W nocy lunęło, co w drewnianym domu było dobrze słyszalne. Rano cisza dawała nadzieję, ale wyjrzałem przez okno i padało. Mżyło, gdy wyszedłem. Nie cieszyłem się długo, bo mżawka urządziła sobie przepychanki z deszczem, więc dzisiaj musiałem założyć dodatkową warstwę. Nie było dużych podjazdów. Widoki niemal te same, co wczoraj. Skały były jedynie nieco bardziej zielone od roślin niesionych przez fale. Wiatr zmienił się i wiał w twarz przez większość drogi.
Prawie ukończyłem zbieranie pieczątek. W punkcie zastałem jednak sam uchwyt stempla. Ktoś bezczelnie go ukradł razem z tuszem. Już kiedyś mi się to przytrafiło, aczkolwiek zaskakujące, że przy tak olbrzymim chamstwie i egoizmie tutejszych rowerzystów miałem tak mało kłopotów z tymi pieczątkami. Na moje szczęście złodziej się zreflektował i znalazłem brakującą część stempla razem z tuszem w następnym punkcie z pieczątką.
Zupełnym przypadkiem zauważyłem złomowisko rowerowe, a pośrodku niego stał szałas. Wewnątrz serwisant dłubał przy rowerze, więc pokazałem mu urwaną szprychę. Przyniósł jakieś stare koło, pomierzył, wykręcił szprychę i z trudem, ale naprawił moje koło. Pozostało tylko centrowanie, bo było lekkie bicie. Niestety jak się do tego zabrał, to tak zaczął kręcić nyplami, że tylko powiększył bicie. W dodatku od jakiegoś czasu jeżdżę i obserwuję pęknięcia obręczy przy nyplach (nie minął nawet rok, jak ją wymieniłem). Obawiam się, czy to całe majstrowanie nie przyspieszy konieczności wymiany koła.
Dojechałem przemoczony do pensjonatu i wkrótce potem zaczęło lać. A to jeszcze nawet nie jest pora deszczowa.