Dzień rozpoczął się słonecznie. Drzewa chroniły mnie przed obudzeniem się w piekarniku. Pojechałem zobaczyć, co jest ciekawego w Alcie, ale w niedzielę i tak pewnie niczego nie znalazłbym.
Na mojej drodze stały podjazdy, a mój łańcuch nie był w najlepszej kondycji. Musiałem zaryzykować z łańcuchem, który dostałem w Tromsø. Był lekko zużyty, ale okazał się być właśnie tym, czego szukałem. Pasował do większości moich lekko zużytych zębatek, że jazda znów zaczęła być przyjemnością. Aż szkoda, że nie chciało mi się wcześniej brudzić rąk, bo wczoraj na kilku górkach musiałem wspomagać się pchaniem roweru.
Podjazd nie był najprzyjemniejszy, bo wiatr przepadł i zostałem z prażącym słońcem. Po zjeździe pojawił się wiatr w twarz, który towarzyszył mi przez resztę dnia. Także na kolejnych podjazdach.
Krajobraz zmieniał się wraz z wysokością. Znikły drzewa, pojawiły się karłowate krzewy. Wjechałem do tundry. Bezdrzewne widoki rozciągały się po horyzont. Ciekawa odmiana w norweskim krajobrazie.
Znalazłem się na ziemiach używanych pod wypas reniferów. Nie mogłem jednak dostrzec żadnego, aż dziwny dźwięk zawiódł moje oczy wysoko na wzgórze. Tam przemieszczało się kilkaset osobników. Jechałem razem z nimi, póki nie dołączyły do innego stada wypasającego się na sąsiednim wzgórzu.
Podjechałem kilka pagórków i ujrzałem renifery koło drogi, na drodze, pasące się daleko pod horyzontem. Wszystko ogrodzone lichym sznurkiem na dystansie dziesiątek kilometrów.
Droga nie miała końca, więc rozbiłem obóz między szumiącą rzeką i pluskającym strumykiem, przy miejscu postojowym, choć z nieczynną toaletą. Obok policja zatrzymywała piratów do późna. Ciekawe, że dopiero od kilku dni widuję patrole zatrzymujące auta, a przez niemal miesiąc w Norwegii widziałem zaledwie 2 radiowozy.