Ponownie obudził mnie deszcz. Tym razem długo nie przestawał – przynajmniej w stosunku do wczorajszego poranka, bo padało z godzinę, póki nie wyjrzało słońce. Puścił kolejny szew w namiocie, bo nie lało mocno, a zaczęło kapać na sypialnię. Pewnie zmęczenie materiału. Chyba będzie to coraz częstszy widok. Byle dotrwał do końca podróży.
W oddali widziałem lokalne opady, czasem pokropiło na mnie, czasem podpiekło słońcem, czasem zawiało chłodem. Cóż, ciężko bywa wytrzymać z tą norweską pogodą.
Pojawił się większy podjazd. Chyba nie na długo, bo kopią tunel, który otworzy się za 2 lata (według znaku drogowego). Tymczasem najpierw błoto zachlapało mi sakwy, potem droga wyschła i każda ciężarówka wznosiła w powietrze tumany pyłu. Następnie zaczęła mnie gonić chmura. Złapała tuż przed szczytem. Lunęło, ale gdy kończyłem się przebierać, przestało. Nawet pojawiła się tęcza. Widoki też były niczego sobie. Tylko śnieg promieniował chłodem. Tak samo chłodny był zjazd.
Kolejny podjazd, nieco niższy, był bez deszczu i nawet słońce nie chowało się za często za chmury. Po zjeździe w ogóle się wypogodziło, ale zbliżałem się do kempingu, więc nie zobaczyłem dużo. Prawie przegapiłem dzień prania i nie miałbym się w do przebrać. Dobrze, że większość kempingów ma pralki i suszarki.