Chyba wykrakałem. Prognoza na kilka najbliższych dni zapowiada deszcze. Zaczęło się już w nocy. Gdy ruszałem, tylko ciapało, ale potem zaczęło padać na całego. Brr.
Pojechałem na chwilę do banku, zahaczając o fortecę, ale było zbyt deszczowo, aby cokolwiek zwiedzać. Już po kilku kilometrach jazdy przesiąkłem do suchej nitki, a to był dopiero początek podróży. Pojechałem trochę po własnym śladzie z wczoraj. Aut było tak samo dużo. Potem zaczął się niezauważalny podjazd, gdzie było lepiej. Przynajmniej pod względem liczby aut.
Dojechałem do Tongyeong. Deszcz nieco zelżał, aby potem uderzyć z kilkukrotnie większą siłą. Lało się z nieba. Czasem miałem wrażenie, że przekraczałem długi bród. Nie dało się jechać szybko, bo gdy już przyspieszyłem, musiałem wytrząsać buty z nadmiaru wody. Mogłem założyć laczki.
Dojechałem do hostelu. W środku nikogo, więc się rozgościłem. Właściciele po powrocie poczęstowali mnie gorącym tostem z lodem, a nawet zabrali na wieczorną przejażdżkę po kilku atrakcjach. Wielka szkoda, że lało jak z cebra. Ciężko się manewruje parasolką i aparatem. Potem jeszcze gość z hostelu poczęstował mnie sundae (koreańska kaszanka). Polska wersja jest smaczniejsza.