Tym razem nie padało. Słońce wyszło zza chmur później, dając mi pospać. Zrobiło się słonecznie, ale drogę wzdłuż fiordu miałem pod wiatr, więc ciągnęła się w nieskończoność. Na południe z kolei chyba miałem z wiatrem, bo słońce prażyło. Większość tuneli ominąłem starymi drogami, ale na jednej musiałem zawrócić przez osuwisko.
Chciałem zdążyć do muzeum. Ciągłe podjazdy nie ułatwiały sprawy. Dotarłem na pół godziny przed zamknięciem. Szybko obszedłem wystawy w budynku, żałując ograniczonego czasu, aby potem wyjść na teren otwarty, na którym mogłem przebywać do woli, mając ważny bilet. Pojawiły się tak przeze mnie lubiane drewniane kładki. Z nich można było obserwować wykute w skałach rysunki. Część została pomalowana dla czytelności, do pozostałych wymagane było bystre oko. Cała trasa została opisana w przewodniku, który dostałem, a wszystkiemu przyświecały złote promienie słońca.
Po spacerze zacząłem rozglądać się za miejscem na obóz. W mieście to nie takie proste, więc wyjechałem kawałek poza i trafiłem na boczną drogę, którą raczej poruszano się od święta. Przeszkadzały tylko komary, których było dziwnie dużo.