Padało od rana. Taka mżawka zmieszana z deszczem o zmiennej intensywności. Do tego spadła temperatura. Przynajmniej wiatru nie było czuć. Ruszyłem mozolnie, bo czułem zmęczenie po wczoraj i w ogóle po ostatnich dwóch tygodniach codziennej jazdy. Miałem do przejechania niewiele, ale i tak wiele.
Zaraz za zabudową miejską trafiłem na znak prowadzący rowerzystów na nieco boczną drogę. W sumie była to droga dla pojazdów rolniczych, ale przez kilkanaście kilometrów jechałem nią sam. Potem już nie miałem takich udogodnień. No, może poza tym, że ruch nie był duży, jak na Japonię. Nie działo się też za dużo. Spokojnie dotarłem do miasteczka Teshio. Deszcz zdążył ustać gdzieś w połowie drogi, choć mokra nawierzchnia była widoczna jeszcze daleko. Pojawił się za to wiatr, ale byłem na finiszu. Dojechałem do hotelu z gorącymi źródłami (onsen). Najdroższy nocleg podczas mojej podróży po Hokkaidō. Do tego miasteczko bardzo wymarłe, bo wszystko albo zlikwidowane, albo nieczynne w niedzielę, więc popołudnie spędziłem na odpoczynku.