Pomimo dnia przerwy wcale nie odpoczywałem. Bynajmniej nie mokłem, bo jako nieliczny chodziłem w tym deszczowym dniu pod parasolką. Emīls i Karlīna wskazali mi ciekawe miejsca w Tromsø, więc przespacerowałem ponad 20 km. Odwiedziłem Muzeum Trolli, zjadłem gulasz z renifera w restauracji, wspiąłem się po schodach Sherpatrappa na wysokość 420 m n.p.m., o co moje łydki miały dziś pretensje. Odwiedziłem też kilka serwisów rowerowych. Szukałem częściowo zużytego łańcucha, ale wszędzie byli po dniu wywozu metalu. Dostałem jakieś dwa łańcuchy, ale nie ma pewności, czy zadziałają. Sprawdzę to dopiero, gdy obecny łańcuch kompletnie odmówi współpracy, bo nie spieszy mi się brudzić rąk.
Dzisiaj, gdy tylko miałem wychodzić, włączył się prysznic za oknem. Na szczęście szybki, bo wyszło też słońce. Wszystkie góry wokół miasta były przejrzyście widoczne, więc ciężko się jechało, gdy co chwila trzeba było się zatrzymywać na zdjęcie. Po prostu nie mogłem się oprzeć. Miałem wrażenie, że byłem jedynym w całej Norwegii rowerzystą z aparatem, bo nie widziałem, żeby ktokolwiek zatrzymywał się nawet na byle jakie uwiecznienie chwili.
Miałem dużo czasu do promu, ale przez te postoje zaczynało mi go brakować. Nawet zacząłem omijać niektóre krajobrazy, żeby tylko zdążyć na… opóźniony prom. Nieco ponad kwadrans poślizgu, ale to dużo na zrobienie dodatkowych zdjęć.
Znalazłem się na półwyspie Lyngen, na którym znajdują się Alpy Lyngeńskie. Emīls mówił, że najlepszy widok na nie jest z przysiółka Oldervika, ale nie był mi po drodze. Ciężko dojrzeć pasmo górskie z podnóża, ale okoliczne góry wyglądały niezwykle bajecznie. Mimo że było słonecznie, to dało się odczuć chłód bijący od otaczających mnie śnieżnych szczytów. Ponownie nie mogłem oprzeć się postojom na zdjęcia. Tym razem było to proste, bo ruch aut był generowany niemal tylko przez promy.
Wsiadłem na mój ostatni podczas tej wyprawy prom. Dalej była już tylko droga krajowa. Niestety duży ruch psuje przyjemność z jazdy. Wieczorem było to jeszcze jakoś znośne, gdy liczba aut spadała, ale martwią mnie kolejne dni.
Na koniec otrzymałem widok na Alpy Lyngeńskie, choć nie wyróżniały się z wcześniejszych widoków. Może od drugiej strony były ładniejsze. Udało mi się za to bez problemu i moczenia butów znaleźć miejsce na obóz – tuż przy półdzikim punkcie widokowym – z widokiem na góry.