Obudził mnie deszcz, który trwał tak krótko, że namiot wysechł w słońcu, które chwilę potem zaczęło świecić. Było ciepło, jak na północną Norwegię. Jeszcze kilka tygodni temu zdarzało mi się zatrząść z zimna w nocy, gdy nie miałem długiego rękawka albo spodni, a teraz jest aż za ciepło, żeby spać w takim ubiorze.
Tego słońca nie było za dużo. Przeważały chmury. Te za plecami były ciężkie, że aż zaczęło z nich lecieć. Potem z kolejnych chmur na horyzoncie tworzyły się lokalne opady, tylko nade mną tak od biedy raptem kilka kropel poleciało.
Ruch na krajówce był dość mały. Przynajmniej przed południem, bo później ciężko było trafić pustą drogę do zdjęcia. Zobaczyłem pierwszy znak miejscowości w wielu językach – i to aż w trzech, bo poza Norwegami te ziemie zamieszkują Saamowie (znani w Polsce bardziej jako Lapończycy) oraz Kwenowie.
Widziałem coraz więcej lokalnych opadów wokół mnie. Jeden nawet wydawał się przesuwać w moją stronę, ale on tylko zapędził mnie w kozi róg. Przede mną też był deszcz, w który wjechałem. Nie padał mocno, więc nie przebierałem się, ale rozważałem postój pod zadaszeniem, żeby schować się przed wiatrem. Nie mogłem na nic trafić, więc zatrzymałem się przy drodze, wyciągnąłem parasolkę i wtem przestało padać.
Poza niekończącymi się podjazdami była także stara droga, bo nowa poleciała tunelem (widziałem ciężkie powietrze na wjeździe, więc nawet nie chciałbym tamtędy jechać). Taka szeroka, a jakże pusta. No i wymagała wysiłku, bo pięła się trochę do góry. Moje łydki nadal mszczą się za wejście po 1203 stopniach schodów Sherpatrappa. Dzisiaj nawet chodzenie nie było komfortowe, a co dopiero jazda pod górę.
Dalsza droga nie wyróżniała się niczym szczególnym wobec widoków z ostatnich dni. Było pochmurno, słonecznie, były widoki z przodu, z tyłu, trochę z boku. Miejsce na obóz znalazłem dość wcześnie – przy drodze, w miejscu polany po wycince sprzed paru lat. Wieczorem ruch niemal ustał, więc było znośnie. Tylko strasznie dużo muszek latało. Jeszcze trochę i dotrę do celu.