Lało od samego rana i miało tak być jeszcze przez pół dnia. Nie mogłem czekać, bo byłem umówiony w Toyamie na północy.
Gdy ruszałem, nie padało, ale po kilku kilometrach jazdy zaczęło lać jak na Islandii. Kurtka, która powinna wytrzymać kilka godzin deszczu zaczęła przeciekać strasznie szybko. Mimo że jechałem cały czas w dół rzeki, nie czułem ani odrobiny przyjemności. Najwyżej ulgę, że nie musiałem pokonywać żadnych gór.
Połowę dystansu do celu pokonałem po bardzo spokojnej drodze z setką tuneli. Padać przestało przed Toyamą. W końcu znalazłem też sklep i po kilku godzinach ciągłej jazdy mogłem się zatrzymać i zapełnić brzuch smacznym jedzeniem.
Dojechałem do domu Hien, która pochodzi z Wietnamu. Nie zastałem jej, więc zostawiłem przyczepkę i wybrałem się do miasta, bo zauważyłem na planie Toyamy zamek. Maleńki, ale równie ładny, jak inne japońskie budowle. Toyama posiada również sieć tramwajową oraz rower miejski (chyba pierwszy raz w Japonii widziałem takie rzeczy). Ten drugi był chyba powodem, dla którego większość krawężników została obniżona. Miasto ma u mnie plusa.
Wróciłem do domu Hien. Czekała na mnie wraz z dwójką Niemców podróżujących po świecie. Spędziliśmy wieczór, jedząc w stylu wietnamskim i rozmawiając na różne tematy. Polecam couchsurfing.com.