Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

rowery / Trek

Dystans całkowity:78801.94 km (w terenie 7615.96 km; 9.66%)
Czas w ruchu:3278:21
Średnia prędkość:18.81 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:457369 m
Maks. tętno maksymalne:165 (84 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:226193 kcal
Liczba aktywności:935
Średnio na aktywność:84.28 km i 4h 00m
Więcej statystyk

Do sklepu po lusterko

  210.36  09:40
Już od dawna planowałem kupić lusterko, bo czuję się niepewnie na ulicach Poznania. Pomyślałem o lusterku na kask, ponieważ wraz z lemondką byłaby to dobrana para. Wypatrzyłem sklep, w którym można takie cudo wypróbować, zapytałem o dostępność towaru, wyznaczyłem trasę i mogłem ruszać. W sobotę sklep był otwarty do godz. 15, więc wstałem wcześnie rano, ubrałem się ciepło, bo było tylko 7 °C i po godzinie 5 wyruszyłem na południe – do Wrocławia.
Chciałem ominąć beznadziejne drogi w Puszczykowie, więc skierowałem się na Kórnik, a potem na Śrem. Droga do drugiego miasta była wąska, a i aut jakoś dziwnie dużo o tej porze jechało. Po drugim śniadaniu i kawie na stacji benzynowej pojechałem dalej wojewódzką; było już odrobinę bezpieczniej.
Za Miejską Górką średnia prędkość podupadła przez zaniedbane drogi. Minąłem Park Krajobrazowy Dolina Baryczy, który kilka lat temu tak mi się spodobał, że chciałem tam nawet wrócić, ale po dziś dzień nie doczekałem się tego. Na pewno nie odpuszczę przejażdżce po szlaku dawnej kolei wąskotorowej z Sułowa do Stawów Milickich. Tylko kiedy moje koło tam stanie?
W Żmigrodzie park przyciągnął mój wzrok, jednak gdy zobaczyłem zakaz ruchu rowerem, wycofałem się szybko. Jako że chciałem załapać się na gminę Oborniki Śląskie, pojechałem możliwie najkrótszą drogą w kierunku siedziby gminy. Najpierw drogą wojewódzką z kierunkiem na Wołów (aż przypomniały mi się moje początki długich wypraw), a potem lokalnymi asfaltami i terenami. Coś mnie podkusiło, żeby wjechać do Osoli. Uzupełniłem tam zapas wody i zacząłem podjazd pod niewielką górkę, gdy nagle wyprzedził mnie dziadek, ale na elektryku, więc się nie liczy. Skubany jechał jakby miał z górki.
Oborniki Śląskie mnie przestraszyły. Miałem tylko godzinę i dużo kilometrów na karku. Miałem szansę, jednak zbyt długo wahałem się. Problemem stanowiły znaki informujące o braku wjazdu do Wrocławia. Objazd został poprowadzony aż do drogi krajowej nr 5 – przez Trzebnicę. Nie dałem się zastraszyć i pojechałem zgodnie z planem. Nie tylko ja, bo ruch był strasznie duży, a wrocławianie okazali się najgorszymi kierowcami, jakich kiedykolwiek spotkałem. Co prawda do wypadku nie doprowadzili, ale na gazetę wyprzedzał co trzeci. Był też krakus, który swoim wielkim, śmierdzącym blachowozem wyprzedził mnie kilka razy i zawsze w tej samej, niebezpiecznej odległości. To już było działanie z premedytacją. Tylko gdzie on się ukrywał, czekając na mnie? Nie zauważyłem go w żadnej z kolumn aut wyjeżdżających z Wrocławia.
Brak wjazdu do Wrocławia polegał na tym, że powstał remont, a na drodze uruchomiono ruch wahadłowy. Jedynym mankamentem było to, że legalnie przejechać tamtędy może wyłącznie komunikacja miejska. Mimo to ci wszyscy kierowcy, którzy pędzili na złamanie karku w obie strony, nie robili sobie nic z zakazu. Co więcej – krótki okres świateł dostosowany do ruchu autobusów powodował, że kierowcy wzajemnie zajeżdżali sobie drogę. Istny cyrk.
Mimo wszystko wjechałem do miasta, ale w połowie drogi od rogatek do sklepu wybiła godzina 15. Na dodatek ja, jadąc kiepskiej jakości drogami rowerowymi (niektóre niby jednokierunkowe, ale jak wszędzie indziej – kto się tym przejmuje?) i myśląc, że doprowadzą mnie one do centrum, dotarłem nie wiadomo gdzie. Ciekawe, kiedy zorientowałbym się o złym kierunku, gdybym nie miał odbiornika GPS. Ponieważ nie było już sensu, aby jechać do zamkniętego sklepu, to udałem się na Stare Miasto. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, więc kręciłem lub spacerowałem bez celu tu i tam. Gdy zmierzch zaczął się nieubłaganie zbliżać, zacząłem rozglądać się za noclegiem. Najpierw w centrum, ale potem wpadłem na pomysł, że mogę szukać w regionie, przez który miałem jechać nazajutrz. Dzięki temu udało mi się trafić na tanią kwaterę prywatną. Byłem wyczerpany po nieudanej gonitwie i długim spacerze. Lusterko poczeka albo po prostu zamówię je i będę liczył, że mi się spodoba.

Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / Trek

Lipiec 2015

  510.75 
Dojazdy do pracy.
Kategoria kraje / Polska, rowery / Trek

Gorzów Wielkopolski

  239.20  11:08
Wczorajsza prognoza pogody mnie lekko zawiodła. Miała być burza, a jedyne co przeszło to wielka, czarna chmura. Dzisiaj za to pokładałem wielkie nadzieje w silnym wietrze z zachodu i stąd powstała myśl, aby wyruszyć do Gorzowa Wielkopolskiego. Właściwie wykorzystałem ułożony wcześniej plan zaliczania gmin w północnej części województwa lubuskiego.
Wcześnie rano pojechałem na dworzec. Pierwszym – pełnym – pociągiem do Krzyża, drugim – pustym – do Gorzowa (według konduktora tylko 20 pasażerów, a lokomotywa spalinowa, zabójczo śmierdząca, więc nie dziwię się). Niebo było zachmurzone od początku dnia i w Poznaniu w drodze na dworzec padał nieznośny kapuśniak. Liczyłem na rozpogodzenie po południu, choć liczba zabranych ubrań mogła nie wystarczyć, co odczuwałem już w drugim pociągu (zaledwie 15 °C). Zabrałem tylko kieszeń biodrową i aby jeszcze bardziej odciążyć rower, zdemontowałem bagażnik (nie wiem, czy uda mi się jeszcze jakiś wyjazd z sakwami w tym roku). Chciałem sprawdzić, jak szybko dotrę do domu na jeszcze lżejszym rowerze.
Tuż przed godz. 9 dotarłem do Gorzowa. Na szczęście deszczyk ustał. Pokręciłem się po mieście i ruszyłem na zachód. Nie za szybko, bo wiatr nie pozwalał, ale trzeba było się jakoś dostać do Witnicy. Ruch nie był duży, toteż nawet nie wjeżdżałem na kretyńskie drogi dla pieszych i rowerów z nierównej kostki. Po co je budują?
Od Witnicy jechałem na północ drogami przez las. Na jednym skrzyżowaniu się zagapiłem i zaliczyłem trochę terenu, żeby naprostować swój plan. Drogą wojewódzką wróciłem do Gorzowa. Ruch się wzmógł, ale nawierzchnia była bardzo wygodna, więc chwytając wiatr, mogłem przyspieszyć. Strzeliłem sobie nawet kilka fotek typu selfie, co nie jest takie proste i stwierdziłem, że moja lemondka byłaby bardzo wygodna do czytania książek. Jedyny warunek to równe drogi o zerowym ruchu.
W Gorzowie znalazłem się przed godz. 13. Wiedziałem już, że będę wracał po zmroku. Zatrzymałem się pod marketem na jakiś obiad i ruszyłem na południe w kierunku Lubniewic. Widziałem po drodze wiele drzew, które ucierpiały w czasie ostatniej nawałnicy. Wygląda na to, że żywioł był łagodny dla Poznania.
W końcu mogłem ruszyć na wschód. Musiałem zaliczyć jeszcze trochę terenu i dotarłem do Międzyrzecza. Niestety na kilka chwil przed miastem ustał wiatr. Moje nadzieje na szybki powrót do domu ulotniły się jak kamfora. Zatrzymałem się w restauracji z chińszczyzną. Ostatnio zostałem szybko obsłużony. Tym razem musiałem odczekać prawie pół godziny. Będę na przyszłość pamiętał, aby zapytać o czas oczekiwania. Jedyny kucharz przygotowywał jedno danie na 5 minut. Za to smakowało bardzo dobrze.
Dalej droga pokrywała się z tą, którą jechałem rok temu nad morze. Nawet coś mnie podkusiło, żeby wjechać na niewygodną (najpierw piaszczystą, a potem pokrytą betonowymi płytami) drogę do Trzciela. Nieświadomie zrobiłem kółko po tym mieście, a wszystko przez drogi jednokierunkowe. Potem wjechałem na drogę krajową. Ruch był duży, ale na szczęście obok biegła chora droga dla rowerów. Nawierzchnia z niefazowanej kostki Bauma, co jest wygodniejsze od tej fazowanej, ale metalowe szykany na przejazdach dla rowerów – co za popapraniec to wymyślił? Żeby klocki Lego każdego dnia podchodziły mu pod stopy!
Do Nowego Tomyśla pojechałem dłuższą drogą, bo nie miałem ochoty na piachy, a tych było sporo rok temu. Potem już miałem po prostej drogą wojewódzką. Na jednym z przejazdów kolejowych zrobiłem kilka kółek, bo było czerwone. Po pierwszym pociągu pierwszy z kierowców ruszył zanim szlaban zdążył się podnieść. Musiał mieć zabawną minę, gdy szlaban go zablokował. Nadjechały po chwili jeszcze 2 pociągi. Powinni zabierać prawo jazdy takim pajacom przynajmniej na 3 miesiące. Nie na darmo jest przepis zabraniający wjazdu na przejazd kolejowy, gdy na sygnalizatorze miga czerwone światło.
Zmrok zastał mnie w okolicy Buku, więc do domu wróciłem na pół godziny przed północą. Spotkałem po drodze kilku idiotów bez świateł. Dlaczego mnie to tak drażni?
Kategoria Polska / lubuskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Miasteczko Krajeńskie

