Lało, gdy obudziłem się. Prognoza była optymistyczna, tylko musiałem poczekać kilka godzin. Zostałem w domu gościnnym, póki nie przestało padać. Nawet ulice przeschły, ale zaczęło mżyć, gdy się zebrałem. Jeszcze nawet nie wsiadłem na rower, a usłyszałem trzask pękającej szprychy. Najwidoczniej chłód za bardzo ją naprężył. Co zabawne, obręcz przestała być krzywa po nieudanym centrowaniu. Znów trzeba szukać majstra.
Mżyło przez połowę trasy. Za dwukilometrowym tunelem już nie. Za to dostałem do pokonania wielką metropolię. Miałem zahaczyć o góry, żeby zobaczyć herbaciane wzgórza, ale pogoda pokrzyżowała mi plany. Dojechałem do kwatery prowadzonej przez starszą Japonkę, której zamiłowaniem stały się podróże i porcelana. O bolesławieckiej jeszcze nie słyszała.