Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

kraje / Słowacja

Dystans całkowity:3462.85 km (w terenie 198.70 km; 5.74%)
Czas w ruchu:197:29
Średnia prędkość:17.53 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:40412 m
Suma kalorii:15217 kcal
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:133.19 km i 7h 35m
Więcej statystyk

Dobrý deň, Budapešť

  122.62  06:34
Pobudka wczesnym rankiem, bo Áron musiał lecieć na pociąg, bo zmierzał na festiwal. Nawet rozważałem dołączenie do niego (też jeździ na rowerze), ale ostatecznie pozostałem przy swoim planie. Pojechaliśmy w swoje strony. Ja ruszyłem do symbolu miasta – parlamentu. Miałem okazję zobaczyć Budapeszt pozbawiony turystów oraz złotą godzinę w sercu Węgier (chyba tak jest określana stolica). Wczorajsza przerwa dobrze mi zrobiła, bo miałem odczuwalnie więcej energii.
Węgry były celem tej podróży, więc przyszedł moment powrotu. W kierunku Polski ruszyłem oczywiście inną trasą. Nawet trafiłem na drogę dla rowerów, ale urwała się i zostałem sam. Prawie sam, bo korki ciągnęły się kilometrami.
Cóż, dalej nie działo się praktycznie nic ciekawego. Brak dróg dla rowerów, chodników. Drogi były wąskie, często zjeżdżałem na szutrowe pobocza, aby przepuścić tiry. Trafiło się nawet kilka zakazów wjazdu rowerem. Niestety jak w Polsce – bez znaków objazdu. Dzika część Europy.
Dojechałem do Dunaju. Wróciły drogi dla rowerów, choć nie cieszyłem się nimi długo. Przynajmniej ruch się nieco zmniejszył. Wyglądało to jakby szlak przeniósł się na stronę słowacką, ale nie chciałem szukać promu. Zmierzałem do najbliższego mostu, który był w mieście Komárom. Co prawda, mogłem przeprawić się w mieście Esztergom, ale coś mi podpowiadało, abym korzystał z obecności na Węgrzech.
W Komárom zainteresowały mnie dwa forty. Dojechałem do pierwszego i nie był w żaden sposób wyjątkowy. Potem, przyglądając się bardziej szczegółowo mapie, odkryłem kilkanaście innych fortów po obu stronach rzeki, ale straciłem ochotę na dojazd do któregokolwiek. Zatrzymałem się w pobliskiej restauracji, aby wydać ostatnie pieniądze. Zamówiona zupa rybna była na tyle duża, że nie zamawiałem dania głównego.
Miałem wciąż za dużo gotówki. Chciałem kupić jakieś pamiątki, ale w sklepach była prawie sama importowana żywność. Wziąłem kilka puszek z węgierskim jedzeniem i przekroczyłem granicę ze Słowacją. Ruch zmniejszył się zauważalnie i drogi zrobiły się szersze. Czułem się zawiedziony szlakiem EuroVelo, bo miałem nadzieję, że biegnie ścieżkami rowerowymi albo chociaż spokojnymi drogami, ale tak nie było. Może za dużo wymagam jak na szarego rowerzystę.
Chciałem dostać się na kemping przed zmierzchem, więc przycisnąłem nieco w pedały. Gdybym tylko wiedział, wybrałbym asfaltową drogę dla rowerów na wale rzeki Váh. Nie było jednak źle. Dopiero na kempingu zaczęły się schody. Okazało się, że był poza sezonem, który skończył się z początkiem września, ale na miejscu zastałem właściciela. Pokazał mi wszystko, wziął 6 euro i mogłem rozbić się na nieco zarośniętej trawie zgodnie z planem – przed zachodem słońca.
Kategoria kraje / Węgry, kraje / Słowacja, góry i dużo podjazdów, setki i więcej, z sakwami, za granicą, pod namiotem, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Kawałek Węgier

