Niebo pokrywały chmury. Miało padać, ale spadło zaledwie parę kropel, gdy ruszałem. Potem jeszcze od czasu do czasu pokropiło. Nawigacja sugerowała mi drogę przez górę, ale ja wolałem pojechać wzdłuż rzeki. Byłoby w porządku, gdyby nie duży ruch. Musiałem kilka zakoli się przemęczyć, aż przedostałem się na drugi brzeg, skąd w większości droga była tylko moja.
Wjechałem na drogę dla rowerów, którą zauważyłem na mapie. Okazało się, że to jeden z popularniejszych szlaków turystycznych, który biegł po dawnym dystrykcie Kibiji. Jakością nie odbiegał ani trochę od japońskich śmieszek, ale atrakcji było mnóstwo: grobowce, kurhany, świątynie, chramy, pomniki i inne kamienie. Kawał historii dawnego królestwa.
Kilka razy rozpadało się. Tylko raz tak mocniej, że zatrzymałem się pod drzewem, ale reszta opadu była znośna na tyle, że dotarłem do domu gościnnego nieprzemoczony.