Wstałem późno, a właściwie znów obudziło mnie słońce, które jakoś przedarło się przez gęste chmury i rozgrzało mój namiot. Mimo to nawet się wyspałem. Nadal wiało, ale dzięki zabezpieczeniu namiotu linkami wszystko stało na swoim miejscu. Z wolna zjadłem śniadanie w kempingowej kuchni, słuchając narzekań osób, które spały w toaletach i prysznicach. Wybiło południe, gdy w końcu ruszyłem.
Mój plan na dzisiaj był bardzo krótki, więc pojechałem do Honningsvåg, żeby pokręcić się tam, odwiedzić sklep z pamiątkami i uzupełnić zapasy. Potem ruszyłem dalej. Zaniepokoiły mnie mgła w górach i ciemne chmury na północy. Jazda drogą z wczoraj niewiele się zmieniła. Wiało okrutnie, zwłaszcza z boku, a do tego zaczęło mżyć. Wiatr nasilił się na podjeździe, dlatego zrezygnowałem z odwiedzenia Kamøyvær. Na wysokości 200 m n.p.m. wiało już tak, że roweru nie dało się prosto utrzymać, zwłaszcza gdy mijały mnie auta (niektóre kierowane przez debili). W pewnym momencie musiałem nawet wspomóc się, prowadząc rower, co też nie było proste.
Mżawka czasem przybierała na sile, ale niektóre odcinki drogi były dziwnie suche. Podejrzewam, że silny wiatr nie pozwalał opaść kroplom. W słońcu, które czasem przebiło się przez chmury, widziałem, że nawet padało poziomo.
Przemokłem, choć silny wiatr nawet nie dawał mi tego odczuć. Mogłem się przebrać, ale i tak czekało mnie pranie, więc wszystko było mi obojętne. Tylko zmieniłem rękawice, bo nie mogłem wytrzymać w mokrych.
Zacząłem zjazd z gór. Wiatr zmniejszył się, mżawka ustała. Przypomniał mi się podobny dzień na Islandii. Dotarłem do kempingu, rozbiłem się na beznadziejnym polu, bo śledzie nie chciały wchodzić w skaliste podłoże. Przynajmniej przestało wiać. Mżawka tylko od czasu do czasu przypominała o sobie. Wziąłem długi i gorący prysznic, włożyłem suche ubrania, zjadłem polską potrawkę z renifera, która była jedyną pozycją w menu, a potem nawet wybrałem się na spacer po wysuniętej najdalej na północ wiosce rybackiej. Buty mi przemokły przez tę całą mżawkę.