  121.76  07:16
Zebrałem się wcześnie rano, zjadłem kolejną porcję polskiej owsianki i byłem gotów do kontynuacji podróży na południe. Wysoka temperatura szalała od rana.
Miałem kawałek drogi w dół rzeki, aż do Zwolenia. Minąłem kilka wiosek z paroma zabytkami, w tym kościół artykularny w Hronseku. Znalazłem też drogę dla rowerów na wale rzecznym. W Zwoleniu zupełnie przegapiłem zamek, chociaż przejechałem tuż obok niego. Dalej było dużo pagórków.
Musiałem wjechać na krajówkę z braku alternatyw. Ruch nie był jakiś mocno duży. Było mi żal gór, które zostawiłem za plecami wczoraj po zmroku. Musiały być piękne. Dzisiaj widoki zasłaniały mi wzgórza, więc niczego nie mogłem dojrzeć. Z nieba lał się skwar, więc w sumie nawet nie myślałem o podziwianiu widoków.
Powoli przyzwyczajam się do wysiłku, choć to dopiero trzeci dzień jazdy. A może po prostu miałem więcej drogi z górki i dlatego jazda była mi lekką.
Dzisiaj znowu jechałem trasą zaproponowaną przez aplikację Maps.me. Nie byłem zbyt zadowolony, bo wjechałem na drogę terenową. Ewidentnie o niej zapomniano, bo im dalej w las, tym trawa rosła bujniejsza. Na mapie po przeciwnej stronie rzeki widziałem drogę narysowaną grubszą linią, więc musiałem się do niej dostać. Kolejną przeszkodą stał się bród. Dno było zbyt głębokie i śliskie, aby przejechać, więc zdecydowałem się na przejście. Aby jednak nie utonąć, spędziłem trochę czasu na przerzucaniu kamieni, coby wybudować wysepki. Miałem tyle szczęścia, że konstrukcje przetrwały przeprawę i na drugim brzegu znalazłem się suchy. Tam droga była nieco lepsza, czasem nawet asfaltowa, ale wciąż tylko leśna.
W końcu wydostałem się do cywilizacji. Znaki przed miejscowościami zaczęły przemawiać w dwóch językach. Przed opuszczeniem Słowacji zrobiłem ostatnie zakupy. Chciałem przekroczyć granicę w ważniejszym punkcie i pojechałem trochę naokoło, ale nie zobaczyłem niczego ciekawego. Jedyny plus, że znalazłem punkt wymiany walut, to chociaż parę forintów kupiłem.
Przekroczyłem granicę z Węgrami, dopisując kolejny odwiedzony kraj na mojej liście (kolejno: Czechy, Słowacja, Niemcy, Japonia, Austria, Islandia, Tajwan i Węgry; była jeszcze Korea, ale tam wyjątkowo nie na rowerze). Przywitała mnie droga dla rowerów, która skończyła się kilkanaście metrów dalej. Najwidoczniej jechałem w złym kierunku, ale zmierzałem na pole namiotowe, więc nie mogłem inaczej.
Musiałem mieć pecha, bo nawierzchnia była słabej jakości. Byłem jednak zadowolony, że dojechałem do celu przed zmierzchem. Jakże mocno się rozczarowałem, gdy zastałem zamkniętą bramę. Cóż, rzut beretem był kolejny kemping. Tam niespodzianka – znów zamknięte. Jakby się zmówili, a wrzesień to jeszcze sezon. Wjechałem tyłem na teren kempingu i z tablicy informacyjnej (posługując się elektronicznym tłumaczem) wyczytałem, że w poniedziałki jest nieczynne. Jak kemping może być czynny 6 dni w tygodniu? Co robią turyści w poniedziałki?
Nie chciałem szukać problemów, więc wypatrzyłem na mapie kolejny kemping. Zaledwie 20 km dalej. Noc była młoda. Na miejscu okazało się, że ktoś kiedyś rozbił się na wydmie nad rzeką i tak powstał punkt na mapie. Trochę obawiałem się tam zatrzymać, więc pojechałem odrobinę dalej, aby trafić na skoszoną łąkę. Podłoże nie było najgorsze, więc rozbiłem się. Zrobiło się chłodno od mgły.
Gdy już miałem zasnąć, obudziło mnie drapanie w namiot. Oblany potem, trzepnąłem kilka razy materiał, ale skrobanie powracało. Zebrałem się na odwagę, złapałem latarkę i rozsunąłem zamek namiotu. Centralnie przed wejściem stanął sprawca z wielkimi, świecącymi się oczyma: lis. Tamtej nocy była to jego ostatnia zabawa pod moim namiotem (w tym sensie, że więcej nie przyszedł).
Kategoria kraje / Węgry, kraje / Słowacja, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Tatry podwójnie

  132.30  07:43
Była duża mgła, gdy obudziłem się. Zjadłem owsiankę z Polski, spakowałem się i mogłem ruszać. Namiot niestety musiałem złożyć mokry przez brak słońca. Dopiero kilka kilometrów dalej mgła się przerzedziła i temperatura podskoczyła. Było nawet 30 °C, choć w cieniu nie więcej niż 20 °.
Szukając dróg lokalnych, zostałem pokierowany przez aplikację Maps.me objazdami. Zacząłem też sam kombinować, co mi nie wyszło najlepiej. Wylądowałem przed znakiem z napisem súkromná cesta. Tłumacz w telefonie zasugerował mi, abym poszukał objazdu. Wróciłem do planu zaproponowanego przez aplikację.
Dojechałem do Kvačianskiej doliny. Tam trafiłem na teren. Szlak pieszy i rowerowy, więc nie byłem sam. Niektórzy rowerzyści prowadzili rowery. Mnie udawało się jechać, ale czasem luźne kamienie zrzucały z siodła. Po drugiej stronie podjazdu było niczym w Dolinie Prądnika. Wapienne skały prześwitywały między drzewami. Znalazłem nawet punkt widokowy, ale był strasznie oblegany przez turystów, którzy przybyli od drugiej strony szlaku. Drogę w dół miałem nadzianą grubszymi kamieniami, dlatego wolałem w kilku miejscach sprowadzić rower.
Dojechałem nad jezioro Liptovská Mara. Dojrzałem tam góry i wtedy mnie olśniło. To były Tatry. Jakoś tak raźniej się zrobiło po wczorajszym niepowodzeniu. Do tego część pokonanej drogi przebyłem kilka lat temu podczas wyprawy wokół Tatr.
Z Ružomberoka nie miałem wyboru, jak jechać na południe drogą krajową. Robiło się późno i miałem dość podjazdów. Trafiłem na drogę dla rowerów wybudowaną na miejscu dawnej kolei. Jakość nawierzchni niczym w Puszczykowie (a są tam jedne z najgorszych dróg dla kaskaderów, po jakich jeździłem). Nie było to przyjemne doświadczenie, ale przeżyłem chyba bez poważnego uszczerbku.
Droga dla rowerów skończyła się, więc musiałem włączyć się do ruchu. Myślałem jeszcze o wjeździe na drogę terenową, ale robiło się tak późno, że chciałem jak najbardziej uprościć resztę trasy. Dojechałem na szczyt góry, skąd leciał bardzo długi zjazd do Bańskiej Bystrzycy. Wyciągałem nawet 60 km/h, co nie było zbyt mądre. Zwłaszcza, gdy kilka razy zachwiałem się przy takiej prędkości.
Kemping okazał się być miejscem piknikowym. Kilkadziesiąt metrów obok biegła linia kolejowa, ale nie przeszkadzało mi to jakoś mocno. Czułem się jak podczas podróży powrotnej z Wiednia, gdzie też zatrzymałem się na miejscu piknikowym. Z tą różnicą, że wtedy wiedziałem, że zmierzam do miejsca piknikowego. Musiałem się dzisiaj obejść bez bieżącej wody.
Zorientowałem się, że przekroczyłem Niżne Tatry. Aż przypomniała mi się inna wyprawa w te góry, gdy zatrzymałem się w Popradzie i zwiedzałem okolice. Słowacja jest taka piękna. Chyba mi jej brakowało w zeszłym roku.
Kategoria kraje / Słowacja, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Chciałem zobaczyć Tatry

  124.09  07:06
Wczoraj popędziłem z biura prosto na dworzec kolejowy, skąd dostałem się do Krakowa. Dzisiaj z rana odszukałem kantor, bo jechałem za granicę, pokręciłem się po moim ulubionym mieście, objeżdżając Rynek Główny i Wawel, i ruszyłem w długą drogę na południe.
Tak mnie dawno w Krakowie nie było, że skuszony ładnie wyglądającą drogą dla rowerów, wjechałem na zakopiankę, co szybko się na mnie zemściło (mogłem standardowo pojechać ul. Turowicza). Droga dla rowerów urwała się bez sensu, więc mając duży ruch na karku, jechałem zbyt blisko prawej krawędzi i wpadłem na nierówności, przez co jedna z sakw spadła z haków, a potem wyślizgnęła się spod gumy, która miała dodatkowo trzymać bagaż. Całe szczęście szlag jej nie trafił. Szybko ściągnąłem z jezdni swoje klamoty. Zabezpieczyłem porządniej sakwy i znalazłem sposób, aby dostać się na właściwą, bezpieczniejszą trasę.
Wjechałem do Swoszowic, południowej dzielnicy Krakowa. Od razu zrobiło się jaśniej, gdy rozpoznałem drogę, którą tyle razy jechałem w kierunku gór ( Rabka-Zdrój, wokół Tatr, Turbacz). Wpadłem tam na kilka remontów, ale boczkiem i chodnikami dało radę się przedostać. Zatrzymałem się jeszcze na drobne zakupy, żeby mieć kilka polskich produktów na prezenty oraz trochę owsianki na śniadanie na kilka najbliższych dni. Parę wsi dalej, gdy robiłem w głowie spis rzeczy w bagażu, zorientowałem się, że nie wziąłem ze sobą garnka (miałem ze sobą kuchenkę turystyczną). Całe szczęście trafiłem na sklep z AGD i kupiłem najtańszy, chociaż do lekkich nie należał. Nauczka, aby robić spis przed wyprawą.
Za Myślenicami pojawił się mokry asfalt, a kilka kilometrów dalej zaczęło padać. Krótko, więc nie robiłem sobie kłopotu z szukaniem schronienia. Potem jednak przyszedł kolejny opad, który już nie chciał przestać. Padało czasem słabiej, czasem mocniej. Kilka razy zatrzymałem się pod wiatami przystanków, ale to był rzadko spotykany luksus. Trochę szkoda mi było widoków, bo deszcz nie pozwalał na wyciągnięcie aparatu, a zamglone krajobrazy były momentami cudowne. Może po prostu brakowało mi polskich gór.
Dojechałem do Lubienia. Wymyśliłem sobie, że pojadę objazdem, aby ominąć główną drogę. Nie wiem, czy to był dobry pomysł, bo podjazdy zabrały mi dużo czasu. Nawet wydawało mi się, że jechałem drogami z pierwszej wizyty w Zakopanem, ale nie było to możliwe w połowie drogi między Krakowem i Tatrami. Z kolei zjazdy przypominały mi o wiosennym zjeździe w Japonii. Jakoś mnie naszło na sentymenty.
Budowa drogi ekspresowej zmusiła mnie do wybrania objazdu. Całe szczęście krótkiego. Deszcz ustał przed Jordanowem, ale pojawiły się ostre podjazdy. Tym razem niesprawny napęd dał się we znaki (przednia przerzutka unieruchomiona na średniej tarczy po półtorarocznym pobycie w piwnicy). Na kilku stromych drogach musiałem pchać cały mój majdan, przez co paliły mnie łydki. Jako nagrodę pocieszenia zobaczyłem złote góry skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Może nie Tatry, ale dobre i to.
Ostatni większy podjazd i dostałem się do Jabłonki. Tam zmieniłem plany i zamiast jechać krajówką przez Chyżne, wybrałem spokojniejszą wojewódzką 962, chociaż co jakiś czas i tak mijały mnie kolumny aut.
Planowałem dotrzeć do celu przed zmrokiem, a dostałem się 3 godziny później. Jazda nocą po Słowacji napawała mnie niepewnością. Może to przez szok kulturowy. Na kempingu było kilku turystów, w tym hałaśliwe polaczki. Wyobraźcie sobie, że przytargali wielki telewizor na maleńkie pole kempingowe. Czyżby kompleksy?
Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Polska, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, Polska / małopolskie, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Bratysława za dnia

  104.41  06:51
Bratysława pojawiła się w planach już półtora roku temu, kiedy dostałem przewodnik po Słowacji. Lubię ten kraj i od początku mojego rowerowania odwiedzam go przynajmniej raz w roku. Nie mogło być inaczej i teraz, w dodatku miałem okazję odwiedzić stolicę.
Tym razem noc była bezdeszczowa. Z wczorajszej rozmowy ze stróżem zrozumiałem, że do godz. 6.30 mam oddać klucz i opuścić kemping. Nie wiem, na ile legalne to było z jego strony, ale jako że dotarłem na miejsce po godz. 22, to nie było szans, abym wyruszył tak wcześnie. Gdy się już pozbierałem, na stróżówce spotkałem innego człowieka, ale był on zajęty rozmową, więc tylko oddałem klucz i poszedłem sobie. Bez pytań, bez problemów. Ciekawe, ile zaoszczędziłem na tym całym interesie.
Ostatnie pieniądze wydałem na jedzeniu, więc dzisiaj musiałem oszczędnie gospodarować prowiantem. Nie mogłem nawet spróbować słowackiej kuchni, ale jeszcze tam wrócę i już nie będę miał Austrii na swojej liście przejazdowej. Tymczasem po śniadaniu udałem się do centrum. Nie mogłem uwierzyć, że pokonałem wczoraj taki kawał drogi do kempingu. A ponieważ zapowiadał się upalny dzień, to już od rana jechało się dosyć nieprzyjemnie. Stare Miasto było przepełnione zagranicznymi turystami. Spotkałem również wielu uśmiechniętych sakwiarzy. A gdy nie miałem pomysłu, gdzie by się jeszcze pokręcić, to pojechałem pod zamek. Do środka nie zaglądałem, bo zakaz z rowerem, a i ani centa przy sobie nie miałem. Wjechałem na pobliski taras widokowy, który swoją panoramą rekompensował wcześniejszą niewygodę. Zamek bratysławski jest jednym z najpiękniejszych, jakie widziałem.
Nie chciało mi się zjeżdżać ze wzgórza zamkowego, więc po prostu pojechałem dalej, w kierunku Czech. Po drodze próbowałem jeszcze odnaleźć jakiś punkt widokowy na miasto, ale z początku mi się do nie udało. Dopiero później i zupełnie przypadkiem natrafiłem na niezabudowane zbocze, z którego rozpościerała się panorama, niestety pod słońce. Wyjazd z miasta był ciężki. Duża liczba aut mnie niepokoiła. Przecież tuż obok biegnie autostrada, więc dlaczego tylu kierowców wybiera taką starą drogę? Dobrze przynajmniej, że było odrobinę pobocza.
Wspomniałem o upalnym dniu, ale tak źle nie było, bo miałem cały czas pod wiatr, więc mogłem się chłodzić do woli. Co poza tym? W sumie nic. Nudziłem się mocno. Tytuł tej wycieczki powinien brzmieć dwójka, bo pół dnia spędziłem na drodze krajowej o tym numerze. W końcu jednak dojechałem do Czech. Od razu spotkałem patrol policji. Coś mi po głowie chodziło, że trzeba mieć kask na głowie, bo razu pewnego jakiś Czech w rowerowym wdzianku krzyknął coś do mnie, gdy jechałem z gołą głową. Stąd też odrobinę się obawiałem panów, bo żeby wyrównać opaleniznę, jechałem bez nakrycia. Ale nic złego mnie nie spotkało, a teraz jestem o tyle mądrzejszy, że wiem, iż kask w Czechach ma obowiązek posiadać rowerzysta, ale do lat osiemnastu. Potem to jak w Polsce.
Po całym dniu jazdy pod wiatr byłem wykończony i zacząłem się rozglądać za noclegiem. Wypatrzyłem jeden taki kemping, a skoro już się znalazłem w kraju, w którym mogłem coś kupić, to pomyślałem o odwiedzeniu restauracji, ale jedyne, co odwiedziłem, to sklep. Potem jeszcze kawałek drogi i dotarłem na miejsce. Mój pierwszy czynny kemping w Czechach. To jednak jest możliwe! Pod okienkiem nastałem się z pół godziny, bo panie nie mogły czegoś uruchomić, potem jeszcze tłumaczenie napisów na dowodzie osobistym, bo panie były słabe z języków obcych i mogłem się rozbić. Nie wiem tylko czemu na koniec rozmowy dodały, że mam następnego dnia pójść sobie precz (jděte pryč). Wiem, że kemping trzeba opuścić, ale po co jeszcze to podkreślać, próbując przez kolejnych kilka minut wytłumaczyć nie wiadomo co?
Komary strasznie cięły, ale na szczęście tylko przez parę godzin. Po zmroku dały sobie spokój. Zobaczyłem siebie w lustrze i wiedziałem już, dlaczego spotkane na kempingu dziewczęta chichotały do siebie, gdy się mijaliśmy. Przypominałem Rudolfa jeszcze mocniej niż ostatnio.
Marzy mi się dostać do domu na rowerze, jednak to niemożliwe, bo zostały mi 3 dni jazdy pod wiatr. W dodatku zużyłem prawie wszystkie zębatki w kasecie i mogę używać już tylko trzech biegów. Po powrocie będzie konieczny serwis, ale na szczęście wszystkie potrzebne części już mam.

Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Czechy, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Na chwilę do Wiednia

  141.06  08:21
Ależ oczywiście, że nie mogło zabraknąć Wiednia, skoro już tak blisko niego się znalazłem. Nie sądziłem, że plan się uda, ale osiągnąłem cel całkiem szybko. Co tam widziałem i dlaczego tak mało – o tym właśnie dzisiaj, w relacji z piątego dnia podróży.
Noc miałem dosyć nieprzyjemną. Nie żeby coś, ale wczoraj zaczęło padać i wciąż padało, gdy wstawałem. Pod namiotem czułem „powódź”, w dodatku zamek w drzwiach tropiku okazał się odrobinę nieszczelny i kapało do wewnątrz. Spakowałem się i wyszedłem. Po całonocnych opadach pod moim namiotem utworzyła się kałuża. Na szczęście wysokiej jakości podłoga zapobiegła dostaniu się wody do środka.
Chyba popełniłem głupotę. Wczoraj zastałem zamkniętą recepcję kempingu, a dzisiaj poszedłem zapłacić za noc w jeziorze. Kosztowało mnie to 14 euro, co jest absurdem. Mogłem po prostu stamtąd pojechać. Czasami bycie dobrym się nie opłaca. Śniadanie zjadłem w restauracji kempingowej, co kosztowało mnie połowę ceny noclegu. Tym samym zostałem z jakimiś dziesięcioma euro w kieszeni.
Trzeba było uciekać jak najszybciej z drogiej Austrii, aby nie stracić reszty oszczędności. Pojechałem jeszcze do centrum w Tullnie, ale zabłądziłem. Zabłądziłem też, wyjeżdżając stamtąd. Brak szczegółowej mapy dawał się we znaki. Na szczęście powoli przestawało padać, więc mogłem wyciągać papierową mapę i patrzeć na ślad w Garminie. Z tego wszystkiego do południa nie miałem na liczniku nawet 10 kilometrów. Na obrzeżach miasta naszły mnie wspomnienia, bo jest ono otoczone zielonymi górami, zupełnie jak Kioto w Japonii. Te góry z kolei były moim celem na obiad. Nie chciałem jechać do Wiednia wzdłuż Dunaju. Wybrałem trudniejszą trasę. Zaczęła się ona niekończącymi się serpentynami, a potem długimi prostymi, aby po kilku pagórkach zakończyć się długim zjazdem. Niestety mokry hamulec (tylny w ogóle przestał hamować) oraz mokra droga nie pozwalały mi poszaleć.
Na wiedeńskich przedmieściach trafiłem na sporo dróg dla rowerów, potem długo, długo nic i centrum przepełnione przywilejami dla rowerzystów. Niestety brak mapy nie dawał mi dużych możliwości na zwiedzanie. Nie mogłem znaleźć punktu informacji, a nie wpadło mi też do głowy, aby o jego lokalizację zapytać. Musiałem się zadowolić jazdą przed siebie i oglądaniu przypadkowo napotkanych miejsc. Całe szczęście moją uwagę przykuły ładne elewacje, którym przyjrzałem się bliżej, na wespół z innymi turystami.
Moje przypadkowe zwiedzanie skończyło się na tym, że w którymś momencie zacząłem jechać nad Dunaj. Zabłądziłem przy tym kilka(naście) razy, ale w końcu dotarłem, a i to nie do końca, bo trafiłem na cypel i musiałem się wracać. Potem znowu droga donikąd, aż w końcu trafiłem na szlak EuroVelo 6 – ten wzdłuż Dunaju – i trzymałem się go, bo wiedziałem, że w końcu doprowadzi mnie do mojego kolejnego celu – Bratysławy. Na wałach naddunajskich spotkałem idealne miejsca pod namiot. Jaka szkoda, że było tak wcześnie, bo bez zastanowienia rozbiłbym się właśnie tam. Było pusto, więc nikomu nie zrobiłoby to różnicy. Tylko ten wiatr, prawie że huraganowy, ale można się było mu przeciwstawić, bo inaczej nie udałoby mi się wrócić z tamtych dwóch ślepych dróg.
Nie spodobało mi się na szlaku wzdłuż Dunaju. Chciałem go kiedyś przejechać, ale teraz rozmyśliłem się. Monotonne widoki drogi oraz drzew wokół to nie jest coś, co chciałbym widzieć przez kilka dni jazdy po szlaku. Miałem o tyle dobrze, że wiatr wiał w plecy, więc mogłem szybciej stamtąd uciec. Ale i tak droga ciągnęła się w nieskończoność.
Zmierzch zaczął zapadać, gdy akurat pojawiła się cywilizacja. Niestety nie widziałem dobrych miejsc na rozbicie namiotu, a nawet trafiałem na ostrzeżenia zabraniające biwakowania. Koniec końców nie chciałem zostać w Austrii ze względu na wysokie ceny. Z poszukiwaniami miejsca na nocleg dotarłem aż do Słowacji. Tam na mapie wypatrzyłem kemping na obrzeżach Bratysławy. Pojechałem doń, bo obawiałem się noclegu na dziko w Słowacji.
Bratysława nocą jest przepiękna. Zamek na wzgórzu świeci się z daleka. Gdybym tylko mógł, posiedziałbym i pogapił się na to miasto jeszcze długo, ale gonił mnie czas, a dystans do kempingu zmniejszał się bardzo powoli. Gdy już do niego dotarłem, było po godz. 22. Zastałem tam strażnika (albo policjanta, jak było napisane na stróżówce). Wydawało mi się, że mnie obserwuje, a on najprościej w świecie spał na siedząco z głową wpatrzoną w okno. Gdybym to wiedział, przeszedłbym obok, rozłożył się na polu i zasnął. Dogadaliśmy się po polsku i słowacku. Za 5 euro dostałem klucz od łazienki, która i tak była otwarta, a potem poszedłem spać. Trafiłem na najgorsze pole kempingowe, na jakim do tej pory spałem. Nawierzchnia była pokryta takimi bruzdami, że musiałem mocno wydeptać wszystkie grudy ziemi zanim zacząłem się rozbijać. Absolutnie nieprofesjonalne podejście do turystyki. Jeszcze ten mokry namiot po poprzedniej nocy. Zaczęło też kropić. Znowu?

Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Austria, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Dzień 5. Bez planu do Rzeszowa

  221.91  11:34
Wstałem dzisiaj wcześnie i wyruszyłem, gdy słońce wyłaniało się zza gór. Miałem nadzieję wykręcić jak najwięcej kilometrów zanim pojawi się nieznośny skwar, jednak już w ciągu dwóch godzin od startu zdjąłem bluzę oraz spodnie.
Pojechałem do miasta Humenné, aby stamtąd rozpocząć jazdę w kierunku Polski. Chciałem wcześniej znaleźć jakiś bar i zjeść porządne drugie śniadanie. Potem zamieniło się to w obiad i ostatecznie nie zjadłem niczego porządnego na Słowacji.
Z Humennégo do Medzilaborec dostałem się drogami lokalnymi, ponieważ na głównej był zbyt duży ruch. Mój wybór przypłaciłem wieloma podjazdami (a główna droga biegnie spokojnie doliną wzdłuż rzeki) oraz walką o nogi. Jusznica deszczowa atakowała całą armią na każdym wolniejszym odcinku. Zrobienie zdjęcia widokom – będącym nagrodą za trud włożony we wtoczenie ponad stu kilogramów na wzgórza – było niemożliwe bez bolesnego ugryzienia.
Uświadomiłem sobie po pewnym czasie, że mogłem ze Sniny od razu przypuścić atak na podjazdy w stronę granicy (omijając Humenné).
Najgorszy podjazd, bo najdłuższy, chyba najbardziej stromy, najgorętszy i najbardziej serpentynowaty był ten do granicy. Dobrze, że parę widoków miałem za plecami. Zjazd po polskiej stronie z ograniczeniami do 20–30 km/h, bez widoków. Całkowite przeciwieństwo Słowacji. Potem wpadłem na roboty drogowe z ruchem wahadłowym; oczywiście miałem wszędzie czerwone.
W Rzepedzi zdecydowałem się zrezygnować z zaliczania gmin. Wiem, trudna decyzja, ale profil wysokości w moim planie wskazywał na kilka większych podjazdów, a i terenu miało być sporo. Skierowałem się na Zagórz, a potem na Sanok. Było tak strasznie dużo aut. Wpadłem na stację benzynową na kawę i obmyśliłem dalszy kierunek – Rzeszów. Aby maksymalnie uprościć sobie trasę, pojechałem wzdłuż Sanu. Było prawie bez podjazdów, ale jak tam jest ładnie. Niestety rzeka zmierza do Przemyśla, czyli całkowicie nie po drodze, bo pociągiem tak czy inaczej musiałbym wrócić do Rzeszowa, a prosto do Chełma? Też mnie nachodziły takie myśli, ale nie chciałem jechać nocą ze względu na mgły ani nazajutrz, bo dotarłbym późną nocą, a pociągiem – już po południu. Odkleiłem się więc od Sanu i, pokonując wieś za wsią, podjazd za podjazdem, znalazłem się na trasie, którą pokonałem pierwszego dnia. Byłem zaskoczony tym, ile podjazdów wtedy zaliczyłem. Zjeżdżało się za to niesamowicie. Tylko te mgły; za mocno wychładzały, nawet po tak upalnym dniu.
Dojechałem do dworca kolejowego w Rzeszowie, kupiłem bilety na piątą z minutami i zacząłem szukać noclegu. O godz. 22 nigdy nie jest to łatwe, a hotele żądały zbyt wiele. Tę noc spędziłem na spacerowaniu i drzemaniu, bo oczy mi się zamykały, gdy usiadłem do zapisków w dzienniku. Spałem tak po kilkanaście minut, klepiąc się nerwowo z każdym przebudzeniem w poszukiwaniu portfela z oszczędnościami i telefonu ze zdjęciami.
W ciągu tych pięciu dni zrealizowałem dwa plany w całości i dwa prawie w połowie. Pokonując prawie 600 km na rowerze, 13 km pieszo i niezliczony dystans prowadząc rower, zobaczyłem ułamek Bieszczad oraz odrobinę Słowacji. Jechałem tempem niedzielnego rowerzysty, ale była to w dużej mierze kwestia formy, bo ostatniego dnia już nie czułem ciężaru. Bawiłem się bardzo dobrze i chciałbym to możliwie szybko powtórzyć. Z utraconych rzeczy były to: woda, którą zostawiłem pod sklepem oraz rękawiczki, których momentu zgubienia po dziś dzień nie mogę sobie przypomnieć. Następnym razem wezmę dłuższy urlop, tylko dokąd by tu pojechać?
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, kraje / Słowacja, za granicą, z sakwami, setki i więcej, góry i dużo podjazdów, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Dzień 4. Snina, Słowacja

  87.63  04:47
Niespełna 9 °C w nocy nie pozwoliło mi się wyspać (komfort śpiwora wynosił 15 °C). Dopiero poranek dał odrobinę ciepła, dzięki czemu miałem chwilę na sen. Obudziło mnie 35 °C wewnątrz namiotu. Przynajmniej mogłem wszystko wysuszyć, bo w nocy była taka rosa, że niebywałe. To pewnie obecność rzeki Wołosaty, nad którą na skarpie znajdowało się pole namiotowe.
W barze zjadłem ubogą jajecznicę, wypiłem kawę i mogłem ruszać, ale nie z kapciem w przednim kole. Całe szczęście, że po dopompowaniu powietrza wszystko trzymało. Miałem nadzieję, że tak będzie do końca tej podróży.
Po pokonaniu dwóch długich podjazdów z serpentynami miałem dłuższą drogę w dół. Jak zawsze mnie to martwiło, bo zaraz trzeba odrobić różnicę wysokości na podjeździe. Zatrzymałem się w barze, aby coś zjeść, bo wiedziałem, że do granicy ze Słowacją będę się wspinał. Zamówiłem specjalność kuchni – pierochy. Były to przerośnięte pierogi: smażone z farszem grzybowym i surówkami. Cóż, będę miał odrobinę trudniej.
Po drodze zauważyłem bacówkę. Wydawało mi się, że to o niej opowiadali Krzysztof Gonciarz i Łukasz Konatowicz, ale się pomyliłem. Szkoda, bo miałem nadzieję, że mam przyjemność z jedyną w Polsce kobietą-bacą. Wybrałem więc 2 sery do kolekcji i miałem nadzieję, że dowiozę wszystko w całości do domu. Jeszcze trzeba znaleźć prawdziwy dżem z żurawin i będzie smaczny prezent z gór.
Wymieniłem w banku trochę pieniędzy na euro po nie najkorzystniejszym kursie, chociaż wydawało mi się, że wczoraj w radiu słyszałem o spadku wartości euro. Zajechałem potem do ostatniego po polskiej stronie sklepu i zostawiłem wodę podczas pakowania. Dopompowałem jeszcze koło i zaczęły się problemy. Najpierw co kilka kilometrów, potem co kilkaset metrów musiałem się zatrzymać na uzupełnienie powietrza. Gdy dotarłem do granicy ze Słowacją, wkroczyłem na teren Parku Narodowego Połoniny. Skończył się asfalt i zaczęła droga szutrowa. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie powietrze uciekające coraz częściej z przedniego koła. Po kilkunastu postojach miałem dość. Rozebrałem koło i wyciągnąłem kolec. Wydawałoby się, że to pamiątka z Bieszczad, ale powietrze powoli uciekało od kilku tygodni. Założyłem zapasową dętkę i pojechałem dalej. Cały ten zjazd jest idealny dla MTB, a ja musiałem zaciskać klamki hamulców, żeby podskakujący tył z sakwami nie rozwalił koła.
Gdy wjechałem do Sniny, postanowiłem zatrzymać się. Akurat zauważyłem znak namiotu. Pojechałem najpierw do centrum z nadzieją na ładny widok, potem zrobiłem zakupy w samoobsługowym i wróciłem, aby znaleźć miejsce na nocleg. Na Słowacji symbol namiotu ma chyba szersze znaczenie. Dotarłem do ośrodka dla dzieci z Ukrainy i spróbowałem dogadać się z kimś w recepcji – po polsku i po słowacku. Nie mieli pola namiotowego, więc dostałem domek za 10 euro. Saunę gratis – tak można określić temperaturę panującą wewnątrz. Cyrylica wydrapana i wymazana na wszystkim świadczy o intensywnym użytkowaniu obiektu przez wschodnich sąsiadów zza granicy.
Podjąłem decyzję dotyczącą mojej dalszej podróży. Nie przejechałem dzisiaj nawet połowy planu dnia trzeciego. Miał on prowadzić pięknymi szlakami górskimi, a potem przez Michalovce do Humennégo. Ten plan byłby dobry, gdyby nie sakwy. W takim razie dojadę do ostatniego ze wspomnianych miast i planem czwartego dnia spróbuję dostać się jak najdalej w kierunku rodzinnego domu. Chociaż pogoda ma być słoneczna, to wiatr z północy może uniemożliwić mi realizację szalonego pomysłu przejazdu do Chełma z Ustrzyk Dolnych, na co przewidziałem prawie 300 km. Jest to nierealne, dlatego pewnie wsiądę w pociąg. Jak mi się nie chce. Mogłem wziąć dłuższy urlop i na spokojnie dojechać na rowerze.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, kraje / Słowacja, z sakwami, terenowe, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, za granicą, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Tatry, dzień 7. Powrót

  183.99  08:12
To już koniec mojego pobytu na Słowacji. Dzisiaj wyjeżdżam, a jutro już będę w domu, w Polsce. Zaplanowałem przejechać dzisiaj dystans z Popradu do Krakowa, wydłużając go odrobinę, aby pokonać jakąś mniej znaną trasę i przy okazji zaliczyć kilka gmin. W prognozie pogody był deszcz.
Wyruszyłem drogą krajową do Białej Spiskiej (słow. Spišská Belá), aby stamtąd zacząć długi podjazd na Przełęcz Magurską (Magurské sedlo, 949 m n.p.m.). Po drodze zatrzymałem się na kilka zdjęć, a na samym szczycie zaczęło straszyć deszczem. Nie był na szczęście silny, dlatego postanowiłem szybko zjechać i znaleźć schronienie. Po drodze opad ustał, a w Hanuszowcach (Spišské Hanušovce) ujrzałem Pieniny. Z początku nie zatrzymałem się, mając nadzieję na widok z mniejszego dystansu, ale góry przepadły przesłonione wzgórzami. Dojrzałem je ponownie w Starej Wsi Spiskiej (Spišská Stará Ves), za którą wjechałem do Polski. Przywitał mnie podjazd przez Pieniński Park Narodowy, a następnie zjazd aż do Krościenka nad Dunajcem. Stąd już miałem bardzo wygodną drogę o lekkim spadku biegnącą wzdłuż Dunajca.
W Zabrzeżu musiałem zjechać z tej wygodnej drogi, aby dotrzeć do Krakowa. Miałem przed sobą ostatni długi podjazd na przełęcz obok Gorczańskiego Parku Narodowego. Bałem się, że mnie on zmęczy, ale stopień nachylenia na całym tym odcinku był na tyle mały, że wjechałem na szczyt na średnim biegu. Zjazd był za to tak stromy, że bez pedałowania osiągałem prędkości powyżej 60 km/h. Gdybym tak się przyłożył, to mogłem pokonać swój rekord szybkości podczas zjazdu.
Miałem całą drogę z górki, aż do Lubienia, a potem w dół rzeki Raby do Myślenic. Początkowo planowałem pojechać bocznymi drogami przez Świątniki Górne, ale skręciłem w złym miejscu, a potem się rozmyśliłem i ruszyłem drogą krajową. Pobocze ma na szczęście szerokie, więc mimo sporego ruchu mogłem dojechać spokojnie do Krakowa. Zapomniałem w ogóle, jak wysokie są wzniesienia na tej drodze. Udało mi się rozpędzić do 72,1 km/h, bijąc tym samym mój poprzedni rekord z lutego. Gdybym się tak rozpędził w Lubomierzu, wtedy dopiero miałbym wynik.
Chociaż nie byłem w Krakowie od roku, to wyleciały mi z głowy niektóre ulice. A może nigdy nie potrafiłem zapamiętać ich układu? Pojechałem pod dworzec PKP na plac Jana Nowaka-Jeziorańskiego, gdzie zacząłem rozglądać się za noclegiem, ponieważ o tej godzinie (było po 19) nie dojechałbym nigdzie pociągiem. Trafiło się wolne miejsce w hostelu Juvenia i tam też spędziłem noc, aby następnego dnia wrócić do Poznania.

Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, za granicą, kraje / Polska, kraje / Słowacja, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Tatry, dzień 6. Góry Lewockie

  102.38  06:35
To już ostatni taki wyjazd, ale tym razem z jak największą dawką terenu. W zeszłe wakacje w Krakowie podczas jakiegoś festynu dostałem mapę Gór Lewockich (słow. Levočské vrchy) z wyznaczonymi szlakami rowerowymi oraz kilkoma profilami wysokości. Przed urlopem przypomniałem sobie o tym i postanowiłem wybrać się z tą mapą w te góry.
Zapowiadał się upalny dzień. W końcu zniknęły chmury okrywające Tatry, akurat gdy mój urlop zbliża się ku końcowi. Może to i dobrze, bo nie spaliłem się na słońcu na samym początku. Najpierw udałem się do wschodniej dzielnicy miasta, Spiskiej Soboty (Spišská Sobota), aby potem wjechać na polną drogę. Odrobinę zabłądziłem, dostałem się na drogę serwisową z zakazem ruchu i oczywiście znak zignorowałem, bo jak to – mam zawracać, gdy nikt nie widzi? Nie miałem wyjścia, bo to była jedyna najbliższa droga na mapie w kierunku Gór Lewockich.
Kawałek za wsią Twarożna (Tvarožná) wjechałem w teren, aby potem trafić na szosę wzdłuż niewielkiej doliny. Potem dojechałem do kolejnej wsi – Ľubica, časť Pod Lesom, gdzie zaczęła się parszywa droga pokryta dziurawymi betonowymi płytami. Po kilku kilometrach wjechałem na drogę półasfaltową. Kiedyś była ona wygodna, ale nikt się nią nie opiekował, a ciężkie maszyny leśne ją mocno zniszczyły. Pozostała mieszanka błota, szutru i długich wysepek asfaltu, ale zdecydowanie było lepiej niż wcześniej. Dotarłem najwyżej, jak tylko mogłem, asfalt (im wyżej, tym lepszy jego stan) zamienił się w drogę terenową, która najpierw była wygodna, jak typowa droga leśna, ale potem pojawił się tłuczeń. Za podjazdem widziałem przykry widok gołych zboczy górskich, które prawdopodobnie ucierpiały w wyniku wiatru halnego.
Podczas zjazdu minąłem sporo turystów, kilku nawet na rowerach. Zjechałem aż do drogi asfaltowej, ale na dole skręciłem w złym miejscu i zrobiłem dodatkowy podjazd. Nie chciałem zawracać, więc dojechałem do jakiegoś szlaku rowerowego, dzięki czemu dotarłem do wsi Hrodisko (Hradisko), a potem do Vlkovców, gdzie zostałem zatrzymany przez miejscowe dzieci, które krzyczały, że nie przejadę, bo „veľa vody”. Postanowiłem wjechać na wzgórze i udać się na około. Żadnej wody nie widziałem.
Drogami leśnymi oraz łąkami dojechałem do miejscowości Abrahamowce (Abrahámovce). Na mapie niestety nie miałem zaznaczonej żadnej drogi do Popradu, aby pojechać prosto, dlatego musiałem dojechać do Wierzbowa (Vrbov) i dalej wrócić tą samą drogą, którą przyjechałem.
Jaka szkoda, że już jutro muszę wyjechać, bo zaczęło mi się naprawdę podobać w tym mieście. Jeszcze tyle miejsc zostało do zwiedzenia. Mam nadzieję, że szybko powrócę w góry. Może następnym razem wybiorę się gdzieś pod Kotlinę Kłodzką. Co prawda jest tam mniej gór, ale przecież nie liczy się ilość.
Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, terenowe, kraje / Słowacja, za granicą, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery