W nocy wiało i lało, więc kolejny z rzędu dzień spakowałem mokry namiot. Nie padało, gdy ruszałem, ale pojawiło się kilka przelotnych mżawek. Do tego wiatr zmienił się, więc większość drogi miałem pod wiatr.
Pagórki, ciągłe zatrzymywanie się, żeby kogoś przepuścić na tych wąskich drogach oraz nieszczęsny wiatr spowolniły mnie na tyle, że zacząłem obawiać się, czy zdążę na prom. Zrezygnowałem ze zwiedzania, a kawałek drogi miałem z wiatrem, więc udało mi się dotrzeć na kilka minut przed zamknięciem odprawy.
Prom był na tyle niezwykły, że musiał manewrować między dziesiątką wysepek, aby dopłynąć do celu – wyspy Lewis and Harris. Tam przywitało mnie słońce.
Po tej gonitwie zrobiłem się głodny. Zatrzymałem się w portowym browarze, który serwował posiłki. Zamówiłem z menu smaczne mięso, herbatę z mlekiem oraz urodzinowy jabłecznik. Najadłem się i w końcu rozgrzałem po tym wietrznym dniu.
Mimo słonecznej aury wiatr nadal przeszkadzał. Do tego wyspa ma dużo większe podjazdy do pokonania. Udało mi się zrobić kilka mniej lub bardziej udanych ujęć i dotarłem na kemping. Miejsce na namioty było niemal na plaży.