Sumując dystans z dojazdów do pracy, wykręciłem 12 tys. km w tym roku. Tak się spinałem, że się nie uda, tyle nerwów, tyle zmartwień. Teraz mogę odpocząć. Pojadę spokojnie na urlop, odetchnę od wszystkiego i będę gotów na nowe wyzwania. Podsumowanie, plany oraz cele jak zwykle odłożę do przyszłego roku.
Wycieczkę zrobiłem krótką, bo miałem niecałe 47 km do wykonania celu. Jako że prognoza zapowiadała silny wiatr z południa, to pojechałem tak, jak robię rzadko – w dwie strony tą samą trasą, na wschód. W ciągu dnia było chłodno, bo zaledwie 1,5 °C rano i 3 wieczorem. Jako że zostałem niespodziewanie zaproszony na firmową wigilię (w tej firmie jestem wypożyczonym pracownikiem, więc nie liczyłem na zaproszenie), to mój powrót do domu się sporo opóźnił i na rower wyszedłem dopiero po lekkiej kolacji. Czekałem też, aż przestanie padać, bo prognoza zapowiadała opad w nocy. Gdy wyszedłem, było sucho pod blokiem, więc musiało mi się coś wydawać. Dopiero po kilku kilometrach zaczęło kropić, i tak kropiło przez kilka kolejnych. Zawróciłbym, gdyby zaczęło mocniej, ale ponieważ wyjechałem daleko od domu, to nie było mowy o tym, że za chwilę będę wracał. Miałem plan i musiałem go wykonać. Nawet mimo kałuż, brudnego pobocza, dziur i w ogóle kiepskiej drogi. Szkoda, że nie pojechałem ponownie w stronę Buku.
Po ponad 23 km jazdy zawróciłem. Z powrotem było jakby lżej. Nie wiem, czy wiatr się zmienił, czy to dzięki nachyleniu drogi, ale na pewno dotarłem do domu szybciej, niż z niego wyjechałem. Nie złapał mnie już deszcz, kałuże nie były straszne. Szkoda mi tylko napędu, który od kilku dni jest bez przerwy pokryty piaskiem. Skąd się to czortostwo bierze?