  211.39  09:37
Miałem plan, aby wyjechać na 2 dni gdzieś na zachód Polski. Prognoza niedzielnych burz przekreśliła jednak moje zamiary. W dodatku wczorajsza wieczorna wycieczka spowodowała, że wstałem późno. Nie miałem jednak zamiaru lenić się cały dzień, dlatego jak najszybciej wyruszyłem w drogę. Bez wyrysowanego planu i bez bagażu. Wiedziałem tylko, że pojadę z wiatrem w kierunku Piły.
W Poznaniu był dziwnie duży ruch. Chyba przez to próbując wydostać się z miasta, pojechałem w złym kierunku. Na szczęście ta droga nie była drogą zmarnowaną, bo na krajówce do Obornik ruch był strasznie duży, więc oszczędziłem sobie odrobinę tej nieprzyjemności. Jazda na lemondce obok pędzących aut mocno podnosiła średnią, toteż szybko pokonałem ten krótki dystans.
Oborniki jak zwykle odpychają przez idiotyczną infrastrukturę drogową dla rowerów. Droga z kostki brukowej to pikuś. Tam można się porzygać od setki podjazdów do posesji. Co za amatorstwo.
Gdy wyjechałem z Puszczy Noteckiej, południowy wiatr zdążył zamienić się w północny. Wiedziałem, że tak będzie, ale nie sądziłem, że tak szybko. Gdybym wyruszył wcześniej, problemu by nie było. Nie chciałem jednak odpuszczać. Zbyt daleko zajechałem, żeby zawrócić. Z każdym kilometrem patrzyłem, ile jeszcze zostało do Ujścia. Pod jakimś sklepem wypadł mi bidon Isostara (ciężko dostać nowy), roztrzaskując korek, a kawałek dalej, na przejeździe kolejowym, pękł koszyk na bidon. Jak to dobrze, że nie wyrzuciłem starego koszyka, który wciąż był sprawny, ale bałem się, że może się z nim stać to samo, co z obecnym. Cóż, domyślałem się, że Kross nie robi wytrzymałych produktów, więc następnym razem będę omijał tego producenta z daleka.
Wreszcie dojechałem do Ujścia, a zaraz dalej skręciłem na wschód. Wiatr zaczął wiać w plecy. Od razu przyjemniej i zdecydowanie lżej. Trafiłem nawet na międzynarodowy szlak R1. Trafiło się kilka mniejszych podjazdów, a widoki na obszar Doliny Środkowej Noteci i Kanału Bydgoskiego były świetną nagrodą za trud włożony w tę wyprawę. Minąłem dziesiątki ogrodzonych sadów. Jaka szkoda, że te czerwone skarby na tysiącach drzew były tak niedostępne. Miałem jeszcze nadzieję, że w którejś wiosce trafię na rolnika chętnego sprzedać mi odrobinę owoców, jednak tak się nie stało.
Czas niestety leciał szybko. Chciałem zaliczyć kilka gmin więcej, jadąc do Ośka nad Notecią, ale nie lubię chodzić późno spać, więc w Białośliwiu skręciłem na południe. Miałem nadzieję na wygodną podróż po drodze wojewódzkiej, i tak właśnie było. Lemondka bardzo dobrze się spisywała, choć podkładki są ze słabej jakości pianki, przez co pot po pewnym czasie powoduje, że przedramiona się ślizgają. Będę musiał poszukać lepszego rozwiązania.
Dojechałem do Wągrowca. Jest to jedno z najbardziej nieprzyjaznych rowerzystom miast. Gdzie się nie obejrzeć, tam droga dla pieszych i rowerów na słabej jakości chodniku. Do tego progi zwalniające, zebry zamiast przejazdów rowerowych. W ogóle te znaki – sugerują pierwszeństwo dla rowerzystów, a umiejscowienie po lewej stronie drogi czy brak znaków za skrzyżowaniem to jakiś absurd. Co za barany wymyślają coś takiego? To jest skuteczna antyreklama dla miasta.
Miałem nadzieję, że wydostanę się z tamtego piekła pociągiem, ale ostatni odjechał 20 minut przed moim przyjazdem. Zresztą doszukanie się rozkładu jazdy na tym placu budowy (dworzec doczekał się remontu) graniczy z cudem – jedyny znajduje się daleko na peronie. Musiałem więc wrócić do Poznania o własnych siłach. O dziwo za miastem kilka dróg dla rowerów było wyłożonych dobrym asfaltem, jednak nadal muszą się oduczyć budowania progów zwalniających. Kto to widział w XXI wieku na prostej, niezabudowanej drodze je stawiać?
Skoki też się postarały o zakazy wjazdu rowerem i asfaltowe drogi dla rowerów z progami zwalniającymi. Tylko jak omijać takie wioski? Coraz mniej jest bezpiecznych dróg. Na szczęście niczego nie uszkodziłem, choć na jednym krawężniku myślałem, że zaraz usłyszę syk. Szybko przejechałem przez Murowaną Goślinę, potem przez Biedrusko i do Poznania dotarłem po godzinie 23. Lemondka po zmroku słabo się spisuje, bo kark i plecy szybko mnie rozbolały od monotonii jazdy w ciemnościach. Chociaż z drugiej strony – zawsze boli mnie kark podczas jazdy nocą.
Jest pewien sukces, bo teraz już mam pewność, że od trzech lat powodem stukania w trakcie jazdy jest przedni amortyzator. Leżąc na kierownicy, niczego nie słychać, więc czeka mnie kolejny wydatek, zwłaszcza że stukanie strasznie się ostatnio nasiliło. Pomału nie idzie tego wytrzymać.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, Puszcza Notecka, rowery / Trek

Pierwsza próba lemondki

  38.21  01:38
W końcu się na to zdobyłem, mimo że nie minęło wiele czasu od ostatniej wycieczki, podczas której przypomniałem sobie o pomyśle zamontowania lemondki. Odwiedziłem dzisiaj kilka sklepów, jednak we wszystkich były dostępne wyłącznie 2 modele. Pierwszy nie pasował do mojej kierownicy, więc wziąłem Tranz-X JD-802. Zamontowałem go i wybrałem się na jazdę testową.
Chciałem wypróbować nowy sprzęt gdzieś na płaskiej drodze, więc przyszedł mi do głowy asfalt prowadzący do Kiekrza. Potem pocisnąłem jeszcze kawałek na północ i wróciłem do Poznania starą krajówką, kręcąc się jeszcze chwilę po nieznanych mi ulicach.
Wrażenia bardzo pozytywne. Bardzo wygodnie się jechało, choć mój egzemplarz wydaje się być przeznaczony dla osoby ciut wyższej. Wypróbowałem kilka pozycji i nie będzie tak źle. Największą zmianą jest użycie innych partii mięśni. Całe szczęście od jakiegoś czasu skupiam się na ćwiczeniach łydek, które po dzisiejszej przejażdżce były najbardziej wyczerpane. Dodatkowo nacisk na siodło jest dużo mniejszy, więc mam nadzieję, że w końcu długie wyprawy zaczną być przyjemne. Mogłem też użyć wyższych biegów – jechało się lżej dzięki zmniejszeniu oporów powietrza. Nie można jednak przesadzać, bo z wrażenia cisnąłem czasem za mocno.
Kilka dni wcześniej, przechodząc między półkami sklepu sportowego, dostrzegłem siodła, a wśród nich Selle Italia Shiver XC Flow. I tak miałem wymienić moje – zniszczone już – siodełko, więc dałem się przekonać do zakupu. Ciut mniejsza powierzchnia, z otworem, w dotyku tak samo miękkie jak stare. Pierwsza myśl podczas jazdy próbnej – jak daleko na tym przejadę? Pewnie trzeba przywyknąć. Jeszcze nie próbowałem jeździć w kolarkach z wkładką, a dzisiaj chciałem od razu wypróbować lemondkę, więc nawet się nie przebrałem po pracy. Przekonam się w weekend, jak się jeździ na większych dystansach.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Z wiatrem ze Stargardu Szczecińskiego

  208.52  09:48
Przez kilka ostatnich dni wiatr był bardzo dokuczliwy. Choć wiał z jednego kierunku, do dzisiaj niestety zdążył zmaleć. Jazda ze zwykłym wiatrem nie imponowała, ale wolałem wsiąść do pociągu i pojechać daleko, bo w plany włożyłem gminobranie. Padło na niedawno ułożony plan ze Stargardu Szczecińskiego prawie po prostej do Poznania.
Na miejsce dostałem się przed godz. 9. Pociąg był pełny – i zwykłych podróżnych, i rowerzystów. Na stacji końcowej podszedł do mnie rowerzysta, Wojtek. Okazało się, że tak jak ja zaplanował podróż do Poznania, jednak nasze plany się rozmijały. Coś się udało jednak poprzestawiać i dołączył do mnie. Uprzedził, że ma problem z kolanem i jeździ tempem turystycznym. No dobrze, może jego tempo nie będzie takie złe – myślałem. Na wyjeździe ze Stargardu Szczecińskiego prowadziłem ja. Powoli, żeby rozgrzać mięśnie. Po kilku kilometrach, w obawie o kolano kolegi, pozwoliłem mu poprowadzić. Cóż, jeśli to było jego tempo turystyczne, to raczej nie chciałbym z nim podróżować w szczycie jego formy. Jechaliśmy prawie 30 km/h. Znów się zastanawiam nad kupnem lemondki. Słyszałem o niej same dobre opinie.
Po kilkudziesięciu kilometrach pojechaliśmy w swoje strony. On do Pełczyc, ja do Choszczna. Stwierdził, że całą drogę moglibyśmy przejechać wspólnie, gdybym nie miał w planach terenów (wszystko przez zaliczanie gmin), a on tereny omijał szerokim łukiem. Nie dziwię się, bo na niektórych odcinkach nie było wygodnie.
W Bierzwniku trafiłem na dawny klasztor Cystersów. Trwają tam prace rekonstrukcyjne mające na celu odbudowę zabytku. Ciekawe jaki będzie efekt końcowy i ile jeszcze lat to potrwa (a trochę to już trwa, jak wyczytałem z tablicy informacyjnej). Na mapie wypatrzyłem obiekty cysterskie w innych miejscach w Polsce. Może jeszcze kiedyś trafię na nie.
Z Dobiegniewa do Krzyża Wielkopolskiego wolałem przedostać się asfaltami, ale do Wronek nie miałem wyjścia i wjechałem do Puszczy Noteckiej. Niektóre fragmenty dróg były w strasznym stanie – piach, tarka. Tę puszczę można lubić chyba tylko zimą, gdy zmarznięte drogi pozwalają w pełni cieszyć się jazdą w terenie.
Przed Szamotułami widziałem auto w polu kukurydzy, którego pomoc drogowa nie umiała wyciągnąć, a w samym mieście natrafiłem na dziewczynę jadącą na koniu po przejściu dla pieszych. To sobie znalazła miejsce na konną przejażdżkę. Szkoda tylko konia, bo musi wdychać te wszystkie spaliny. Zawsze byłem przekonany, że te wszystkie końskie odchody na chodnikach w Poznaniu to sprawka Policji, a jednak niesłuszne były moje oskarżenia.
Od Szamotuł ciągnęło się kilka kilometrów dróg dla pieszych i rowerów w bardzo złym stanie. Nie wiem, kto wymyśla takie rzeczy, ale powinien stanąć przed słupem i walić w niego głową, aż wyrosną kwiatki. Do domu dotarłem po zachodzie słońca.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, Puszcza Notecka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, ze znajomymi, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Dzień 5. Bez planu do Rzeszowa

  221.91  11:34
Wstałem dzisiaj wcześnie i wyruszyłem, gdy słońce wyłaniało się zza gór. Miałem nadzieję wykręcić jak najwięcej kilometrów zanim pojawi się nieznośny skwar, jednak już w ciągu dwóch godzin od startu zdjąłem bluzę oraz spodnie.
Pojechałem do miasta Humenné, aby stamtąd rozpocząć jazdę w kierunku Polski. Chciałem wcześniej znaleźć jakiś bar i zjeść porządne drugie śniadanie. Potem zamieniło się to w obiad i ostatecznie nie zjadłem niczego porządnego na Słowacji.
Z Humennégo do Medzilaborec dostałem się drogami lokalnymi, ponieważ na głównej był zbyt duży ruch. Mój wybór przypłaciłem wieloma podjazdami (a główna droga biegnie spokojnie doliną wzdłuż rzeki) oraz walką o nogi. Jusznica deszczowa atakowała całą armią na każdym wolniejszym odcinku. Zrobienie zdjęcia widokom – będącym nagrodą za trud włożony we wtoczenie ponad stu kilogramów na wzgórza – było niemożliwe bez bolesnego ugryzienia.
Uświadomiłem sobie po pewnym czasie, że mogłem ze Sniny od razu przypuścić atak na podjazdy w stronę granicy (omijając Humenné).
Najgorszy podjazd, bo najdłuższy, chyba najbardziej stromy, najgorętszy i najbardziej serpentynowaty był ten do granicy. Dobrze, że parę widoków miałem za plecami. Zjazd po polskiej stronie z ograniczeniami do 20–30 km/h, bez widoków. Całkowite przeciwieństwo Słowacji. Potem wpadłem na roboty drogowe z ruchem wahadłowym; oczywiście miałem wszędzie czerwone.
W Rzepedzi zdecydowałem się zrezygnować z zaliczania gmin. Wiem, trudna decyzja, ale profil wysokości w moim planie wskazywał na kilka większych podjazdów, a i terenu miało być sporo. Skierowałem się na Zagórz, a potem na Sanok. Było tak strasznie dużo aut. Wpadłem na stację benzynową na kawę i obmyśliłem dalszy kierunek – Rzeszów. Aby maksymalnie uprościć sobie trasę, pojechałem wzdłuż Sanu. Było prawie bez podjazdów, ale jak tam jest ładnie. Niestety rzeka zmierza do Przemyśla, czyli całkowicie nie po drodze, bo pociągiem tak czy inaczej musiałbym wrócić do Rzeszowa, a prosto do Chełma? Też mnie nachodziły takie myśli, ale nie chciałem jechać nocą ze względu na mgły ani nazajutrz, bo dotarłbym późną nocą, a pociągiem – już po południu. Odkleiłem się więc od Sanu i, pokonując wieś za wsią, podjazd za podjazdem, znalazłem się na trasie, którą pokonałem pierwszego dnia. Byłem zaskoczony tym, ile podjazdów wtedy zaliczyłem. Zjeżdżało się za to niesamowicie. Tylko te mgły; za mocno wychładzały, nawet po tak upalnym dniu.
Dojechałem do dworca kolejowego w Rzeszowie, kupiłem bilety na piątą z minutami i zacząłem szukać noclegu. O godz. 22 nigdy nie jest to łatwe, a hotele żądały zbyt wiele. Tę noc spędziłem na spacerowaniu i drzemaniu, bo oczy mi się zamykały, gdy usiadłem do zapisków w dzienniku. Spałem tak po kilkanaście minut, klepiąc się nerwowo z każdym przebudzeniem w poszukiwaniu portfela z oszczędnościami i telefonu ze zdjęciami.
W ciągu tych pięciu dni zrealizowałem dwa plany w całości i dwa prawie w połowie. Pokonując prawie 600 km na rowerze, 13 km pieszo i niezliczony dystans prowadząc rower, zobaczyłem ułamek Bieszczad oraz odrobinę Słowacji. Jechałem tempem niedzielnego rowerzysty, ale była to w dużej mierze kwestia formy, bo ostatniego dnia już nie czułem ciężaru. Bawiłem się bardzo dobrze i chciałbym to możliwie szybko powtórzyć. Z utraconych rzeczy były to: woda, którą zostawiłem pod sklepem oraz rękawiczki, których momentu zgubienia po dziś dzień nie mogę sobie przypomnieć. Następnym razem wezmę dłuższy urlop, tylko dokąd by tu pojechać?
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, kraje / Słowacja, za granicą, z sakwami, setki i więcej, góry i dużo podjazdów, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Dzień 4. Snina, Słowacja

  87.63  04:47
Niespełna 9 °C w nocy nie pozwoliło mi się wyspać (komfort śpiwora wynosił 15 °C). Dopiero poranek dał odrobinę ciepła, dzięki czemu miałem chwilę na sen. Obudziło mnie 35 °C wewnątrz namiotu. Przynajmniej mogłem wszystko wysuszyć, bo w nocy była taka rosa, że niebywałe. To pewnie obecność rzeki Wołosaty, nad którą na skarpie znajdowało się pole namiotowe.
W barze zjadłem ubogą jajecznicę, wypiłem kawę i mogłem ruszać, ale nie z kapciem w przednim kole. Całe szczęście, że po dopompowaniu powietrza wszystko trzymało. Miałem nadzieję, że tak będzie do końca tej podróży.
Po pokonaniu dwóch długich podjazdów z serpentynami miałem dłuższą drogę w dół. Jak zawsze mnie to martwiło, bo zaraz trzeba odrobić różnicę wysokości na podjeździe. Zatrzymałem się w barze, aby coś zjeść, bo wiedziałem, że do granicy ze Słowacją będę się wspinał. Zamówiłem specjalność kuchni – pierochy. Były to przerośnięte pierogi: smażone z farszem grzybowym i surówkami. Cóż, będę miał odrobinę trudniej.
Po drodze zauważyłem bacówkę. Wydawało mi się, że to o niej opowiadali Krzysztof Gonciarz i Łukasz Konatowicz, ale się pomyliłem. Szkoda, bo miałem nadzieję, że mam przyjemność z jedyną w Polsce kobietą-bacą. Wybrałem więc 2 sery do kolekcji i miałem nadzieję, że dowiozę wszystko w całości do domu. Jeszcze trzeba znaleźć prawdziwy dżem z żurawin i będzie smaczny prezent z gór.
Wymieniłem w banku trochę pieniędzy na euro po nie najkorzystniejszym kursie, chociaż wydawało mi się, że wczoraj w radiu słyszałem o spadku wartości euro. Zajechałem potem do ostatniego po polskiej stronie sklepu i zostawiłem wodę podczas pakowania. Dopompowałem jeszcze koło i zaczęły się problemy. Najpierw co kilka kilometrów, potem co kilkaset metrów musiałem się zatrzymać na uzupełnienie powietrza. Gdy dotarłem do granicy ze Słowacją, wkroczyłem na teren Parku Narodowego Połoniny. Skończył się asfalt i zaczęła droga szutrowa. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie powietrze uciekające coraz częściej z przedniego koła. Po kilkunastu postojach miałem dość. Rozebrałem koło i wyciągnąłem kolec. Wydawałoby się, że to pamiątka z Bieszczad, ale powietrze powoli uciekało od kilku tygodni. Założyłem zapasową dętkę i pojechałem dalej. Cały ten zjazd jest idealny dla MTB, a ja musiałem zaciskać klamki hamulców, żeby podskakujący tył z sakwami nie rozwalił koła.
Gdy wjechałem do Sniny, postanowiłem zatrzymać się. Akurat zauważyłem znak namiotu. Pojechałem najpierw do centrum z nadzieją na ładny widok, potem zrobiłem zakupy w samoobsługowym i wróciłem, aby znaleźć miejsce na nocleg. Na Słowacji symbol namiotu ma chyba szersze znaczenie. Dotarłem do ośrodka dla dzieci z Ukrainy i spróbowałem dogadać się z kimś w recepcji – po polsku i po słowacku. Nie mieli pola namiotowego, więc dostałem domek za 10 euro. Saunę gratis – tak można określić temperaturę panującą wewnątrz. Cyrylica wydrapana i wymazana na wszystkim świadczy o intensywnym użytkowaniu obiektu przez wschodnich sąsiadów zza granicy.
Podjąłem decyzję dotyczącą mojej dalszej podróży. Nie przejechałem dzisiaj nawet połowy planu dnia trzeciego. Miał on prowadzić pięknymi szlakami górskimi, a potem przez Michalovce do Humennégo. Ten plan byłby dobry, gdyby nie sakwy. W takim razie dojadę do ostatniego ze wspomnianych miast i planem czwartego dnia spróbuję dostać się jak najdalej w kierunku rodzinnego domu. Chociaż pogoda ma być słoneczna, to wiatr z północy może uniemożliwić mi realizację szalonego pomysłu przejazdu do Chełma z Ustrzyk Dolnych, na co przewidziałem prawie 300 km. Jest to nierealne, dlatego pewnie wsiądę w pociąg. Jak mi się nie chce. Mogłem wziąć dłuższy urlop i na spokojnie dojechać na rowerze.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, kraje / Słowacja, z sakwami, terenowe, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, za granicą, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Dzień 3. Do źródła Sanu

  71.23  04:29
Wczorajszy deszcz trwał tylko chwilę, ale nie ma w pobliżu pola namiotowego, więc tak czy inaczej hotelik był najlepszym wyjściem. Było tak cicho i spokojnie, że przespałem całą noc i połowę poranka. Na śniadanie zjadłem najzwyklejszą jajecznicę w barze przyhotelowym i mogłem ruszać.
Poza mną na szlak dostały się dwa auta i grupka pieszych. Nie było zatem tłoczno. W połowie drogi zdałem sobie sprawę, że mogłem zostawić sakwy w hotelu. Gdzie ja miałem głowę? Kupiłem w Bukowcu bilet wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego i kontynuowałem podróż szlakiem rowerowym do Beniowej. Tam obleciałem zauważone pozostałości po dawnych mieszkańcach, poczytałem trochę informacji z tablic i pojechałem dalej. Niestety źle. Właściciel hoteliku wskazał mi, jak mogę się przemieścić rowerem i widocznie wskazał złą drogę. Ta, którą ja pojechałem była przepełniona kładkami i stopniami. Szlak rowerowy odbił przy cmentarzu. Niestety chyba dawno ktokolwiek się nim przemieszczał, bo nie pozostał żaden ślad na łące, którą przecinał i przez to przegapiłem go.
Dojechałem do ostatniej wiaty, zostawiłem rower i wyruszyłem pieszo na szlak. Było ciężko (moja druga piesza wędrówka po górach, a że dawno to robiłem, to i mięśnie musiały ciężej popracować), ale w 2 godziny doszedłem do miejscowości oddalonej najbardziej na południe w granicach Polski, a potem aż do źródła Sanu i wróciłem do mojego roweru. Po śladach było widać, że jacyś rowerzyści próbowali przedostać się tamtym szlakiem, ale to byli słabeusze, bo ślady szybko się urwały. Był też pewnie motocross, którego ślad pojawił się, gdy byłem na szlaku. Nie zmącił jednak ciszy, którą mogłem się delektować podczas spaceru.
Wróciłem do Bukowca, omijając Beniową. Na parkingu pojawiło się kilka nowych aut, kilka innych ciut dalej; tak jakby bali się dojechać do końca. Na drogę powrotną wybrałem drogę leśną. Nawierzchnia nie pozwalała na rozpędzanie się na prostych, a na zjazdach szczęki hamulców były zaciśnięte non-stop. W dodatku ta wycinka drzew. Znów zakaz na środku szlaku. Leśnicy są tacy samolubni. Dbają tylko o własny interes.
Wróciłem do Tarnawy Niżnej. Nie musiałem, bo nie była mi po drodze i nie zostawiłem tam bagażu, ale po śniadaniu nieroztropnie poinformowałem kucharkę, że wrócę na pierogi łemkowskie. Nie chciałem mieć goprowców na głowie, więc znów pojawiłem się w barze przy hoteliku i zjadłem z apetytem cały talerz.
Gdy tak siedziałem, najpierw jedząc, a potem robiąc te zapiski, za oknem zaczął padać deszcz. Wyruszyłem wraz z jego końcem. Miałem długą drogę w dół i byłem pod wrażeniem tego, że wczoraj pokonałem taki podjazd. Cóż, wieczór zbliżał się szybko, więc daleko zajechać nie mogłem. Na szczęście dalsza droga do Ustrzyk Górnych była tylko lekko pod górę i zaraz tam dojechałem. Potem zachciało mi się jeszcze zobaczyć Wołosate, bo wyszło słońce i miałem wciąż sporo czasu przed jego zachodem, i powróciłem do Ustrzyk, aby odwiedzić sklep i kemping. Sklep był już zamknięty, ale na szczęście na kempingu znalazł się czynny bar. Pole namiotowe było straszne – śledzie wchodziły tylko do połowy (głębiej była lita skała), ale przynajmniej było równo. Mogli jednak zebrać siano po skoszeniu trawy.
Było jeszcze trochę czasu do zmierzchu, a już robiło się chłodno. W barze zamówiłem placek po bieszczadzku. Po pół godzinie czekania w tym zimnie zobaczyłem panią z pustymi rękoma. Poinformowała mnie, że wynikły komplikacje i zaproponowała pierogi z jagodami. Co tu robić? Zmierzch za pasem, a ja głodny. W dodatku to same węglowodany. Trudno, przydadzą się nazajutrz.
Jestem cały jeden dzień do tyłu z planami. Powoli zaczynam obliczać sobie, jak okroić moją podróż po Słowacji. Chciałbym spędzić ze 2 dni z rodziną, ale żeby to zrobić, musiałbym albo skrócić wizytę na Słowacji do jednego dnia, albo wsiąść do pociągu, który będzie jechał nie wiadomo ile godzin. Nie lubię takich dylematów.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, z sakwami, terenowe, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Dzień 2. Czy to już Ukraina?

  109.79  06:45
Chmury spowijały całe niebo. Nie zdążyłem się spakować, a już zaczynało dżdżyć. Najpierw myślałem, że to opadająca mgła, ale opad się nasilał. Trzeba było niezwłocznie ruszać. Przede mną dystans do odrobienia z wczorajszego planu, a schować się mogłem chyba wszędzie.
Na początek musiałem zjeść śniadanie. Niełatwo było znaleźć sklep, bo zachciało mi się jechać z drugiej strony Sanu. Po kilku kilometrach wypatrzyłem budynek, który okazał się być sklepem. Przydałby się szyld albo chociaż znak przy drodze. Przemiła sklepowa zasugerowała zrobienie kanapek, które wsunąłem z apetytem.
Mżawka, która raz po raz zamieniała się miejscem z drobnym deszczem, hulała na całego, aż dotarłem do stacji benzynowej w Lesku. Wypiłem kawę i gdy wyszedłem, już nie padało. Niebo jednak nadal było bez słońca. Mogłem odtąd zdejmować i zakładać bluzę odpowiednio na podjazdach i zjazdach, a tych było mnóstwo.
Zatrzymałem się w Solinie na obiedzie. Pstrąg i regionalny napój o smaku jabłkowym. Zastanawiam się, czy uda mi się zjeść jakieś regionalne danie.
Zjechałem do zapory w Solinie. Ludzi tam strasznie dużo, a zaraz na końcu tamy – bazar rupieci – od kapci po plastikowe pierścionki. Ja się skusiłem na ser owczy. Zapomniałem tylko zapytać, czy to aby na pewno mleko od owcy (niecertyfikowane oscypki mogą być robione z mleka krowiego).
Bateria w mojej ładowarce solarnej to jakaś podróbka, bo nie sądzę, żeby 5 godzin słońca wczoraj nie mogło jej naładować do pełna. Nie udało mi się uzyskać nawet połowy naładowanej baterii w telefonie. Na szczęście rano znalazłem kontakt elektryczny i podczas pakowania się podniosłem trochę procent naładowania w urządzeniu. Przy dzisiejszej pogodzie nie udało mi się nawet na chwilę wyciągnąć panelu, aby dać mu jeszcze jedną szansę.
Żeby drogę sprawić jak najkrótszą, plan pokierował mnie na szlak rowerowy wzdłuż rezerwatu Krywe. Dużo pagórków i kamienno-szutrowa nawierzchnia drogi spowalniały mnie na tyle, by stwierdzić, że mogłem jechać na około. W dodatku te bezmyślne wycinki drzew. Czemu leśnicy nie mogą informować o nich przed wjazdem na szlak?
Dalej było już tylko nabijanie kilometrów na liczniku, bo wiedziałem, że dzisiejszy plan nie wypali. Chciałem po prostu dostać się jak najdalej na południe. W sklepiku w Mucznem dowiedziałem się, że w następnej miejscowości znajdę nocleg, więc tam też pojechałem. Zaczęło padać, gdy dotarłem do Tarnawy Niżnej, a tym samym do Bieszczadzkiego Parku Narodowego (przynajmniej tak mnie poinformowały znaki). Zatrzymałem się w hoteliku rodem z PRL-u, a moja sieć komórkowa powitała mnie na Ukrainie.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, setki i więcej, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, z sakwami, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery