Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Polska / małopolskie

Dystans całkowity:9199.38 km (w terenie 596.50 km; 6.48%)
Czas w ruchu:491:04
Średnia prędkość:18.67 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:85657 m
Suma kalorii:5545 kcal
Liczba aktywności:122
Średnio na aktywność:75.40 km i 4h 05m
Więcej statystyk

Przez trzy województwa

  320.00  15:46
Podróż przez trzy województwa, pokonanie własnych rekordów, wiele pięknych panoram, przynajmniej tych za dnia, a i te nocą na oświetlone miasta nie były gorsze. Gonitwa za deszczem, który ze mną nie wygrał. Ucieczka przed wiatrem, który mnie nie pokonał. Piękny wschód słońca, choć widoczny jedynie za chmurami i odwiedziny miejsc, których nie widziałem od wieków.
Przyznam się od razu, że przeziębienie wciąż mnie trzyma od soboty i nie byłem w najlepszej formie, gdy wyruszałem. W czwartek prognoza pogody na najbliższe dni wskazywała na deszcze nad całą Polską, więc uznałem, że przekładam wyjazd o jeden dzień (z piątku na sobotę).
Piątek, 7 września, 9 rano. Uznaję, że nie ma co czekać i wyruszam dzisiaj. Plan był, aby wyruszyć po godzinie 18, lecz uznałem, że bezpieczniej będzie ruszyć od razu i prześcignąć deszcz. Wyrobiłem się z pakowaniem sakw i plecaka, robieniem kanapek i innymi drobnymi rzeczami do 12. Czekałem tylko na prognozę pogody, a korzystam z serwisu meteo.pl, który spóźniał się niestety o jakieś 21 godzin z aktualizacją. Nie doczekałem się i po 12:30 wyruszyłem w drogę.
Potrzebowałem dostać się na drogę krajową nr 79. Nie chciałem jednak jechać do ul. Opolskiej, ponieważ nie ma tam wyznaczonych ścieżek rowerowych, a ulica jest tak ruchliwa, że jazda w poprzek może prowadzić do choroby lokomocyjnej. Zapomniałem przed wyjazdem spojrzeć na mapę Krakowa, więc ruszyłem w ciemno, by dotrzeć do krajówki. Oczywista rzecz, że mi się udało, nawet wjechałem na ścieżkę rowerową i tym sposobem minąłem Nową Hutę.
Za Krakowem jechałem z prędkością 30-32 km/h, a to dużo jak na mnie. Może wiał jakiś wiatr w plecy? A może i nie, bo z taką średnią jechałem jeszcze kilka razy podczas tej podróży. Z tego pędzenia moja średnia po 80 km wynosiła 25,5 km/h, jednak po 97 km spadła do 24,7 km/h. To dlatego, że po 49 km pojawił się pierwszy podjazd, serpentyna o 7-procentowym nachyleniu, a po dalszych 13 km wjechałem do woj. świętokrzyskiego, usłanego podjazdami, których nie polubiłem, ale za to jakie z nich widoki :)
Wiem gdzie jest miejscowość Łowicz, jakiś czas temu jechałem kilometr od Tymbarka, a dziś nawet przejechałem przez Winiary. Ciekawe ile jeszcze firm wzięło swoje nazwy od miejscowości.
W Ostrowcach w końcu zjechałem z drogi krajowej, która i tak od kilku kilometrów zaczęła być dziurawa jak sito. Dobrze było zjechać, bo droga asfaltowa przez las, równiutka, bez aut. To lubię :)
Zaczynało się ściemniać. Dojechałem do Bogorii, gdzie zatrzymałem się w ostatnim spotkanym otwartym sklepie. Pięknie się prezentuje tamtejszy cmentarz. Jeszcze nigdy nie widziałem tylu świeczek na grobach jak tam. Naprawdę polecam tamtędy przejechać się po zmroku, najlepiej w kompletnych ciemnościach, bo podczas mojej jazdy nawet Księżyc chował się za chmurami.
W Gryzikamieniu (140 km), kilka minut po godz. 20 zaczęło padać. Schroniłem się pod przystankiem, co dodatkowo ochroniło mnie przed wiatrem, który to od kilkudziesięciu kilometrów przeszkadzał mi, psując moje statystyki i dodatkowo wychładzając podczas zjazdów. Deszcz padał przez prawie godzinę i przestał na dobre, że więcej ani razu nie spotkaliśmy się podczas mojej podróży. Plus – przestało wiać; nareszcie! A minusem były oczywiście kałuże, które moczyły mnie przez kilka ładnych kilometrów. Przestały dopiero, gdy zaczął się wiatr, który wysuszył asfalt, zostawiając widoczne kałuże.
Wjechałem w Opatowie na kolejną krajówkę – nr 74. Na niej też zatrzymałem się na stacji benzynowej na kawie. O 23:45 przekroczyłem Wisłę (190 km) i tym samym wjechałem do woj. lubelskiego, by za Annopolem zjechać z drogi głównej. Ponieważ było ciemno, to w ostatniej chwili dostrzegłem zjazd i nie sprawdziłem czy skręciłem w dobrym miejscu. Tak jechałem tym mokrym asfaltem (widocznie padało tutaj przed moim przyjazdem) i głowiłem się czy dobrze jadę. Zaczęła się droga gruntowa, po której można było jechać tylko środkiem, a reszta, to był piach. Tutaj też po pewnym czasie aż włączyłem Traseo, by sprawdzić, czy jestem na właściwej drodze. Byłem, więc brnąłem dalej. Nie zawsze dało się jechać, bo piach bywał czasem wszędzie (nawet w butach) i trzeba było pchać. Kolejna droga gruntowa – tym razem przejezdna w całości – spotkała mnie za Wilkołazem. Dojechałem tą drogą do Borkowizny, gdzie miałem pierwsze poważne problemy z rozeznaniem terenu i musiałem wracać się – na szczęście nie były to duże odcinki.
Tak dojechałem do Bychawy, gdzie zatrzymałem się na kolejnym z przystanków autobusowych, żeby chwilę odsapnąć i coś przegryźć. Tam też zaczepił mnie pewien człowiek, który spać nie mógł (4:40 była), ale powiedział mi jak dojechać dalej do Piasków, dzięki czemu zaoszczędziłem sobie zbędnego błądzenia po mapie. Aby zaoszczędzić sobie trudu, zrobiłem przed wyruszeniem kilkanaście zdjęć mapy z wyrysowanym szlakiem, wgrałem na drugi telefon (pierwszy mam tylko do nagrywania tras, a drugi funkcjonuje jako zwykły telefon) i tak, patrząc na którą miejscowość kierować się lub gdzie skręcić, jechałem. Trochę niewygodne, bo wybrałem zbyt duże oddalenie (mapy OpenStreetMap), ale miałem za to mniej plików do poszukiwania obecnej pozycji (następnym razem będę usuwał te, które przejadę).
Z Piotrkowa do Piasków prowadzi bardzo dziurawa droga przez wiele pagórków. Na szczęście łatwych do pokonania przy odpowiednim rozpędzie. I na tej też drodze raz wyjrzało na mnie szparą w chmurach czerwone oko wschodzącego słońca. Dopiero po kilkudziesięciu minutach chmury zaczęły znikać i zrobiłem udane zdjęcie.
Piaski, ostatnie miasto na mojej drodze. Już nie miałem ochoty go zwiedzać. Wjechałem na drogę krajową nr 12, która ma dobre, bo szerokie, asfaltowe pobocze i ruszyłem. Ponieważ stan baterii w urządzeniu rejestrującym trasę wskazywał na 30%, to znów moja prędkość wynosiła 30-32 km/h. Niestety nie zawsze, bo droga jest bardzo pofałdowana.
Dojechałem do Stołpia, którego nie poznałbym, gdyby nie stara wieża, a następnie przejechałem się przez Staw, aby zobaczyć co się zmieniło w miejscu, w którym się wychowywałem. Cała droga była bardzo męcząca. Teraz narzekam na staw kolanowy, który mniej więcej w 80. km zaczął mi dokuczać i na podjazdach nieprzyjemnie bolał. Cieszę się z dobrej pogody, choć narzekać mogę na wczesnojesienny wiatr. Dobrze też zrobiłem wyjeżdżając za dnia, a docierając do domu o poranku, bo w okolicach Piasków zaczynałem przysypiać, a co byłoby, gdybym miał tak spędzić jeszcze kilka godzin po nieprzespanej nocy? Już teraz myślę dokąd wybrać się na kolejną podróż, aby pobić mój obecny rekord.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / lubelskie, z sakwami, kraje / Polska, Polska / świętokrzyskie, rowery / Trek

Rybnik – Kraków

  126.37  07:01
Dopóki nie wiesz dokąd dany szlak zmierza, nie wjeżdżaj na niego.
Wczoraj nigdzie nie wyruszyłem. Trochę szkoda, bo dzień wcześniej byłem w TOP 10 września na BikeStats.pl. Wolałem siebie oszczędzać, bo przeziębienie nie mijało, a ja mam ambitne plany na najbliższe 3 tygodnie. Dzisiaj poczułem poprawę, więc postanowiłem zrealizować – krótszy niż pierwotnie – plan. Zastanawiałem się nad podróżą do Krakowa z rozłożeniem tego na 2 dni i tym samym – noclegiem w okolicach Opola. Plan ten odpadł, gdy pojawiła się prognoza pogody na środę i czwartek, która przewidywała opad nad Dolnym Śląskiem w środę i nad Małopolską w nocy ze środy na czwartek. Mój plan skrócił się do jednego dnia, aby uniknąć moknięcia. Na początku znalazłem dobre połączenie z Nysą. Po przeanalizowaniu trasy, uznałem, że 200 km, to trochę za dużo jak na moje siły, dlatego wybrałem Rybnik. Pobudka przed 5, aby o 5:56 wsiąść do pociągu do Wrocławia. Tam miałem trochę przerwy, więc zwiedziłem odnowiony dworzec i ruszyłem ostatnim pociągiem w dzisiejszych planach.
Rybnik jest bardzo ciężkim do opanowania miastem, a przynajmniej jego centrum, wypełnione po brzegi jednokierunkowymi. Zjadłem tutaj zapiekankę, bo byłem głodny, a dawno jadłem takie cudo, i ruszyłem na wschód.
Po kilku nudnych kilometrach przez lasy i miejscowości, trafiłem na Orzesze, które zaproponowało mi zielony szlak rowerowy do Mikołowa, który z kolei był moim następnym celem. Najpierw zdecydowałem się nim podążać, gdy odbił w prawo. Zjechałem tylko do jakiejś dolinki, mając widok na nią i wracając znów na główną drogę, czyli nie do końca musiałem tędy jechać, ale co tam – widok chociaż był. Dalej szlak skręcił w lewo, obiecując mi dojazd do Mikołowa (praktycznie już w nim byłem, ale do centrum miałem 10 km). Dojechałem do Bujakowa, jednej z dzielnic i zaprotestowałem, że dalej nie jadę, bo szlak zaczął wskazywać Rudę Śląską, a znak – wartość 8 km. Zrobiłem tylko zdjęcie i pojechałem do centrum (znak pokazywał 10 km). Nie chciałem zwiedzać tego miasta ze względu na drogę, która się wydłużyła, ale przejechałem się. Spodobała mi się fontanna, która wygląda jak pęknięcie w ziemi.
Ponownie z lenistwa skorzystałem z Map Google, wyznaczając szlak dla trasy pieszej. Mógłbym to zrobić dla tras samochodowych, ale zawsze może mnie ominąć coś, co jest niedostępne dla aut. Tak było i tym razem – miałem okazję skorzystać z genialnej drogi, którą Google narysowało z palca. Wjechałem najpierw na pole, po którym przejechał parę razy ciężki sprzęt do pobliskiej budowy i dojechałem do ogrodzenia. Trasa pokazywała, bym szedł (już się przez to nie dało przejechać) przez wysoką trawę, w której czaiły się uschnięte, kłujące chwasty. Jakoś się przedarłem do polnej drogi, która mnie wyprowadziła na asfalt. Ostatecznie dowiedziałem się, że polna droga jest terenem prywatnym. Brawo dla Google.
Wjechałem do Katowic. Wow, nie miałem ich w planach. Duże są. W sumie może kiedyś zwiedzę Górny Śląsk, bo kojarzyłem go głównie z fabrykami, kominami, dymem i ogólnie szarością. A tutaj jest niewiele inaczej niż w Krakowie – jedynie więcej tych kominów. Wjeżdżam dalej do Tychów i znów do Katowic, by zacząć moje przygody w terenie. Tym razem miałem mniejszy bagaż, tylko doszedł śpiwór na trzecią część moich wakacji. Mimo to nadal uważałem na drogę, by nie wpaść na kamień (bardzo kamieniste były niektóre szlaki). Ładne lasy, tylko szybko się skończyły.
Imielin chciał pokazać się z dobrej strony, pozwalając mi wjechać na oznaczoną ścieżkę rowerową. Niestety wysokie progi dyskwalifikują nazwanie to prawdziwą drogą dla rowerów. Przejechałem przez Mysłowice, by znaleźć się w Jaworznie. Miasto ma dużą sieć ścieżek rowerowych, a ja wybrałem tę koloru przyrody. W pewnym momencie zgubiłem się, ale wróciłem (ślepa uliczka niestety) i, jadąc tym samym szlakiem, zobaczyłem piękną panoramę na jezioro pod Jaworznem. Przed krajową 79 skręciłem na południe do lasu, bo pierwotny plan zakładał jazdę drogą główną, ale skoro na Google Maps była ładna ścieżka, to czemu miałem nią nie pojechać? Droga asfaltowa, niekiedy ładnie, dalej bardzo zniszczona, z wieloma dziurami. Później wjechałem jeszcze na wygodną ścieżkę – będącą jednocześnie drogą dla rowerów – do ul. Oświęcimskiej w Chrzanowie. Nie miałem pojęcia gdzie szukać centrum, bo nie trafiłem na żaden znak, więc długo w tym mieście nie zabawiłem.
Znów odwiedziłem Rudno, przejeżdżając obok zamku Tęczynek, który mogłem tym razem podziwiać z innej perspektywy. I, jadąc drogą sprzed ponad tygodnia, dojechałem do Krakowa. Sądziłem w Rudnie, że będzie 130 km. Pomyliłem się niewiele, ale nie chciałem już dokręcać tej różnicy, by się oszczędzać przed zbliżającą się wyprawą do Chełma.
Kategoria Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, terenowe, kraje / Polska, Polska / śląskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Alwernia: pomarańczowym szlakiem rowerowym

  130.09  07:08
Będzie o tym, jak plany są niezwykle ulotne, ale też o garbach, zagubionych drogach, zapachu lasu i wszystkich miłych rzeczach związanych z rowerowymi wycieczkami :)
Ranek rozpoczął się jak normalny roboczy dzień. No, tylko godzinkę później, bo nie chciało mi się wstawać o ósmej. Świeciło słońce, ale gdy wyszedłem z bloku, poczułem, że przejażdżka nie będzie zaliczona do przyjemnych – było przeraźliwie chłodno. W biurze nikogo nie zastałem, także pomyślałem, że dziś dzień wolny i popedałowałem do domu. Pogooglowałem za szlakami wokół Alwerni, bo to miasto od jakiegoś czasu chciałem nawiedzić i upatrzyłem sobie szlak pomarańczowy, rowerowy. Ściągnąłem lichą mapkę i byłem gotowy do drogi. Plan mój przewidywał powrót około godz. 15, ponieważ o 16 chciałem wsiąść do pociągu i jeszcze tego samego dnia znaleźć się w Legnicy.
Przestaję lubić główne drogi, niech odchodzą w niepamięć, precz. Ruszyłem więc nad Wisłę, by przemieścić się bulwarami na ul. Księcia Józefa. Tam wskoczyłem w końcu na wał przeciwpowodziowy, na którym jest piękna droga asfaltowa. O wiele przyjemniejsza niż chodnik!
Minąłem Zakład Uzdatniania Wody Bielany i pomknąłem na Piekary. Ładnie stamtąd widać Tyniec :) Przy okazji minąłem pewien obiekt, prawdopodobnie historyczny, wyglądający jak zamek w Kórniku. Szkoda tylko, że to teren prywatny i nie mogłem przyjrzeć mu się uważnie (brama była otwarta, ale jaką ja mogłem mieć wymówkę, by się tam dostać?). Do Czernichowa dotarłem zaglądając po drodze kilkakrotnie do mapy Małopolski, by nie zgubić się, ale i tak pierwszy przymus powrotu na trasę miałem właśnie za Czernichowem. Teraz nawet widzę, że trochę sobie wydłużyłem drogę, ale jechałem bez wyrysowanego śladu, więc takie rzeczy się zdarzają.
Z Kamienia jest przepiękna panorama, ale nie mam pojęcia na co. Na pewno widać stamtąd Mirów, a dalej, to chyba wzgórza, na których jest Alwernia. Popędziłem dalej, jako że byłem coraz bliżej tego miasta. Szybki upływ czasu powodował, że bałem się nie wyrobić z powrotem do domu. W dodatku zamiast omijać główne drogi, dojechałem do ruchliwej drogi wojewódzkiej. Jednak była i atrakcja – pasący się wielbłąd dwugarbny w Porębie Żegoty ;D
W Alwerni jest kilka ładnych podjazdów i jeden długi serpentynowy zjazd. Nim jednak miasto opuściłem, pogapiłem się na olbrzymie, turystyczne bogactwo opisów ścieżek i szlaków. Już wiem, że chcę w przyszłym roku przejechać Międzynarodowy Szlak Rowerowy Greenways Kraków – Morawy – Wiedeń. Kawałkiem nawet dzisiaj jechałem i wydaje się być dobrze oznakowany w przeciwieństwie do innego szlaku, o którym za sekundkę.
Chciałem zobaczyć budowlę sakralną, widoczną z okolic Alwerni. Udało mi się po chwili błądzenia po ślepych uliczkach. Miałem też nadzieję, że zajadę do wąwozu lessowego, ale nawet nie mam pojęcia którędy tam się można dostać. Na ul. Rynek zacząłem moją przygodę – jazdę główną atrakcją dzisiejszego dnia, pomarańczowym szlakiem rowerowym. Zaczęło się niewinnie od zjazdu i przejechania skrętu. Szybko spostrzegłem swój błąd i na szlak wróciłem, wjeżdżając na pagórkowaty teren, czyli sporo podjazdów i zjazdów.
Po przekroczeniu drogi wojewódzkiej nr 780 zaczęły się schody, bowiem szlak ma już kilka ładnych lat i nikt się nim nie interesuje, toteż nie zauważyłem całego symbolu na drzewie i zamiast skręcić po (zgaduję, bo wartość jest niewidoczna) 100 metrach w lewo, to ja skręciłem po 50. Później jeszcze niepotrzebnie skręciłem w prawo zamiast wjechać w zarośniętą drogę prosto. I znów winny jest brak zainteresowania tym szlakiem ze strony jego twórców, bowiem urosły wokół tej drogi nowe drzewa, a jednak nie zostały dotąd wykorzystane do nawigacji.
W Mirowie była kolejna niespodzianka – szlak został zmieniony. Na oficjalnej stronie gminy Alwernia znajduje się nieaktualna już mapka, z której korzystałem. Podkusiło mnie, by pojechać zgodnie ze starym szlakiem, ale moja przygoda szybko zakończyła się. O ile znalazłem wyblakłe znaki na drzewach kilkaset metrów od skrętu, o tyle dalej już nie wiedziałem jak się przedostać. Podejrzewam, że ktoś wybudował na miejscu dawnej trasy dom i ogrodził go, przez co sama trasa musiała zostać zmieniona. Niestety nie znalazłem żadnego sklepu, a zaczynała mi się kończyć woda...
Dojechałem prawie do Kamienia. Przeoczyłem skręt w leśną dróżkę, bo miałem z górki i jakoś tak ładnie się mknęło :) W lesie wystraszyłem jelenia, który przebiegł mi drogę. Przekroczyłem wojewódzką 780 i jadąc dalej przez las, znów przegapiłem skręt – w piaszczystą drogę. Przed Rezerwatem Doliny Potoku Rudno prawie znowu zrobiłbym nadmiarowe metry, ale zatrzymałem się na chwilę, aby spojrzeć na stojący drogowskaz ze szlakami. W samym lesie zauważyłem dwie budowle. Jedna, to niszczejący schron, druga zaś, to coś w rodzaju betonowej podstawy wieży nadawczej. Ciekaw jestem czy to dobra teoria.
Miejscowość Zalas, to kolejne miejsce, gdzie przebieg szlaku został zmieniony. Na słupach energetycznych widoczne jeszcze były ślady zamalowanych czarną farbą oznaczeń szlaku. Na nic moje starania, by odkryć drogę – szlak się urwał i był to pierwszy raz, gdy nie wiedziałem dokąd dalej jechać. Uzupełniłem zapas wody i, sprawdzając najpierw drogi w poszukiwaniu śladów szlaku, ruszyłem szlakiem jak jest na mapie – przez autostradę. Znów znalazłem się na szlaku. Nie wiem którędy doszedł, ale dojechałem do Rudna, gdzie skończyłem swoją przygodę z pomarańczą. Wspiąłem się na górę, by zobaczyć rewitalizację zamku Tenczyn.
Nadszedł czas powrotu, dochodziła bowiem godzina 16, czyli właściwie na pociąg nie zdążyłbym :) Do Krakowa dostałem się najpierw do znanej mi drogi obok miejscowości Frywałd, a dalej już znanymi dziurami (w nawierzchni). Jestem teraz negatywnie nastawiony do podróżowania po znakowanych szlakach ze względu na liche ich oznaczenia, ale może jest to zbyt pochopny wniosek. Spróbuję jeszcze kiedyś wyruszyć jakimś szlakiem, może będę miał więcej szczęścia niż dzisiaj.
Kategoria Polska / małopolskie, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Błądzenie po Dolinie Kluczwody

  44.86  02:20
Dziś bardzo leniwie. Rano padało, a przez resztę dnia było chłodno. Nie miałem ochoty się nigdzie ruszać, ale jednak wyszedłem, by ruszyć w kierunku czerwonego szlaku przez Dolinę Kluczwody, który zostawiłem na dzisiaj.
Rozważałem jazdę przez Biały Kościół oraz Czajowice. Ostatecznie udałem się dłuższą drogą, jadąc cały czas czarnym szlakiem rowerowym. No, prawie, bo skróciłem sobie drogę na wyjeździe z Ojcowskiego Parku Narodowego, wjeżdżając w leśną ścieżkę. Wyprowadziła mnie ona najpierw z lasu, a później trafiłem na czarny szlak. Tam, mijając Duże Skałki, na które wspiąłem się podczas mojej pierwszej próby dotarcia do Doliny Kluczwody, pojechałem do Wierzchowic. Tym razem skręcając w dobrą stronę.
Tyle tych jaskiń mijałem podczas moich wycieczek, że aż szkoda. Muszę którąś w końcu zwiedzić. Jaskinia Wierzchowska była już zamknięta. Ruszyłem dalej, szukając źródła Kluczwody. Nie udało mi się go zobaczyć, ponieważ jest ono gdzieś za gospodarstwem, przez które już nie chciałem przejeżdżać ze względu na późną godzinę. Pojechałem dalej czerwonym szlakiem, który wszedł na moją trasę jeszcze przed Jaskinią Wierzchowską i po dotarciu do Doliny Kluczwody, udałem się w górę za wskazówkami. Mimo że padało całą niedzielę i dzisiejszy poranek, to jechało się dobrze. Ślisko, jak na moje semi-slicki, ale wjechałem. Dalej jednak zgubiłem szlak. Wydawało mi się, że odleciał w lewo po wyjeździe z lasu, a on porwał daleko do przodu bez żadnej wskazówki. Ja, dojeżdżając do szczytu, skręciłem w lewo w przypadkową drogę, myśląc, że dojadę do czerwonego szlaku. Nie tylko nie dojechałem, ale też zawróciłem, bo trafiłem na wąwóz. Może gdybym się w niego wpakował, to wyjechałbym w Gackach, ale nie jestem downhillowcem, oj nie ;]
Wróciłem do miejsca, gdzie zboczyłem z pieszych szlaków i ruszyłem do Zamkowych Skał, na których są ruiny zamku. Stare, ulegające dewastacji przez namiastkę człowieka, licznie odwiedzane przez turystów. U podnóża szumiący strumień, wokół widok na Dolinę Kluczwody.
Ściemnia się, toteż ruszam dalej, próbując dostać się na krajową 94, aby przyspieszyć powrót do domu. Nie lubię odcinka w Krakowie, bo ma bardzo zniszczone pobocze i nie jest w ogóle oświetlony jak ten, którym poruszam się przez wsi. Może następnym razem uda mi się trafić na drogę przez Trojadyn. Nie pamiętam jednak w jakim jest stanie...
Dużo było dziś terenu. Zastanawiam się jak obliczać długość jazdy w terenie, bo skoro jest możliwość wpisania tej wartości, a zdarza mi się jeździć takimi drogami i bezdrożami, to czemu nie?
Kategoria Dolina Prądnika, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Do Doliny Kluczwody

  37.59  02:08
A dzisiaj dokończyłem wczorajszy plan. Przebiegło to mniej więcej tak:
Zbierając się po pracy do domu, zapomniałem zasilacza do laptopa, więc najpierw udałem się do biura, a później spróbowałem swych sił wydostać się na właściwą drogę do Giebułtowa. Jechałem ulicami Żwirową i Piaszczystą. O ile żwirowa miała niewiele ze swojej nazwy, o tyle druga mi się spodobała. Pośród żółtych kwiatów rzepaku dojechałem do drogi asfaltowej, a dalej na szutrówkę, o ile można tak powiedzieć, bo przejechałem obok zakazu ruchu (ktoś wywalił znak, więc skąd miałem wiedzieć?), wjeżdżając na drogę, która jest w budowie. Dojechałem do ul. Adama Zięby i już byłem pewien gdzie jestem, bo przez całą tę drogę nie miałem bladego pojęcia czemu jeszcze nie trafiłem na właściwy szlak :)
W Giebułtowie na ścieżce dziś żadnych prac. Jak wczoraj skończyli, tak dziś tylko rowerzyści (i jeden koń) ujeździli drogę, choć bardzo nierówno.
Mój dzisiejszy plan przewidywał dokończenie wczorajszej wędrówki, ale ponieważ była późna godzina, to ruszyłem nielubianym przeze mnie wąwozem do Białego Kościoła, a stamtąd do Rezerwatu Doliny Kluczwody. Bardzo mi się spodobało tam, choć jeżdżę na crossie. Ścieżka wygodna, choć ponieważ jest to specyficzne miejsce, to często przejeżdżałem przez błotne kałuże. Rower pewnie do czyszczenia, ale nie tak prędko, bo jechałem kilkoma szlakami i minąłem między innymi rowerowy szlak czerwony, który wiódł do podjazdu. Zostawiłem go na poniedziałek, a sam ruszyłem w dół za strumieniem i szlakami pieszymi czarnym oraz niebieskim. Po drodze zgubiłem czarny szlak rowerowy, ale to chyba normalne, bo wczoraj też go zgubiłem ;D
Szlaki piesze doprowadziły mnie do bramy i ogrodzenia. Ktoś się wybudował w tym miejscu i trzeba było przedzierać się po skałach. W jednym miejscu było dosyć ciasno, w innym stromo, w jeszcze jednym nierówno.
Dojechałem do miejscowości Gacki, gdzie zauważyłem niebieski szlak rowerowy (Szlak Brzozowy). Niestety jednokierunkowy, przez co trudniej się nim poruszać. Zgubiłem go w Ujeździe.
Na drodze krajowej nr 79 miałem nie lada kłopot. Tyle zjazdów tam, że głowa mała. Ja jechałem za znakami na wiadukt, ale zauważyłem, że chodnikiem można jechać rowerem, więc tam wskoczyłem. Później aż włączyłem mapę, by się upewnić, że dojechałem do właściwej drogi. Jechałem jednak nie ulicą, bo tam nawet pobocza nie ma, a piaszczystym poboczem, z którego, jak zauważyłem, korzystają rowerzyści, którym śmierć na tej drodze niemiła. W końcu dotarłem do znanych mi miejsc – do Armii Krajowej i stąd popędziłem do domu. Miałem tylko jeden problem obok jednostki wojskowej, gdzie zawiesiła się aplikacja rejestrująca trasę. Na szczęście jest to dobrze napisana apka i cała trasa się zachowała. Obawiam się, że co 20-30 km będę musiał te trasy przycinać, a później przed komputerem sklejać w całość.
Kategoria Dolina Prądnika, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Czarnym szlakiem prawie do Doliny Kluczwody

  44.68  02:06
Nareszcie noga przestała mnie boleć, jedynie gdy dotykam miejsce stłuczenia odczuwam ból, ale masochistą nie jestem. Ten sierpień jest bardzo leniwy. Jutro jeszcze pokręcę trochę po mieście, w sobotę wizyta w Warszawie i w niedzielę mam ochotę pokręcić gdzieś dalej. Kupiłem przed wakacjami przewodnik po Jurze, a jeszcze ani razu z niego nie skorzystałem. Chyba jednak wolę spontaniczne wycieczki :)
Jeszcze gdy ruszałem w trasę, to planowałem wizytę w Dolinie Kluczwody. Niestety jakoś mi się nie spieszyło z wyjściem na rower, toteż zaczynał się wieczór. Pogoda wyśmienita, jednak podczas jazdy już było chłodno. Miałem na sobie krótkie kolarki i bluzę z wind screenem i tak ubrany wytrzymałem przez 2 godziny.
Ruszyłem do Doliny Prądnika, szybkim tempem. Już podczas jazdy w terenie do Giebułtowa poczułem zmęczenie w nogach. Za mało jeżdżę, a za dużo pracuję. W Giebułtowie natknąłem się na koparkę przed moim ulubionym singielkiem. Nareszcie coś ruszyło, bo wjazd zaczął strasznie zarastać. Myślę, że chcą tam zrobić normalną drogę. Z jednej strony na plus, bo będzie więcej miejsca do mijania się rowerzystów (pieszego jeszcze nigdy tam nie spotkałem). Z drugiej strony rowerzyści bez wyobraźni będą pędzić ile sił, a przecież to ścieżka dwukierunkowa. No nic, mam nadzieję, że uporają się z tym przed moim odjazdem, bo jestem ciekaw co tam powstanie. Dzisiaj było o tyle nieprzyjemnie, że jechałem po świeżo rozkopanej ziemi. O ile ja w dół jakoś zjechałem, to mijanym rowerzystom nie było to na rękę.
Pod Bramą Krakowską zerknąłem na mapę i wypatrzyłem czarny szlak rowerowy, który ciągnie się aż do Doliny Kluczwody. Postanowiłem nim pojechać mimo zbliżającego się zmroku. Po szybkim podjeździe (hmm, 12 km/h średnio dawałem rady, co nie jest tak źle w porównaniu do poprzednich prób na tym wzniesieniu) znalazłem znak prowadzący na trawiastą drogę. Ruszyłem nią i, nie będąc przyzwyczajonym do oznaczeń szlaków rowerowych, zakłopotałem się przy kilku skrzyżowaniach, ale mimo ładnych dróg, jechałem prosto. Dojechałem do drzewa, na którym wreszcie był znak, by jechać prosto ;P Postanowiłem jednak przyjrzeć się pagórkowi, który mijałem. Wspiąłem się na niego, rower rzuciłem na szczycie, a sam poszedłem w teren. Z drogi w tych ciemnościach sądziłem, że są to jakieś ruiny, a to jednak kolejna z pamiątek jurajskich :)
Zmrok nagli mnie, więc jadę dalej, skręcając za znakami, jadąc przez drogę krajową i dojeżdżając do kolejnego skrętu, który był mocno schowany. Aż musiałem się zawrócić, by się upewnić, że to znak skrętu. I tutaj się zgubiłem albo raczej znaki się skończyły. Wyjechałem bowiem na krajówce, choć stosowałem zasadę "jeśli nie ma znaku, to jedź prosto". Trudno, i tak było ciemno i niewiele zobaczyłbym, a o zdjęciach nie było mowy.
Lubię wracać do Krakowa tą drogą, choć za dużo spalin można się na niej nawdychać. Na jednym odcinku można wyciągnąć grubszą sumkę, ja jechałem maksymalnie 53 km/h. Do tego te widoki Krakowa nocą... Nawet nie było chłodno. Dobra bluza :)
W samym mieście spotkałem się z kolejnym remontem. Trzeba będzie unikać tego odcinka i wybierać albo obwodnicę, albo jechać przez Trojadyn. Pomyślałem, że przejadę się na Stare Miasto. I tutaj w sumie nie ma o czym pisać, bo prawie zostałem potrącony z własnej winy. Na Sławkowskiej jest ruch jednokierunkowy z wyłączeniem rowerów i dorożek. Dojeżdżałem do innej jednokierunkowej, z której wyjechało auto. Kierowca spojrzał tylko w prawo (czyli tak, jak jadą auta), a ja przejechałem jemu tuż przed światłami. Właśnie mnie zastanowiło czy przypadkiem nie przejechałby jakiegoś pieszego, skoro nie spojrzał w lewo. No nic, żyję i nie warto się nad tym rozwodzić.
Ach, przed chwilą zauważyłem, że na Starym Mieście GPS przestał działać i włączył się za Plantami, więc kawałek trasy musiałem dorysować.
Kategoria Dolina Prądnika, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Rowerem po Krakowie, odcinek 17

  6.36  00:20
Sąsiad za długo remontuje łazienkę, więc miało być kręcenie do nocy, ale jeden pijaczyna zalazł mi drogę, choć mnie widział i przechyliłem się na nie tę stronę, z której się wypiąłem. Dzięki niemu mam stłuczoną piszczel i prawdopodobnie parę dni jazdy wyłącznie do pracy i z powrotem, bo co jak co, ale już wolę rany otwarte, bo są bardziej znośne, ale stłuczenia, to najgorsze, co może się przytrafić...
Kategoria Polska / małopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Rowerem po Krakowie, odcinek 16

  30.07  01:40
Wyleciał mi z głowy PIN do karty SIM w telefonie i potrzebowałem pojechać do Galerii Krakowskiej, by dostać numer PUK ;P Później pojechałem nad Wisłę, pokręcić trochę pośród wariatów i niedołęg. Zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem na drugą stronę Wisły, ale aż przez Zwierzyniec, by przejechać się po Błoniach. Jak już dojechałem, to pomyślałem, że przejadę się wokół i wyszło tego dwa i pół kółka. Po pierwszym założyłem bluzę, a po drugim uznałem, że więcej nie wyciągnę, tak się zrobiło przeraźliwie zimno, więc dokręciłem połówkę i do domu.
Zauważyłem pewną zależność – po zmroku rolkarze nie jeżdżą drogą dla rowerów. Czemu?
Po sobocie nadal czuję zmęczenie mięśni. Nie pedałowało mi się dzisiaj tak dobrze jak wcześniej. Trzeba przywyknąć :)
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Trójstyk granic Czech, Polski i Słowacji

  286.88  16:14
O tym jak zmagałem się z pogodą i zmęczeniem, ale też o pięknych widokach, długich podjazdach i słowackiej granicy :)
Planowałem wyruszyć po godzinie 23. Nie mogłem jednak usnąć, a gdy zasnąłem, budzik był bezsilny. Obudziłem się o pierwszej, podejrzewam, że po trzech godzinach snu. Zjadłem płatki śniadaniowe, popiłem ciepłą kawą, założyłem na siebie co potrzeba i ruszyłem. Na początek przywitała mnie niedziałająca winda, dlatego musiałem znieść rower z czwartego pietra razem z sakwami, w które wpakowałem parę batonów, banany, 2 litry wody i kilka ciuchów. Miałem na sobie niewiele ubrań – kolarki na szelkach, do tego obcisłe spodnie (tak, dwa pampersy) i bluza termoaktywna.
Jest 10 minut przed drugą, więc ruszam w kierunku Skawiny. Jest przyjemna noc, ciepła przede wszystkim. Znaną trasą dojeżdżam do Kalwarii Zebrzydowskiej. Pierwszy raz zaglądam do telefonu dokąd dalej jechać. Zawiesza się aplikacja rejestrująca trasę. Jak na złość, przecież to raptem 37 km. Na szczęście aplikacja Moje trasy dla Androida zapisuje punkty na bieżąco, więc trasa nie przepadła. Od tego momentu stwierdziłem, że będę zapisywał trasę maksymalnie co 35 km, by nie dopuścić ponownie do takiej sytuacji.
Po niewielkim podjeździe przez Bugaj w Zakrzowie zakładam lekką bluzę pod bluzę termoaktywną, bo jednak zrobiło się chłodniej. Mijam wiele górek i dolinek przepełnionych mokrym powietrzem. Mgła jest wszędzie, ale rozjaśnia się.
W Zemborzycach mijam bardzo dostojny most podwieszony i zaraz dojeżdżam do Suchej Beskidzkiej. Wstaje słońce, a ja mimo to zakładam kurtkę chroniącą od wiatru, bo jest coraz chłodniej. Mgły nie ustają. W Lachowicach pojawia się słońce, więc zdejmuję kurtkę, by ją ponownie założyć w Hucisku. Do tego zakładam drugie spodnie, bo robi się przeraźliwie chłodno. Po 70 km jazdy odzywa się noga. Nie bolała mnie tak od początku lipca (zaczęła boleć podczas wycieczki na Przełęcz Karkonoską). Musze to przecierpieć. Długi zjazd, koniec słońca. Jestem w dolinie, mgły nad głową, słońce nie może się przedrzeć. W Świnnej kupuję coś na ząb w piekarni lub raczej cukierni, bo drożdżówek, to nie mieli za wiele.
W Żywcu pojeździłem trochę, bo jest tam zamek, którego nie potrafiłem uchwycić. Dałem sobie z nim spokój i ruszyłem dalej, mijając browar, chyba znany. Po drodze mijam też zachwycający wiadukt na drodze ekspresowej S69. Zdjąłem bluzę termoaktywną i spodnie, zostając w bluzie, którą miałem pod spodem i długich spodniach. W tych ciuchach przejadę spory kawał drogi, póki nie zacznie się dłuższy zjazd, o czym za chwil parę.
W Lalikach lekki problem z wyborem kierunku, ale poradziłem sobie. Na rondzie można jechać po prawej stronie ekspresówki i po lewej. O ile droga w lewo prowadziła do jakichś wiosek, to wróciłem słusznie na drogę po prawej. Chyba nie tylko ja miałem taki problem, bo jak widziałem, jeden rowerzysta wjechał, mimo oznakowania, na drogę ekspresową. Jeszcze w Zwardoniu mijałem rodzinkę, która wjechała na tę drogę. O ile dzieciak krzyczał, że nie można, to ojczulek znał się lepiej...
Granicę przekraczam o 8:42. Od razu zaczyna się zjazd, dłuuugi zjazd przez miejscowości Skalité i Čierne. Słychać przemieszane języki :) Szkoda, że nie miałem eurosków, bo kupiłbym może coś na ząb.
Trasę planowałem z Mapami Google, które to zaproponowały mi przekroczenie granicy drogą. Jak się okazało, droga była gruntowa, a w większej mierze stała się korytem dla strumienia. Udało mi się go przekroczyć z moim zapakowanym rowerem. Dalej jeszcze przechadzka przez gąszcz leśny i jestem na granicy, na drodze prowadzącej do Polski. Po prawej stronie mijam słupki z literką S, a po lewej z literką C.
Po dojechaniu do miejsca, gdzie stykają się granice trzech państw, zostawiłem rower na słońcu, choć powinienem zapchać go dalej w cień, i ruszyłem robić fotki, czytając po trochu opisy na tablicach informacyjnych. Są tam dwa zadaszone piece grillowe z ławeczkami i stolikami. Jeden na Słowacji i jeden w Czechach. Polacy się nie postarali o własny ;p
Ruch był spory, dlatego zabrałem się i ruszyłem w dalszą drogę, by pokonać trochę wzniesień i zatrzymać się w Istebnie w Karczmie po Zbóju. Zamówiłem mintaja i przy okazji podładowałem baterię w telefonie, bo mogła nie wytrzymać dystansu.
Ruszyłem na Wisłę. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że to miasto jest początkiem naszej rzeki. Miałem długi podjazd, a następnie zjazd pod Zameczek Prezydenta RP. Dalej jeszcze miejsce do lądowania dla śmigłowców i ruszam w dół. Telefon zawiesił się. Cały zjazd w dół się nie zapisał. Sądziłem, że przyczyną był szybki zjazd, jednak w Szczyrku zawiesił się ponownie.
Zaczęły się podjazdy, tym razem w większości terenowe. Nie wszystkie mogłem ogarnąć z sakwami, zmęczonymi mięśniami, palącym słońcem i stromością tychże podjazdów. Później trafiłem na coś, co Google określa mianem drogi – zarośniętą ścieżkę dla pieszych. Skróciło to drogę asfaltową, ale nie wiem czy przyspieszyło. Musiałem się przedzierać przez powywracane drzewa. Gdy ponownie zobaczyłem, że szlak prowadzi mnie na "skróty", rezygnowałem.
W Malince, tuż przed Szczyrkiem, zaczął się najtrudniejszy podjazd. Po drodze pytano mnie o skocznię Małysza. Chyba znów coś mi umknęło :) Na samej górze zaś spotkałem setki zaparkowanych aut. Mogłem pójść za tłumem i zobaczyć co tam ciekawego jest, ale kończył mi się zapas wody, więc rozglądałem się za otwartym sklepem. Zaczął się przepiękny zjazd w dół. Chwila odetchnienia. Musiałem jednak założyć bluzę termoaktywną, bo wiatr robił swoje. Szczyrk przypomina mi Karpacz. Mnóstwo ludzi, straganów, hałasu, reklam. Po znalezieniu sklepu, czym prędzej ruszyłem w stronę Bielska-Białej. To miasto jest tak olbrzymie, że nie wiadomo kiedy się zaczyna i kiedy kończy. Po wjeździe do niego jechałem, jechałem i jechałem, a centrum nie było widać. Plusem są ścieżki rowerowe. Szkoda tylko, że słaba ta infrastruktura. Przykład: jest ścieżka, jest wymalowany przejazd rowerowy, kierowcy widzą znak D-6b (przejście dla pieszych i przejazd dla rowerzystów), ale na światłach jest tylko ludzik i żadnego roweru. Jeszcze dalej zaskoczyła mnie budowa. Ogrodzone wszystko bez żadnych znaków jak rowerzyści mają się poruszać, by ominąć ten teren. Musiałem przejechać po chodniku. Nie chciało mi się złazić z roweru, rozleniwiłem się.
Gdy w końcu dojechałem, tylko się pokręciłem po Rynku, na którym był jakiś festyn i ruszyłem w dalszą drogę po równinach z niewielką ilością podjazdów, bym się nie zmęczył za mocno. Pedałowałem ile sił w nogach, bo chciałem już być w domu, choć byłem taki zmęczony... Robiło się coraz ciemniej.
Był zmrok, gdy dojechałem do krajowej 44. Nie było wielkiego ruchu, ale robiło się chłodno, że znów założyłem wszystko, co miałem. Z niecierpliwością wypatrywałem oświetlonych kominów Skawiny, które są tak charakterystyczne, że jak tylko je widzę, to czuję ulgę, że jestem już tak blisko. Najwidoczniej byłem zbyt nisko, bo dopiero kilka kilometrów od Skawiny ujrzałem ten czerwony blask. Postanowiłem ruszyć przez Tyniec, by nie zanudzić się w Kobierzynie. Lubię tę drogę nadwiślaną.
Dotarłem tuż po północy. Po 22 godzinach poza domem, 16 spędzonych w siodełku (ciekawe, że wyszło aż 6 poza) byłem naprawdę zmęczony, ale szczęśliwy, że pokonałem taki dystans. O dziwo ręce mnie nie bolały, kręgosłup również. Jedynie siedzenie, któremu dwa pampersy nie pomogły.
Teraz myślę, że przestanę umieszczać trasy w serwisie Traseo.pl. Zauważyłem, że z trasy o 39 tys. punktów zrobił trasę o tysiącu punktów. Nie podoba mi się też GPSies.com, bo nie pokazuje prędkości, a lubię wiedzieć również to. Czy ktoś poleci jakiś dobry serwis do zapisu śladu, który nie zepsuje trasy?
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, kraje / Polska, kraje / Słowacja, kraje / Czechy, Polska / śląskie, rowery / Trek

Rowerem po Krakowie, odcinek 15

  21.83  01:10
Dzisiaj szybko do Decathlonu, choć w pewnym momencie zbłądziłem i musiałem nadrabiać dodatkowe kilometry. Samo, gdy dojeżdżałem do sklepu, zaczynało padać. Potrzebowałem pełnych rękawic, ale nie znalazłem na tę porę (no, może po promocji na chłodne jesienne czy zimowe dni, bo nie wiem kiedy skończę sezon). Kupiłem też spodnie, ponieważ te, w których jeżdżę nie są aerodynamiczne, a ostatnio zacząłem zwracać uwagę na takie rzeczy ;]
Postanowiłem ruszyć dziś po 23 na południe i teraz nie wiem w które miejsce: czy do trójstyku granic Czech, Polski i Słowacji, czy może o 100 km dłuższy rajd wokół Tatr. Jeszcze nie wiem dokąd ruszę, ale liczę, że się to wyjaśni do wieczora. Teraz idę coś zjeść i chwilę się zdrzemnąć :)
Kategoria Polska / małopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery