Zaczęło się zachmurzeniem, choć było ciepło. No i kropiło... przez moment. Dzisiaj ostatni element układanki, bo w końcu zatrzymam się na kilka dni pod górą Fuji.
Pojechałem na sam początek do zamku. Zostały z niego zaledwie dwie strażnice. Na samym środku urządzono wykopaliska. Można wejść i popatrzeć. Wykopali fundamenty głównej wieży zamkowej. Ciekawe co z tym zrobią. Dużo wody się dostawało i zauważyłem pompy osuszające wykopy. Raczej niełatwo będzie to utrzymać.
Dalsza droga to nic ciekawego. Jechałem długo wzdłuż wiaduktu, na którym znajdowała się krajowa jedynka. Zakaz wjazdu rowerem, ale pod wiaduktem dorzucili pas dla rowerów. Przynajmniej na jakimś odcinku mogłem poczuć się bezpieczniej na drodze.
Dostałem się na wybrzeże, wzdłuż którego biegły dwie drogi i po obu nie mogłem się poruszać. Całe szczęście były znaki, które zapraszały na chodnik. Nie zawsze równy, ale tak to już jest w tej Japonii. Pojechałem tą samą drogą, co rok temu na trasie do Shizuoki.
Dostałem się do miasta Fuji, które straszy liczbą dymiących kominów. Zupełnie zapomniałem, jak tam brzydko. Co najgorsze – góra Fuji była przesłonięta grubą warstwą chmur. To nie pierwszy raz. Dojechałem do hostelu, a że miałem jeszcze trochę czasu, to wyszedłem na sushi. Wieczorem zaczęło padać.