Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:60507.27 km (w terenie 5370.45 km; 8.88%)
Czas w ruchu:3134:46
Średnia prędkość:19.06 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:404815 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:455
Średnio na aktywność:132.98 km i 6h 58m
Więcej statystyk

Cyklotrasa milicka

  195.60  08:55
Minęło sporo czasu od mojej ostatniej wycieczki. Dzisiaj postanowiłem pokonać wytyczoną na starym nasypie kolejki wąskotorowej 20-kilometrową drogę dla rowerów z Sułowa do Grabownicy w Parku Krajobrazowym Dolina Baryczy. Musiałem tylko znaleźć się na Dolnym Śląsku.
Na początku tego miesiąca wybrałem się w dwutygodniową podróż za granicę. Niestety bez roweru, choć miałem plany wypożyczenia czegoś na miejscu. Nie udało się, ale odkryłem w sobie zamiłowanie do backpackingu. Przynajmniej z początku, bo gdy po kilku dniach chodzenia z ciężarem na plecach zaczęły boleć nogi, to oczywiście odechciewało się wszystkiego. Po powrocie plecak rzuciłem w kąt, a na rower nie mogłem znaleźć czasu ani ochoty. Rozleniwiłem się po prostu. Dzisiaj w końcu udało mi się wziąć w obroty plan sprzed kilku już lat.
Droga na południe to zdecydowanie nuda. Wrzuciłem do planu kilka miejscowości, w których moje koło nie odcisnęło śladu, a które były oznaczone na żółto na mapie Demartu jako miejscowości z cennymi zabytkami. Powoli zaczynam się też rozglądać za oznakami jesieni. To chyba moja ulubiona pora roku i nie może w niej zabraknąć widoku złotego stroju Matki Natury. A jeszcze gdy dodać góry, to już całkiem – nogi miękną, aby zatrzymać się do zdjęć.
Do Sułowa, czyli początku mojej głównej atrakcji na dzisiaj, dotarłem wieczorem. Słońce zaczynało czerwienieć na niebie, a przede mną tyle kilometrów. Planowałem z początku pojechać aż do Kępna, żeby zaliczyć przy okazji jakąś gminę, ale to kawał drogi; i gdzie później szukać pociągu do domu? Pozostawało trzymać się planu.
Droga dla rowerów ma kilka różnych nawierzchni – asfaltową, szutrową i betonową. Największego minusa projektanci mają za brak jakiegokolwiek przejazdu dla rowerów. Każde skrzyżowanie z drogą czy nawet z leśną ścieżką kończyło się w taki sposób, że zgodnie z polskim prawem musiałbym zsiąść z roweru, przeprowadzić go przez skrzyżowanie i dopiero za nim jechałbym dalej. Ciekaw jestem, czy w historii tej trasy ktokolwiek tak zrobił.
Wciąż się głowiłem, dokąd udać się na pociąg powrotny. Było kilka miast na oku. Między innymi Milicz, dlatego nie skręcałem do jego centrum w trakcie przejazdu. Kawałek dalej znalazłem się w rezerwacie Stawy Milickie, który rozbrzmiewał ptasim śpiewem, a w zasięgu wzroku nie było żywej duszy. Cieszyłem się też z braku śmieci wzdłuż mojej drogi. Do czasu, aż spotkałem dzikie wysypisko. Szlag człowieka trafia, gdy widzi ślady ludzkiej próżności i głupoty.
Niestety na pociąg z Milicza nie zdążyłbym, dlatego skierowałem się do Ostrowa Wielkopolskiego. Zmrok zbliżał się wielkimi krokami, na niebie pojawił się olbrzymi księżyc (jutro będzie jego perygeum). Gdy znalazłem się w Sulmierzycach, wiedziałem, że nie wyrobię się do Ostrowa, dlatego sprawdziłem w internecie rozkład jazdy pociągów z Krotoszyna. Przycisnąłem mocniej w pedały i na peronie znalazłem się na 3 minuty przed pociągiem. Niestety popełniłem jeden błąd, bo wydawało mi się, że wsiadam do bezpośredniego pociągu do Poznania. Niestety ostatnią stacją było Leszno. Okazało się, że wertując rozkład jazdy, spojrzałem na pociąg o godzinie 18, a było po 20. Co zrobić? Dojechałem do Leszna, tam kupiłem bilet na kolejny pociąg i poszedłem zdrzemnąć się na ławce. Miałem na to ponad 4 godziny. Myślałem o pojechaniu do Poznania rowerem (dojechałbym do domu dużo wcześniej niż pociągiem), ale nie miałem już ani sił, ani ubrań na tę chłodną noc.
Przykre wieści. Przejechałem dopiero 11 tys. km na obecnym napędzie, a zębatka nr 5 (w 7-rzędowej kasecie) przestała być funkcjonalna. Najwidoczniej najczęściej jej używałem, więc zaczęła powodować przeskakiwanie łańcucha. Podejrzewam, że winny jest brak zróżnicowania terenu, abym mógł korzystać ze wszystkich biegów. Powinienem w ogóle kupić sobie jakiś single speed z paskiem zamiast łańcucha. Toby dopiero był hippisowski rower na poznańskie „włości”. Tylko czy warto, skoro nie podoba mi się tutaj?
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, po dawnej linii kolejowej, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Radziejów

  178.77  08:30
Niedziela, dzień powrotu do domu. Jako że nie umiem pływać, planowałem wczoraj zrezygnować z wyjścia na kajaki z innymi, aby wykonać krótki plan przejażdżki do Radziejowa, który tworzył dziurę na mapie zaliczonych gmin. Dałem się jednak namówić na spływ (i, jak widać, przeżyłem), przez co dzisiaj musiałem połączyć dwa plany.
Wyruszyliśmy chwilę po południu. Moja grupa w autokarze na zachód, a ja rowerem na północ. Było upalnie i odrobinę wietrznie, ale wystarczyło dojechać do Radziejowa, żebym mógł zacząć rozkoszować się jazdą z wiatrem. Droga była bardzo prosta, a na jej końcu zatrzymałem się w restauracji na obiedzie. Zamówiłem jakieś mięso. Nic specjalnego.
Potem była nuda, zwłaszcza że wiatr ustał. Droga krajowa, wioski, szybka przeprawa przez Gopło, topienie się w piaszczystych drogach i znów asfalty. Zmierzch złapał mnie tuż przed Witkowem. Samo miasto przywitało mnie chorą drogą dla rowerów. Właściwie nikt nie wie, co to jest. Nawierzchnia z kostki Bauma, dwa kolory, które sugerują rozdzieloną drogę dla pieszych i rowerów, z czego część o kolorze beżowym (czy jak go tam nazywają) ma zaledwie 40 cm szerokości. Do tego brak znaków pionowych, a z tych poziomych są tylko przejazdy dla rowerów. Każdy wjazd do posesji dodatkowo ma obniżony profil, przez co jazda tym chodnikiem to gwarantowana choroba lokomocyjna. Gdy w końcu pojawił się pierwszy znak pionowy, musiałem wjechać na to cholerstwo. Ruch na drodze i tak zaczął się wzmagać.
Z początku miałem jechać do Gniezna, ale zrezygnowałem z tego pomysłu i skierowałem się na Pobiedziska przez Czerniejewo. Czas dłużył mi się bardzo, a zmęczenie dawało się we znaki. Do domu dotarłem o północy. Przynajmniej nie było zimno.
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, z sakwami, rowery / Trek

W kłębach popiołu

  108.37  04:08
Jak rok temu, tak i dzisiaj ruszam na 3-dniową imprezę integracyjną z moją firmą. Może nie do końca wspólnie, bo oni wyjechali 3 godziny po mnie. Ja wyjątkowo na tę imprezę wsiadłem na rower oraz zabrałem kilka planów na trasy rowerowe. Nie chciałem mieć nierowerowego weekendu, zwłaszcza że prognoza pogody na kolejne dwa dni zapowiadała się całkiem znośnie.
Wyruszyłem punkt 6. Po wydostaniu się z miasta zacząłem pędzić nawet 30 km/h. Wybrałem drogę krajową jako najlepszą opcję na szybkie przemieszczenie się na wschód. Było ciepło, ale pochmurnie i... deszczowo. Powitała mnie z rana mżawka, która po pewnym czasie zamieniła się w sączący się deszczyk. Odstałem trochę na stacji benzynowej. Popijając kawę, rozważałem opcje dalszej jazdy. Wszak nieopodal ciągnęła się linia kolejowa. Mimo wszystko nie darowałbym sobie takiej porażki, więc kontynuowałem jazdę przy tej niepogodzie. Padało czasem mocniej, czasem lżej, ale nie czułem się przemoczony.
Największy ruch na drogach był tuż przy miastach w ich kierunku. W sumie była to pora dojazdu do pracy. Ludziom się powodzi. Tyle aut wiozących tylko jedną osobę. Istna burżuazja. We Wrześni poobijałem się o krawężniki na nędznej drodze dla pieszych i rowerów, a za miastem wpadłem na coś dla mnie nowego. Ekologiczne nawożenie pól uprawnych popiołem drzewnym. Szkoda tylko, że wybrali taki dzień. Prawie brak wiatru powodował, że kłęby popiołu tłoczyły się w wielkich chmurach. Przenosiły się na drogę, a opad deszczu tworzył materię lepiącą się do wszystkiego, tak że po kilku minutach od ustania deszczu byłem cały biały. Pył praktycznie niemożliwy do usunięcia bez poświęcenia tony czasu. Nie wiem, kiedy ja to usunę. Deszcz niestety przestał padać i nie było mowy o darmowej myjni.
Za Słupcą zjechałem na bardzo ruchliwą drogę wojewódzką, aby później ruszyć lokalnymi. Ostatnie kilometry po nierównościach nie były zbyt efektywne. Dojechałem do antyrowerowego Mikorzyna (zakaz znalazł się nawet na bramie ośrodka, do którego zmierzałem), gdzie cała ekipa właśnie wysiadała ze złotego autokaru. Dotarłem w samą porę.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, z sakwami, rowery / Trek

Do Frankfurtu

  202.49  08:17
Od jakiegoś czasu kusiło mnie, żeby pojechać gdzieś daleko za granicę. Wypadło na Niemcy, bo są najbliżej. Przyszedł mi na myśl Frankfurt. Chciałem zobaczyć, jak wyglądają niemieckie drogi w większym mieście.
Wyruszyłem późnym rankiem, a może wczesnym przedpołudniem. Za dużo czasu spędziłem na planowaniu. Niepotrzebnie. Droga była prosta niczym kij od szczotki. Ponieważ miałem z wiatrem, to mogłem rozpędzać się bez większego zmęczenia. Odrobiłem dzięki temu czas spędzony w domu. Postojów nie robiłem dużo. Ot, żeby odpocząć lub zjeść. W Buku zjadłem drugie śniadanie. W Zbąszyniu najpierw odwiedziłem pozostałości po twierdzy, a potem w typowej restauracji nad jeziorem zjadłem niczym niewyróżniającą się rybę. Zaliczyłem jedyną zbąszyńską drogę dla rowerów, drogę wojewódzką szerokości leśnego duktu, a potem Świebodzin. Miałem nadzieję rzucić okiem na tę figurę, co to o niej było kiedyś głośno, ale stanęła na takich przedmieściach, że nie chciało mi się zjeżdżać z głównej trasy. Potem pojechałem drogą krajową. Wynudziłem się tam po wsze czasy. W ogóle ta cała wycieczka nie była ciekawa. Pozostała nadzieja kolejnego dnia.
Gdy docierałem do Rzepina, zaczynało zmierzchać. Poszukiwania noclegu trwały długo. Objechałem całe miasto, bo ślamazarny dostęp do internetu nie potrafił szybko mi pomóc we wskazaniu miejsc noclegowych. Na szczęście znalazł się hotel w innym mieście – w Słubicach. Dotarłem tam po niespełna godzinie jazdy po pustej drodze w mroku (no, może ze światłem latarki). Wpadło nawet 200 km na liczniku, z czego byłem zadowolony.
Kategoria Polska / lubuskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / Trek

Pędem do Wrocławia

  130.43  06:09
Noc przespałem całą, a pospałbym jeszcze z pół dnia, odrabiając ostatnie noce pod gwiazdami. Wstałem z budzikiem. Poranne mgły wciąż nie ustępowały. Na dzisiaj zaplanowałem dojechać do Wrocławia na pociąg do domu. Byłem tak zmęczony, że na nic nie miałem ochoty, ale zmobilizowałem się i pojechałem szukać sklepu, żeby zjeść śniadanie.
Mgła okazała się być przyjemna, jednak przeszła dosyć szybko, a słońce zaczęło przypominać o swoim – już codziennym – planie. Co kilka kilometrów przystawałem i zmieniam swój plan podróży. Ostatecznie zrezygnowałem z Kłodzka i skierowałem się do Srebrnej Góry. Wjechałem do samej twierdzy, bo mogłem. Okolica bardzo silnie promuje rowery. Już miałem kupić bilet wstępu do obiektu, gdy zorientowałem się, że zgubiłem pieniądze. Musiało to być na parkingu ośrodka, w którym się zatrzymałem, bo już wczoraj zauważyłem, że nie zamknąłem portfela po wizycie w recepcji. Później nie sprawdziłem jego zawartości i tak się to skończyło. Przeklinając pod nosem, zjechałem ze wzniesienia. Przegapiłem przy tym kilka widoków.
Skierowałem się na Ząbkowice Śląskie. W planach był Kamieniec Ząbkowicki, jednak już raz tam byłem, a tamtejszy zamek zobaczę kiedy indziej. Tak samo Góry Stołowe i Twierdzę Srebrnogórską. Może nawet przejdę trasę linową w Srebrnej Górze, bo zrobiła na mnie spore wrażenie.
Na mapie zauważyłem drogę dla rowerów na miejscu dawnej linii kolejowej. Z ciekawości chciałem się tamtędy przejechać. Nie dość, że przegapiłem jej początek, to okazała się zwykłą polną drogą. Prawie, bo brakowało jej normalności. Jakiś baran wypełnił dziury śmieciami, przez co mijanie się z innymi rowerami (o dziwo ktoś był chętny się tamtędy przejechać) to tragedia. W ogóle mijanie tych leżących śmieci to pomyłka. Zjechałem stamtąd czym prędzej i spotkałem dwóch kolarzy z Wrocławia. Nie byli pewni, czy jadą w dobrym kierunku, więc im pomogłem. Po krótkiej pogawędce pojechaliśmy w swoje strony. Zaliczyłem Ząbkowice Śląskie, Ziębice, a nawet deszcz. Na szczęście lekki. Potem kierunek na Strzelin. Z początku mozolnie kilometr za kilometrem, ale potem sprawdziłem rozkład pociągów i spiąłem się. Objechałem jak głupi centrum miasta, na stacji benzynowej zjadłem kanapkę, zaspokoiłem ciekawość ekspedientki, która ostatecznie stwierdziła, że 90 km to mało (domyśliłem się, że jest zagorzałą rowerzystką zmuszoną do siedzenia w pracy) i ruszyłem na północ. Miałem kroczyć bocznymi wioskami, ale ruszyłem z impetem po wojewódzkiej. Gdy zobaczyłem znak „Wrocław 27”, zacząłem pilnować, żeby licznik nie zszedł poniżej 27 km/h. Miałem 80 minut do pociągu. Potem jeszcze wiatr się wzmógł i jechałem 30-33 km/h. Na dworzec dotarłem na ponad pół godziny przed odjazdem. Kupiłem jedzenie, bilet, wsiadłem do pociągu, ochrzaniłem palacza za trucie mnie i po ochłonięciu przebrałem się, żeby nie zabić nikogo moim odorem, chociaż i tak nie znalazło się wolne miejsce siedzące, więc spędziłem podróż na podłodze. Czułem ogromne zmęczenie i lekki niedosyt.
Dokąd następnym razem? Może znów Bieszczady? Albo odłożę je na jesień. Idealna pora. Teraz wybiorę coś bliżej. W Sudetach już nie mam gmin do zaliczania, więc nie będzie tej spinki. Może wrócę pod Javorník? Tam było ładnie, choć za dużo kamieni na mój sprzęt. Jakby było dobrze jeździć zwrotnym i lekkim MTB po takich ścieżkach. Marzenie. Trzeba objechać ostatnie gminy pod Poznaniem i pomyśleć o zmianie miejsca zamieszkania. To jest pewne, ja nie potrafię siedzieć w jednym miejscu, stąd te coraz częstsze podróże w dalekie miejsca. Nudzi mnie Poznań, za długo w nim siedzę. Będę to powtarzał do skutku.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, setki i więcej, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Gompa Drophan Ling

  127.40  07:31
Nie mogłem spać. Ośla Łąka w środku miasta nie dawała mi poczucia bezpieczeństwa. O godz. 5 wstałem, strząsnąłem robaki z ubrań, śpiwora oraz materaca i ruszyłem w drogę.
Znalezione wczoraj przypadkowe miejsce na nocleg okazało się być widocznym z ulicy zboczem. Mimo to nikt mnie nie niepokoił. Dzisiaj kolejny dzień w górach, a ponieważ wypadło też święto państwowe, to ze sklepami miało być ciężko. Skierowałem się do stacji benzynowej, którą zauważyłem wczoraj. Musiałem zaopatrzyć się w wodę, zjeść jakieś śniadanie i wypić espresso (ostatnio ograniczam nabiał, ponieważ wypłukuje on wapń z organizmu, więc piję tylko czystą kawę).
Posilając się przed stacją benzynową, obserwowałem słońce wschodzące zza gór. Wtedy też przekonałem siebie, żeby do Kłodzka ruszyć przez Złoty Stok. Domyślałem się po serpentynach na mapie, że będę miał do pokonania jakąś przełęcz. Nie była to jednak droga krótka, ale za to zjazd przyniósł kilka pięknych panoram. Część ledwie prześwitywała między drzewami, do części nie chciało mi się zatrzymywać na tak ciekawym zjeździe, ale do kilku zacisnąłem klamki hamulców. Czułem, jakbym mógł tam zostać. To był jeden z piękniejszych zjazdów, nawet pomimo złego stanu asfaltu.
Do Kłodzka pojechałem drogą krajową. Ruch nie był duży. Rozciąga się stamtąd kilka całkiem niezłych widoków. W Kłodzku akurat trafiłem na godzinę otwarcia sklepu, więc zjadłem drugi posiłek i pojechałem w dalszą drogę, zaliczając kolejne gminy. Tym razem ominąłem główne drogi. Choć do południa było wciąż daleko, to upał już dawał się we znaki.
Zjechałem z drogi do Dusznik-Zdroju, chociaż nie miałem tego w planie. Chciałem po prostu coś zjeść. Skusił mnie szyld reklamowy, który poprowadził mnie do restauracji U małego Belga serwującej zagraniczne potrawy. Największy był tam jednak wybór piw. Ja wziąłem specjalność szefa kuchni – pieczonego pstrąga z warzywami, a do tego wodę z cytryną dla ochłody.
W dalszej drodze miałem długi zjazd, podczas którego prawie przegapiłem skręt do głównej atrakcji, która mnie zaintrygowała. Atrakcję tę wypatrzyłem u Bożeny, a ponieważ mój plan przebiegał w okolicy, to i ja chciałem zobaczyć jedyną w Polsce świątynię buddyjską. Normalnie można tam dojechać tylko jedną drogą, ale na zdjęciach satelitarnych wypatrzyłem drogi nieistniejące na żadnej mapie. Potem na przydrożnym planie dowiedziałem się, że biegnie tamtędy szlak rowerowy. To mnie dodatkowo utrzymywało w przekonaniu, że nie będzie problemów z przejazdem. Szkoda, że obecnie tamtymi ścieżkami poruszają się wyłącznie rowerzyści, bo natura wkrótce zabierze, co do niej należy.
Gompa to tybetańskie określenie świątyni buddyjskiej. Do tej w Darnkowie prowadzi tylko jedna brama, o czym przekonałem się, próbując później wyjechać przez pole kempingowe. Zastałem tylko przepaść. Do środka świątyni nie odważyłem się wejść. Nie wiedziałem, czy można. Przez okna widziałem jednak, jak pięknie została urządzona.
Jadąc do Kudowy-Zdroju, słyszałem grzmoty, a na niebie widziałem ciemniejące chmury. Przez to zapomniałem o kolejnym przystanku – ogrodzie japońskim, który wypatrzyłem na wspomnianym wcześniej planie. Gdy dojechałem do centrum miasta, coś kazało mi udać się do parku zdrojowego. Tam, oberwawszy kilkoma grubymi kroplami deszczu, doszedłem do wielkiego zadaszenia. To pewnie łut szczęścia mnie tam zawiódł. Burza tym razem nie była tak silna, jak ta wczoraj. Także nie trwała długo, choć przez długi czas po ulewie kropiło. Zrobiłem sobie dłuższy spacer po parku i pojechałem w końcu do Czech.
Granicę przekroczyłem nie wiedzieć kiedy przez pieszo-rowerowe przejście. Dopiero czeskie znaki drogowe mnie uświadomiły o tym, że jestem w obcym kraju. Miałem do pokonania kilka pagórków, w tym jeden stromy – wjechałem na niego na własne życzenie. Plan go omijał, jednak na mapie zwróciła moją uwagę droga dla rowerów, więc zaliczyłem wygodny asfalt z nie najgorszym widokiem. Na swojej czeskiej drodze spotkałem wielu czeskich rowerzystów i wszyscy na moje machanie odpowiadali czeskim „ahoj”. Zastanawia mnie, skąd to zagęszczenie rowerzystów za granicą. I prawie wszyscy jeżdżą z sakwami.
Do Polski wróciłem przejściem turystycznym w Parku Narodowym Gór Stołowych. Miałem do pokonania kilkukilometrowy podjazd po bardzo starym asfalcie. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie wyprzedził mnie czeski kolarz na kolarce. Nie sądziłem, że szytki pozwalają na jazdę po takich dziurach.
Dochodził wieczór. Na szczycie pomyślałem, aby zatrzymać się tam na noc i z rana przejść szlakiem przez Wielki Szczeliniec. Zrobiłem zakupy, podczas których dowiedziałem się, że dzisiejsza burza przyniosła nawet 50 litrów deszczu na m². Przespacerowałem się pod wejście do parku narodowego, aby zrobić rozeznanie w cenach i zacząłem poszukiwania noclegu. Mgły przeszywające moje ciało sugerowały odnalezienie ciepłego schronienia. Obszedłem wszystkie ośrodki, pomijając 3-gwiazdkowy hotel i zrezygnowałem z mojego planu. Nie było miejsc. Zacząłem długi, zimny zjazd do Radkowa. Droga wyglądała na śliską, bo była mokra i leżało na niej wiele połamanych gałęzi. Nie mogłem się rozpędzić, jak w Górach Złotych, choć równiutki asfalt bardzo do tego zachęcał. Na ostatniej prostej zauważyłem ośrodek kolonijny i po ostrym hamowaniu znalazłem się w ciepłym pokoju. Mogłem się w końcu bez obaw wyspać.
Kategoria kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, setki i więcej, terenowe, za granicą, mikrowyprawa, rowery / Trek

Nocą pod gwiazdami

  109.52  07:10
Wziąłem wolny piątek, do telefonu do nawigacji wgrałem plany, które wyrysowałem ponad rok temu i wczoraj po pracy zacząłem moją podróż na południe. Pociągami, aby znaleźć się tam jak najszybciej i od samego rana napawać się widokiem gór.
Po pracy pojechałem na dworzec. Dowiedziałem się, że mój pociąg jedzie do Szklarskiej Poręby. Kojarząc, że stacją pośrednią jest Jaworzyna Śląska, kupiłem bilet właśnie do niej. We Wrocławiu trudno jest znaleźć nocleg, a miałem ciekawszy plan. Będąc w pociągu, odnalazłem przez internet najbliższy kemping. Było po zmroku, gdy dotarłem do Jaworzyny. Ruszyłem na południe – do Świdnicy. Całkiem dobre miejsce, bo po 16 kilometrach znalazłem się jeszcze bliżej gór. Musiałem tylko objechać miasto po obwodnicy, bo nie miałem mapy, a główna droga do centrum została zamknięta. Zatrzymałem się na polu namiotowym, z tym że zamiast namiotu miałem materac i śpiwór. Zasnąłem pod gwiazdami.
Chociaż noc była ciepła (temperatura minimalna nieco ponad 15 °C), to komfort termiczny był ociupinę zaburzony, przez co kilka razy się obudziłem w nocy. Mimo wszystko wstałem wcześnie i pojechałem w kierunku dworca. Tam, wystawiając się na światło wschodzącego słońca, ogrzałem się i przesuszyłem ręcznik. Następna stacja: Kłodzko.
Podczas poprzedniej wizyty w Kłodzku myślałem o obejrzeniu twierdzy. W pociągu zdecydowałem, że to najlepszy moment. Dojechałem do budowli, kupiłem bilet na główny obiekt oraz chodniki minerskie (lub labirynt, jak turyści je nazwali) i po ponad dwóch godzinach mogłem ruszać w dalszą drogę. Polecam przejść się chodnikami. Lubię takie bezkresne tunele.
Niestety nastało południe, a na mnie czekało nieco ponad 100 km, tylko że po górach i z dodatkiem terenu. Niezwłocznie zjadłem obiad i ruszyłem do Stronia Śląskiego. Było ciężko, bo pod górę, a upał dawał się we znaki. Najgorsze, że woda szybko schodziła, a sklepów było jak na lekarstwo. W Bielicach wjechałem w teren. Na mojej drodze pojawił się zakaz wstępu z powodu wycinki. Zignorowałem go, a jedyne co mnie spotkało, to drewno ułożone równiutko i oczekujące na zwózkę.
Jechałem wysoko, aż w końcu dotarłem do Przełęczy Suchej (1002 m n.p.m.). Od czasu do czasu słyszałem grzmoty. Na szczęście miałem w dół, choć było bardzo stromo. Zaczęło kropić, jednak po kilku minutach dojechałem do zadaszenia. Chwilę się wahałem, czy nie jechać dalej. Nie padało mocno. Wjechałem jednak pod dach. Jakie miałem szczęście, ponieważ deszcz przerodził się w ulewę, zacinając nawet gradem. Widoczność momentami zmniejszała się do kilkunastu metrów. Temperatura też spadła o kilkanaście stopni. Ku mojemu zaskoczeniu znalazłem półlitrową butelkę wody – nieodkręconą i nieuszkodzoną. Stała pod moim schronieniem, zupełnie jakby czekała na moje przybycie. Wziąłem ją, bo bałem się, że nie będę miał nic do picia.
Pół godziny później deszcz ustał. Znów zawahałem się nad kolejnym celem podróży. Myślałem o powrocie do Kłodzka drogami asfaltowymi, ale wiedziałem, że żałowałbym tej decyzji. Skierowałem się więc do granicy z Czechami, przekroczyłem ją, a potem zatrzymałem się na rozdrożu. Droga asfaltowa biegła dalej w dół, aż do Starégo Města pod Sněžníkem. Druga droga, terenowa, prowadziła ciut pod górę i nie miałem do niej pewności ze względu na minioną ulewę. Mimo to zaryzykowałem. Jechało się wolno, jak to w terenie, ale nie było błota. Region jest bardzo popularny wśród czeskich rowerzystów w przeróżnym wieku. Spotkałem łącznie kilkanaście osób jadących na MTB.
Przy kolejnej mapie przerobiłem plan. Chciałem zaliczyć jak najmniej podjazdów, więc zwracałem szczególną uwagę na układ poziomic. Drogi okazały się bardzo ładne, choć jedna skończyła się ścieżką. Momentami był to wygodny singiel, ale czasem pojawiały się korzenie. Najgorsze jednak okazały się rośliny otaczające szlak. Mokre od deszczu fundowały mi prysznic bez końca. Po pewnym czasie nie zwracałem już uwagi, że raz po raz byłem pokrywany kroplami wody czy błotem. Chciałem się stamtąd tylko wydostać, zwłaszcza że ścieżka robiła się śliska, a w dodatku prowadziła w poprzek stromego zbocza. Raz przewróciłem się w dół, ale skończyło się tylko na kilku rysach na ciele. Na szczęście nie zsunąłem się.
W końcu wydostałem się na szeroką drogę, a nawet trafiłem na asfalt, ale nie cieszyłem się nim długo, bo dalej był teren z ostrym podjazdem na szczyt Smrka (1126 m n.p.m.). Dotarłem tylko do skrzyżowania Smrk-Hraničník (1109 m n.p.m.), bo nie było mi po drodze jechać na samą górę, a zaczęło się ściemniać. Miałem za to drogę w dół, jednak szutrowa nawierzchnia nie pozwalała mi na rozpędzenie się. W dodatku obawiałem się, żeby żadne zwierzę mnie nie potrąciło. Do Javorníka miałem 35 km po szlaku. Po kilkunastu kilometrach zacząłem jednak szukać drogi do Polski. Trafiłem na dawne przejście graniczne Bielice-Nýzerov. Na mapie było oznaczone jako ścieżka i tak też było. Leśnicy zaorali przejazd, ale co to dla mnie? Wróciłem do Bielic i zacząłem zjeżdżać po własnym śladzie w dół w poszukiwaniu noclegu. Było tak późno, że w wielu miejscach noclegowych wszyscy spali, a co aktywniejsi nie mieli miejsc.
Ostatecznie dojechałem do Lądka-Zdroju i z dala od ludzi oraz świateł, na Oślej Łące, w cieplejszej jej części rozłożyłem swoje rzeczy w ciemnościach, coby nie zwrócić niczyjej uwagi. Na kolację miałem tylko porcję daktyli, banana i resztki wody. Chyba pierwszy raz zatrzymałem się na nocleg w miejscowości zdrojowej. I za nic nie musiałem płacić.

Kategoria kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, za granicą, mikrowyprawa, rowery / Trek

Nad jezioro w Obornikach

  106.62  04:43
Zaczęły się nieznośne upały. Chciałem dzisiaj wyjechać wcześnie rano, ale nie udało mi się i już po kilkudziesięciu kilometrach czułem powolne wyparowywanie energii.
Nie chciałem jechać daleko. Wolałem zrobić szybką pętlę przed południem, zanim temperatura naprawdę dałaby się we znaki. Skierowałem się najpierw na Szamotuły. Standardowa droga, więc bez rewelacji. Potem uderzyłem na Oborniki, bo wcześniej tamtędy nie jechałem. Nie był to najlepszy wybór, ponieważ wzdłuż niej ciągnęły się tragicznej jakości drogi dla rowerów. Miara się przebrała, gdy wpadłem w taką dziurę, że prawie poleciałem na twarz. Zjechałem na ulicę i ignorowałem wszelkie znaki postawione przez pojebanych ludzi. O ile to jeszcze ludzie.
Dojechawszy do Obornik, miałem dość. Skierowałem się na dworzec kolejowy. Gdy go w końcu odnalazłem, okazało się, że mam szczęście, bo pociąg odjeżdżał w przeciągu pięciu minut. Był jeden problem – nie miałem gotówki. Wyjrzałem na ulicę, ale nie dostrzegłem bankomatu. Pojechałem w jego poszukiwaniach aż do centrum. Podobną sytuację miałem w Koźminie Wielkopolskim, z tym że wtedy zdążyłem. Do kolejnego pociągu były 2 godziny. Pojechałem nad jezioro, które zauważyłem podczas wcześniejszych poszukiwań dworca. Na plaży było niedużo ludzi. Miałem na sobie sandały, koszulkę i kolarki. Te ostatnie musiały mi zastąpić kąpielówki. Woda była bardzo przyjemna, choć pozostawiała brunatny nalot na włosach. Przesiedziałem w niej ponad 2 godziny z przerwami, żeby się rozgrzać. Przyznam się, że nie umiem pływać i próbowałem ze wszystkich sił się nauczyć. Nie jest to proste. Nie wiem, jak to przychodzi z innym z taką łatwością. Jeśli upały nadal takie będą, to zacznę częściej jeździć nad wodę. Może następnym razem bliżej, a może gdzieś dalej.
Ostatecznie nie wybrałem najłatwiejszej opcji powrotu do domu pociągiem i ruszyłem na południe bez koszulki, susząc się i wyrównując opaleniznę rowerową. Nie mogę pozbyć się nieopalonych miejsc na twarzy po paskach od kasku. Na szczęście wybrałem lokalne drogi i mogłem bezpiecznie jechać z gołą głową. W połowie drogi do Poznania ciemne chmury spowiły niebo i skończyło się słońce. Temperatura zaczęła spadać do przyjemnego poziomu. Zanosiło się na deszcz, jak prognozowało meteo.pl. Na szczęście dotarłem suchy, a deszcz zaczął ciapać dopiero wieczorem. Przez okno zaczął wtedy wiać taki przyjemny wiatr.
Na pewno kilka osób ucieszyłby fakt, że nie mam stopki w rowerze. Zaczęło się to tak, że od kilku dni z tylnego koła uciekało powietrze, jednak wystarczyło raz dziennie dopompować dętkę i mogłem dalej jeździć. Miałem wczoraj chwilę, żeby to zbadać, ale żadnej dziury nie znalazłem. Wciąż ona tam jest, bo dzisiaj powietrze też zeszło. Przy okazji chciałem nasmarować zawias w stopce, bo mocno hałasował. Coś mnie jednak podkusiło, żeby odkręcić pewną śrubę. Wszystko wyczyściłem, nasmarowałem i pojawił się problem, bo ani rusz nie udało mi się z powrotem zakręcić śruby, a wszystko przez dwa niezależnie ruchome elementy. Tak wylądowałem bez stopki. Miałem nadzieję zdążyć kupić nową dzisiaj przed zamknięciem sklepów, ale zrobię to jutro.

Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Siedzenie nie zawsze jest wygodne

  132.24  06:31
Planowałem dojechać dzisiaj do Konina, zaliczając po drodze kilka nowych gmin. Planowałem przejechać kolejne z rzędu 200 kilometrów. Planowałem spędzić ten weekend przyjemnie, ale tej przyjemności było zaledwie kilka widoków na dwie kotliny. Reszta to ból i próba myślenia o wszystkim, byle nie o nim.
Moje wczorajsze bezcelowe błądzenie po Wrocławiu nie było do końca bezcelowe. Mogłem wyruszyć w dalszą podróż, jednak musiałem wybrać spacer. Od pewnego czasu gnębią mnie krosty pojawiające się na pośladku (zawsze w innym miejscu). Zaczęło się to mniej więcej wraz z zamontowaniem lemondki. To paskudztwo dopadło mnie także wczoraj. Dotarłszy do Wrocławia, nie mogłem już usiedzieć w siodle w żadnej pozycji. Miałem nadzieję, że ból choć odrobinę przejdzie, gdy nie będę siadał. Nie zmieniło się nic do dzisiaj. Mimo wszystko wyjechałem w trasę, próbując przezwyciężyć niewygodę.
Wystartowałem przed godziną ósmą. Najpierw zajechałem na kawę do pobliskiego sklepu, a potem skierowałem się na Twardogórę. Chociaż na niebie było dużo chmur, to temperatura szybko rosła. Najprzyjemniej pod tym względem jechało się przez lasy. Z Międzyborza w stronę Kobylej Góry pojechałem jak przed trzema laty. Zupełnie nieznajome drogi. Jedynie drewniany kościół w Myślniewie zapadł mi w pamięć. Znalazłem się na Wzgórzach Twardogórskich, a potem na Wzgórzach Ostrzeszowskich. Rozciągają się z nich widoki na Kotlinę Milicką oraz Kotlinę Grabowską. Gdybym tylko znalazł jakąś wieżę widokową, wtedy nasyciłbym oczy bezkresnymi widokami, czego mi tak bardzo brakuje.
Ból był nie do wytrzymania. Wygrał ze mną i skręciłem na Ostrów Wielkopolski. Ostatnie kilometry pokonałem w oparach spalin i prażącym słońcu. Na pociąg czekałem godzinę, po czym wróciłem wykończony do domu.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

Do sklepu po lusterko

  210.36  09:40
Już od dawna planowałem kupić lusterko, bo czuję się niepewnie na ulicach Poznania. Pomyślałem o lusterku na kask, ponieważ wraz z lemondką byłaby to dobrana para. Wypatrzyłem sklep, w którym można takie cudo wypróbować, zapytałem o dostępność towaru, wyznaczyłem trasę i mogłem ruszać. W sobotę sklep był otwarty do godz. 15, więc wstałem wcześnie rano, ubrałem się ciepło, bo było tylko 7 °C i po godzinie 5 wyruszyłem na południe – do Wrocławia.
Chciałem ominąć beznadziejne drogi w Puszczykowie, więc skierowałem się na Kórnik, a potem na Śrem. Droga do drugiego miasta była wąska, a i aut jakoś dziwnie dużo o tej porze jechało. Po drugim śniadaniu i kawie na stacji benzynowej pojechałem dalej wojewódzką; było już odrobinę bezpieczniej.
Za Miejską Górką średnia prędkość podupadła przez zaniedbane drogi. Minąłem Park Krajobrazowy Dolina Baryczy, który kilka lat temu tak mi się spodobał, że chciałem tam nawet wrócić, ale po dziś dzień nie doczekałem się tego. Na pewno nie odpuszczę przejażdżce po szlaku dawnej kolei wąskotorowej z Sułowa do Stawów Milickich. Tylko kiedy moje koło tam stanie?
W Żmigrodzie park przyciągnął mój wzrok, jednak gdy zobaczyłem zakaz ruchu rowerem, wycofałem się szybko. Jako że chciałem załapać się na gminę Oborniki Śląskie, pojechałem możliwie najkrótszą drogą w kierunku siedziby gminy. Najpierw drogą wojewódzką z kierunkiem na Wołów (aż przypomniały mi się moje początki długich wypraw), a potem lokalnymi asfaltami i terenami. Coś mnie podkusiło, żeby wjechać do Osoli. Uzupełniłem tam zapas wody i zacząłem podjazd pod niewielką górkę, gdy nagle wyprzedził mnie dziadek, ale na elektryku, więc się nie liczy. Skubany jechał jakby miał z górki.
Oborniki Śląskie mnie przestraszyły. Miałem tylko godzinę i dużo kilometrów na karku. Miałem szansę, jednak zbyt długo wahałem się. Problemem stanowiły znaki informujące o braku wjazdu do Wrocławia. Objazd został poprowadzony aż do drogi krajowej nr 5 – przez Trzebnicę. Nie dałem się zastraszyć i pojechałem zgodnie z planem. Nie tylko ja, bo ruch był strasznie duży, a wrocławianie okazali się najgorszymi kierowcami, jakich kiedykolwiek spotkałem. Co prawda do wypadku nie doprowadzili, ale na gazetę wyprzedzał co trzeci. Był też krakus, który swoim wielkim, śmierdzącym blachowozem wyprzedził mnie kilka razy i zawsze w tej samej, niebezpiecznej odległości. To już było działanie z premedytacją. Tylko gdzie on się ukrywał, czekając na mnie? Nie zauważyłem go w żadnej z kolumn aut wyjeżdżających z Wrocławia.
Brak wjazdu do Wrocławia polegał na tym, że powstał remont, a na drodze uruchomiono ruch wahadłowy. Jedynym mankamentem było to, że legalnie przejechać tamtędy może wyłącznie komunikacja miejska. Mimo to ci wszyscy kierowcy, którzy pędzili na złamanie karku w obie strony, nie robili sobie nic z zakazu. Co więcej – krótki okres świateł dostosowany do ruchu autobusów powodował, że kierowcy wzajemnie zajeżdżali sobie drogę. Istny cyrk.
Mimo wszystko wjechałem do miasta, ale w połowie drogi od rogatek do sklepu wybiła godzina 15. Na dodatek ja, jadąc kiepskiej jakości drogami rowerowymi (niektóre niby jednokierunkowe, ale jak wszędzie indziej – kto się tym przejmuje?) i myśląc, że doprowadzą mnie one do centrum, dotarłem nie wiadomo gdzie. Ciekawe, kiedy zorientowałbym się o złym kierunku, gdybym nie miał odbiornika GPS. Ponieważ nie było już sensu, aby jechać do zamkniętego sklepu, to udałem się na Stare Miasto. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, więc kręciłem lub spacerowałem bez celu tu i tam. Gdy zmierzch zaczął się nieubłaganie zbliżać, zacząłem rozglądać się za noclegiem. Najpierw w centrum, ale potem wpadłem na pomysł, że mogę szukać w regionie, przez który miałem jechać nazajutrz. Dzięki temu udało mi się trafić na tanią kwaterę prywatną. Byłem wyczerpany po nieudanej gonitwie i długim spacerze. Lusterko poczeka albo po prostu zamówię je i będę liczył, że mi się spodoba.

Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery