za drzewami dostrzegłem ceglany budynek i dzięki temu odnalazłem fort pomocniczy piechoty 41a "Mydlniki". Wybudowany w latach 1895-96, bronił odcinka doliny Rudawy. Obecnie jest miejscem spotkań lokalnej młodzieży. Zaśmiecony i niszczejący czeka na lepsze czasy.
Z ul. Olszanickiej wjechałem w kolejny teren. Tym razem stromy podjazd, którego nie da się pokonać na rowerze. Dojechałem do tradytora nieistniejącego szańca piechoty IS-III-2. Tradytor wybudowany przed 1914 r. mieścił cekaem. Szaniec z 1887-88, zniwelowany po 1920.
Było już po zmroku, więc tylko przejechałem obok fortu 38 "Skała", który nie sądzę, aby udało się zwiedzić. Pojechałem do ul. Księcia Józefa, a stamtąd na wały. W końcu można normalnie nimi przejechać – po wycięciu zielska droga poszerzyła się o ponad metr. Jeszcze gdyby tak każdy przestrzegał prawa.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, terenowe, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery