Mój spontaniczny urlop dobiega końca. Postanowiłem wrócić do Poznania na rowerze. Poranek nie był najcieplejszy, chociaż słońce świeciło przeraźliwie. Pojechałem wzdłuż doliny Bobru.
Kolory jesieni o poranku są zupełnie inne. Jakby bardziej złote. Wpadłem na sporo znanych dróg, kilka nowych, trochę terenowych.
Na drodze miałem sporo górek, niektóre ładne, zadrzewione. Podjeżdżałem taką jedną, gdy nagle „wyprzedzające” mnie auto zahaczyło lusterkiem o przedramię. Impakt nie uszkodził kości, ale miałem zdartą skórę. Kobieta w okularach przeciwsłonecznych tłumaczyła się, że mnie nie zauważyła przez słońce. Ja w zerówkach nie miałem z tym problemu. Musiała korzystać z telefonu w trakcie jazdy. Nie miałem ochoty tracić czas na wzywanie mundurowych, więc tylko spisałem numer telefonu.
Dojechałem do Wałbrzycha. Bilet na zamek pozwalał na wejście do Palmiarni, więc skorzystałem z okazji. Było duszno i upalnie niczym latem w Japonii. Widziałem dużo roślin podobnych do tych, na które natrafiłem w Azji. W tamtejszej kawiarni mieli przepyszny deser malinowy. Smak jak u babci.
Zrobiłem się głodny, a ostatnim razem zauważyłem reklamę okolicznej pierogarni. Wtedy nie znalazłem miejsca. Dzisiaj było zamknięte, ale w centrum trafiłem na inną restaurację. Wałbrzyszanie chyba lubią pierogi. Zamówiłem dwa nadzienia, ale smak nie był zadowalający.
Miałem przed sobą długą drogę w dół aż do Świdnicy. Pomijając kilka dziur, był to całkiem przyjemny zjazd. Opuściłem góry i przez Świdnicę pojechałem prosto do domu gościnnego. Zaczęło się robić chłodno.