Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Polska / dolnośląskie

Dystans całkowity:17023.78 km (w terenie 2726.76 km; 16.02%)
Czas w ruchu:766:30
Średnia prędkość:18.82 km/h
Maksymalna prędkość:71.10 km/h
Suma podjazdów:155840 m
Suma kalorii:23542 kcal
Liczba aktywności:247
Średnio na aktywność:68.92 km i 3h 43m
Więcej statystyk

Zawidów, Olszyna, Świeradów-Zdrój

  165.88  08:07
Ruszam wcześnie na dworzec PKP, żeby po godz. 8 znaleźć się w Zgorzelcu. Poranek mroźny, temperatura poniżej 5 °C. O ile w lecie marzy się o cieniu w postaci lasów czy przydrożnych drzew, o tyle dzisiaj marzyłem o ich braku. W nocy był przymrozek, co widać po białej trawie. Wydaje mi się jakby ta jesień przyszła szybciej niż w zeszłym roku.
Równym asfaltem do Sulikowa, dalej terenem i wojewódzką, i nawet nie zauważyłem kiedy znalazłem się w Zawidowie. Wjechałem na sekundę do Czech, ale że podjazd nie miał końca, to zawróciłem. Próbowałem zrobić zdjęcie kościołowi, jednak tylko go objechałem drogami jednokierunkowymi i nie znalazłem wjazdu. Chyba jedynie mieszkańcom dane jest odwiedzanie tej świątyni. Nie pozostało mi nic innego, jak ruszyć do Platerówki. Stąd do Lubańskiego Wielkiego Lasu. Początek dobry, bo jechałem po jakimś starym, rozlatującym się asfalcie, ale rozjeżdżony teren i droga, która nie nosiła już od kilku lat żadnego pojazdu nie były najwygodniejsze. W samym lesie więcej było prowadzenia roweru niż jazdy. W końcu, po pół kilometra przedzierania się, dostałem się na dobrą leśną drogę. Stąd już było z górki do Zaręby, gdzie zatrzymałem się na chwilę – w końcu znalazłem sklep.
Z Zaręby czekał mnie kolejny teren z kamieniami i wielkimi kałużami po jednej stronie lasu i szutrem po drugiej. Wyjechałem w Kościelnikach Średnich. Przedostałem się przez Kwisę po kładce dla pieszych i dojechałem do Olszyny. Miasto albo rozbudowuje się, albo nadal naprawia skutki zeszłorocznej powodzi, co zauważyłem na słupie powodziowym, który stoi obok kościoła.
Słońce grzało, ale mroźny wiatr nie pozwalał zdjąć z siebie bluzy. Temperatura dochodziła do 24 °C. Jechałem tak przez Gryfów Śląski do Mirska, a dalej do Świeradowa-Zdroju. Planowałem zobaczyć to miasto za dnia, jednak gdy zobaczyłem podjazd do centrum – zrezygnowałem. Jechałem dalej, jednak zatrzymała mnie smażalnia ryb. Pomyślałem, żeby coś zjeść dobrego. Niestety obsługa się gdzieś ulotniła i po odczekaniu kilkunastu minut odjechałem. Przed sobą miałem długi podjazd aż do Rozdroża Izerskiego. Z niego – leśnymi drogami przez góry. Planowałem to już w zeszłym roku podczas powrotu z Gór Izerskich, tylko tym razem robiłem to za dnia.
Dojechałem do Rozdroża Izerskiego. Nie sądziłem, że jest tutaj tak wysoko. Pod osłoną nocy podjazdy wyglądają inaczej. Leśna Chata, którą mijałem tutaj rok temu już nie istnieje. Ciekawe co powstanie w jej miejsce. Wjechałem na wygodną drogę leśną. Myślałem, że będzie to jakiś straszny podjazd, a po krótkiej chwili zaczynałem długi zjazd. Zauważyłem ciekawą rzecz, że przy znacznej prędkości nie odczuwa się rynien znajdujących się w drodze. Dostałem się do Chromca tak jak planowałem. Dalej przez Barcinek w stronę Siedlęcina. Jechałem asfaltem aż dojechałem do zakładu metalurgicznego. Nie przyjrzałem się szczególnie mapie przed odjazdem i myślałem, że to będzie droga do kolejnej miejscowości, a asfalt się kończył na bramie. Wjechałem na drogę terenową, którą zjechałem do zapory na Jeziorze Wrzeszczyńskim. A stąd już asfaltami do Siedlęcina.
Miałem przed sobą trochę podjazdów. Najpierw obok Góry Wapiennej, za którą czekał mnie dłuższy zjazd. Obawiając się, że będę musiał robić jakiś niepotrzebny podjazd w tej kotlince, wjechałem na drogę terenową. Myślałem, że to będzie skrót, ale był tak kamienisty, że szybciej pokonałbym ten dystans jadąc dalej po asfalcie.
Czernicę pamiętałem. Byłem tutaj podczas wizyty nad Jeziorem Pilchowickim. Pamiętałem też długi podjazd. Nie miałem wyjścia i zdobyłem po raz drugi Skałę albo raczej jej zbocze.
Z Rząśnika, mając po swojej lewej widok na Ostrzycę, dojechałem do Nowego Kościoła. Byłem coraz bliżej domu. Szybko dojechałem do Złotoryi. Słońce zniknęło za horyzontem, a wiatr, który miał wiać lekko w plecy przeszkadzał coraz mocniej. Kilometry leciały szybciej niż zwykle i do Legnicy dotarłem po godz. 19. Miałem nadzieję, że coś zrobili z ul. Złotoryjską, ale nie, nadal można na niej powybijać zęby.
Jesień jeszcze nie zdążyła pokolorować zbyt wielu drzew, ale te już dotknięte kolorowym pędzlem są bardzo piękne. Coś mi się wydaje, że będę miał dużo czasu, żeby napatrzeć się na zmieniający się krajobraz. Ciekawe dokąd mnie poniesie następnym razem.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, dojazd pociągiem, Góry Izerskie, rowery / Trek

Lasami z Węglińca

  105.07  04:55
Planowałem na dniach zrobić tę trasę i choć dzisiaj wstałem leniwie późno, to po godz. 13 pędziłem na pociąg do Węglińca. Legnica mnie nie lubi, bo miałem czerwoną falę na światłach i na schodach do peronu słyszałem jak zgrzytają koła pociągu – mojego pociągu. Nie zdążyłem. Zjadłem część obiadu, który miałem ze sobą i pomyślałem, żeby po prostu pojeździć po lubińskich lasach, bo do kolejnego pociągu była godzina. Zmieniłem zdanie i wolnym tempem ruszyłem w miasto. Wykręciłem 7 km i z dużym zapasem czasu wróciłem na dworzec.
Po prawie godzinie byłem w Węglińcu. Chwilę się po nim pokręciłem i leciałem dalej, żeby mnie zbyt wcześnie zmrok nie zastał. Na początek droga między lasem i linią kolejową aż do stacji w Zagajniku. Nie musiałem więc jechać do Węglińca, jednak był to też wyjazd zaliczeniowy, dlatego wolałem zahaczyć o to miasteczko.
Wjechałem do lasu. Prowadził mnie zielony szlak rowerowy oraz mapa. Plan wyznaczyłem z Mapami Google, a te niestety się nie popisały, bo znaleziona droga nie istnieje. Zacząłem kombinować z bocznymi dróżkami – czasem wygodnymi szutrami, czasem zarośniętymi i podmokłymi. Udało się dojechać do Osiecznicy – kolejnego celu. Dalej znalazłem się w Kliczkowie. Gdzieś czytałem o zamku w tej miejscowości. Obecnie znajduje się tam hotel, a wokół kompleksu rozsiane są budynki mieszkalne o interesującym wyglądzie.
Jadąc dalej widziałem ostrzeżenie o niewybuchach. Ja jednak nie miałem zamiaru jakichkolwiek szukać. Po drodze minąłem sporo grzybiarzy-saperów, ale widocznie nic sobie nie robili z tych ostrzeżeń. Gdyby jeszcze droga była mniej piaszczysta, to nie miałbym na co narzekać. Ominąłem szczęśliwie tereny wojskowe bez napotykania na jakiekolwiek zakazy i wyjechałem z lasu, mijając kolejną tabliczkę ostrzegającą o ryzyku śmierci.
Jeszcze jeden las, w którym musiałem ominąć tereny wojskowe – tym razem poradziecki skład amunicji. Droga wygodna, choć dużo kałuż. Miejscowi rowerzyści wyjeździli jednak szlak, dzięki czemu nie wybrudziłem tak bardzo roweru.
Do Gromadki dotarłem po zmierzchu. Robiło się coraz zimniej i jechało się coraz ciężej. Z Modły do Rokitek przedostałem się przez ciemny las. Dalej już było gorzej, bo dziurawy asfalt i mgły potęgujące przeraźliwe zimno, a to obniżało temperaturę do zera stopni.
Niestety wiatr miałem w twarz, dlatego skrócenie drogi nie wchodziło w grę. Z Jaroszówki pojechałem do Liśca, a później wjechałem w teren, bo miałem dość tego dziurawego asfaltu. Dalej do Zimnej Wody i znów dziurawym asfaltem do drogi krajowej. Pomyślałem, żeby stąd dostać się prosto do Legnicy, ale wiatr wiał w twarz i zrezygnowałem z tego zamysłu, wjeżdżając do lasu.
Byłem coraz bliżej domu. Cieszyłem się, że będę mógł się w końcu zagrzać, ale moje szczęście szybko się skończyło. Moja ulubiona droga dojazdowa do drogi pożarowej nr 11 została zastawiona kopcami z gruzu. Zaliczyłem glebę i zrezygnowałem dalszego omijania tych gór. Mam tylko nadzieję, że szybko skończą prace oraz że droga zostanie utwardzona, bo nie wiem gdzie ja będę jeździł w zimie.
Gdy dojeżdżałem do drogi z Miłogostowic do Dobrzejowa, przemknął przede mną rowerzysta. Było mi niestety zbyt zimno, żeby go dogonić, a jechał ponad 25 km/h i wciąż się oddalał. Może też marzł i marzył o szybkim powrocie do domu. Ja skręciłem na drogę do Pawic i co tam zastałem? Góry gruzu. Nie miałem ochoty jechać przez las, więc wróciłem się do asfaltu i dojechałem nim do Legnicy.
Zima zbliża się wielkimi krokami, a mnie do tegorocznego celu zostało jakieś 900 km. Mam nadzieję, że będę miał tyle sił, aby go spełnić.
Kategoria Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kraków – Legnica

  334.71  15:24
Po wizycie w Warszawie nie byłem przekonany co do dzisiejszej podróży. Chłodno, pochmurnie, wietrznie. Do wyjazdu przygotowałem się w ostatniej chwili. Plan był taki, aby dostać się do Legnicy przed poniedziałkiem.
Wyruszyłem po godz. 15. Postanowiłem, że nie będę kombinował i pojadę drogą krajową. Od razu zaczęły się podjazdy. Dobrze, że pobocza były szerokie, to mogłem spokojnie sunąć pod górę.
Temperatura wynosiła na początku 15 °C, a z czasem spadła do 10. W nocy prognozowali nawet 5 °C, a mnie już było zimno w ręce. Tuż za Sławkowem zatrzymałem się na stacji benzynowej po wodę. Nawet spojrzałem na półkę z rękawicami roboczymi, jednak wszystkie wyglądały słabo, więc nie brałem żadnej pary.
W Dąbrowie Górniczej droga w remoncie. Szkoda, że nie skończyli tego przed moim wyjazdem. Jechałoby się z pewnością o wiele wygodniej. W ten sposób musiałem jechać wąską nitką, na której żadne auto nie odważyło się mnie wyprzedzić. A ruch zrobił się duży. Chyba nikt nie był zły na jednego rowerzystę?
Słońce zaszło za horyzont w Dąbrowie Górniczej. Planowałem jechać jak najkrótszą drogą i omijać obwodnice, jednak w tym mieście przegapiłem skrzyżowanie i jechałem za znakami zamiast spojrzeć na mapę. Od skrzyżowania dróg krajowych 86 i 94 do Bytomia auta pojawiały się sporadycznie.
Było coraz zimniej. Temperatura dochodziła do 6 °C. W Bytomiu i Zabrzu było trochę dymu. Na początku myślałem, że to mgła. Moja obawa wróciła niedaleko potem, bo momentami przejeżdżałem przez pola mgieł, a temperatura zaczęła spadać coraz niżej. Zaczynałem czuć zmęczenie. Zatrzymałem się na przystanku w Warmątowicach (ale nie Sienkiewiczowskich), a potem w Strzelcach Opolskich na stacji benzynowej, aby coś zjeść i wypić gorącą herbatę.
Droga do Opola także nie była przyjemna, ale znalazł się tam kolejny Orlen, więc znów mogłem ogrzać się i wypić gorącą kawę, aby nie zasnąć na rowerze. Oczywiście ominąłem obwodnicę w Opolu i przejechałem się nad Odrą. Ładnie mają tam oświetlone kamieniczki.
Za Opolem było najciężej. Mgły zaczęły skracać widoczność do tego stopnia, że nie asfalt był ledwo widoczny. Do tego temperatura bliska zeru. Ja zamarzałem, a na drodze było bardzo niebezpiecznie. Pocieszało mnie to, że od Opola do Brzegu nie minęło mnie ani jedno auto. Byłem zmarznięty i wyczerpany. Musiałem zatrzymać się na kolejnej stacji. Na ratunek przyszedł mi Brzeg. Nie chciałem się stamtąd ruszać, ale trzeba było pokonać resztę drogi.
Mgły trzymały do Oławy. Jak to dobrze, że zaczęło się przejaśniać. Zatrzymałem się na kolejnej stacji Orlenu, aby odpocząć, ogrzać się i napić, a potem ruszyłem do Wrocławia. Tam próbowałem się jakoś przedrzeć przez miejską dżunglę. Średnio, ale udało mi się. Słońce wzeszło i mogłem odżyć po tej okropnej nocy. Niestety jazda przestawała być komfortowa i co kilkanaście kilometrów robiłem postoje, aby rozprostować nogi i dać odpocząć siedzeniu.
Zaraz za Środą Śląską wjechałem w teren, bo nie potrzebuję jechać przez Prochowice. W Proszkowie planowałem, aby pojechać przez Kwietno, jednak zrezygnowałem ze względu na zbyt dużą ilość kałuż. Pojechałem najpierw kamienistą drogą, a dalej asfaltami prosto do Legnicy. Niestety poranek był upalny. Zupełnie niesprawiedliwe, gdy w nocy atakowały mnie mgły, a za dnia słońce.
Kategoria z sakwami, setki i więcej, po zmroku i nocne, Polska / małopolskie, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, Polska / śląskie, Polska / opolskie, rowery / Trek

Kotlina Kłodzka

  258.91  13:06
Na początku tego roku zaplanowałem wizytę w Kotlinie Kłodzkiej. Ponieważ wakacje spędzam w Krakowie, to chciałem wykonać jeszcze choć jeden mój plan zwiedzenia Dolnego Śląska celem zaliczania gmin. Oczywiście to jest poboczny cel, ponieważ najważniejsza jest radość z widoków, jakie mijamy podczas pokonywania trasy. Tak było oczywiście i tym razem, ale jeszcze do tego wrócę.
Pobudka przed godz. 5, aby zdążyć na szynobus jadący ponad 3 godziny z Legnicy do Kłodzka. Tym razem obyło się bez niespodzianek i skorzystałem z promocyjnego przewozu roweru za złotówkę. Jeszcze nie wsiadłem na rower, a widoki już były niesamowite. Przewertowałem całą mapę ziemi kłodzkiej, zaplanowałem trasę z Kłodzka do Wałbrzycha i wpadł mi do głowy jeden pomysł. Może po zakończeniu studiów, tuż przed wakacjami zamieszkam w okolicach Kłodzka, aby móc zwiedzić choć część tego bogatego w historię i zabytki rejonu. Nie tylko na rowerze, ponieważ kuszą mnie podziemne trasy turystyczne, parki linowe i wiele innych atrakcji.
W końcu (z małym opóźnieniem) dotarłem do Kłodzka. Na początek niespodzianka – jak się wydostać? Objechałem dworzec, mapy niestety nie znalazłem, dlatego pojechałem jedyną drogą, która stamtąd odchodziła. Miałem piękny widok na Twierdzę Kłodzko. Chciałbym ją kiedyś zwiedzić. Dzisiaj niestety nie miałem ani czasu, ani sposobności.
Ruszyłem czerwonym szlakiem rowerowym do Bystrzycy Kłodzkiej, próbując nie zabłądzić. Szło mi to dobrze, aż do Gorzanowa, w którym z braku orientacji i elektronicznej mapy zaryzykowałem zjechanie do wsi, i dobrze wybrałem. Zatrzymałem się na chwilę pod remontowanym pałacem, a miejscowa kobieta mnie zaczepiła, że spóźniłem się o 100 lat ze zdjęciem. Jeśli za kilkanaście lat tam wrócę, to będzie nawet ładny pałacyk.
Nie mogłem ugryźć Bystrzycy Kłodzkiej. Nawet gdy odnalazłem mapę starego miasta, to nie wiedziałem gdzie ono jest. Brakowało najważniejszej rzeczy – oznaczenia punktu, gdzie się znajduję. Pokręciłem się chwilę i zacząłem szukać dalszej drogi w kierunku Długopola-Zdrój, aby ominąć drogę krajową. Zjechałem z górnej części miasta i zobaczyłem piękny widok na stare miasto, ale już nie chciałem zawracać i podjeżdżać, żeby przyjrzeć się z bliska tym budowlom.
W południe chmury zakryły słońce i zacząłem się obawiać deszczu. Prognoza pogody przewidywała przelotne opady. Mimo wszystko nie przejmowałem się, bo miałem jeszcze pół dnia do wykorzystania.
W Różance miejscowy zapytał mnie czy ciężko jest jechać pod górę. Nawet nie zauważyłem wzniesienia. Jednak dopiero za wsią zaczął się podjazd, na którym się zmęczyłem. Jakie widoki! A później zjazd do Międzylesia. Stąd jadę dalej na południe aż do Czech. Nie było w planach jazdy aż tak daleko na południe, ale w pociągu zmieniłem zdanie. Później zmieniłem zdanie jazdy przez Kamieńczyk i dojechałem do granicy drogą krajową.
Tym razem Czechy nie były tak miłe. Za Mladkovem zaczęły się podjazdy, a w sumie jeden długi podjazd, a właściwie serpentyna. Dojechałem do przejścia granicznego, do którego dostałbym się z Kamieńczyka. Chwilę odpocząłem po długim podjeździe i obejrzałem widoki. Droga do Polski kierowała w dół, a moja dalsza droga była dalej pod górę. Nie miałem ochoty na zjazd – wolałem przejechać się szczytami gór. Niestety długo to nie trwało, bo w krótkim czasie zjechałem w dół. Dalej drogą przygraniczną wzdłuż Dzikiej Orlicy... w kierunku źródła. Oznaczało to podjazd, długi podjazd. Przejechałem na polską stronę i tędy Szlakiem Liczyrzepy oraz Głównym Szlakiem Sudeckim jechałem pod górę.
Po 90 km czułem zmęczenie, a przede mną był jeszcze taki kawał drogi. W Rudawie minąłem jezioro z kilkoma plażowiczami. Szkoda, że nie umiem pływać, bo nawet nie zauważyłem kiedy się spaliłem na słońcu. Jechałem szlakiem ER-2, skręcając w leśną drogę. Kiedyś był tam asfalt, a teraz leży żwir. Po pewnym czasie jednak znów był asfalt, z tą różnicą, że świeży, jeszcze się lepił. Po drodze miałem aż 3 przeszkody – ciężkie maszyny pracujące przy wykańczaniu tej drogi. Przez to wszystko zgubiłem szlak i gdyby nie ścinka drzew (nie udałoby mi się minąć maszyny tam pracującej), to dostałbym się jakimś skrótem. Niestety musiałem wrócić się. Wjechałem na jakiś szczyt i dalej czekał mnie megazjazd – taki na rozpędzenie się do 60 km/h.
Dojechałem do Szczytnej, gdzie zgubiłem Szlak Liczyrzepy, który odnalazł się za miastem. Na kolejnym podjeździe zawiesił mi się telefon. Na szczęście zawiesił się w momencie, gdy próbowałem sprawdzić godzinę i nie straciłem danych trasy. Martwiło mnie jednak, że jest tak późno i plan może nie zostać zrealizowany w całości. A już po 130 km myślałem o poddaniu się, o dojechaniu do jakiejś stacji kolejowej, o zadzwonieniu do znajomego. Nie, nie mogłem się jeszcze poddać. Jechałem dalej i nawet nie zauważyłem, gdy ponownie znalazłem się na wysokości ponad 700 m n.p.m.
Góry Stołowe są przepiękne. Nie mogłem jednak długo ich podziwiać. Zmieniłem plan i skierowałem się do Radkowa. Miałem długi i szybki zjazd. Żadne auto mnie nie wyprzedziło. Może dlatego, że przekraczałem dopuszczalną prędkość? Jeszcze te napisy na asfalcie informujące o zbliżającym się zakręcie i konieczności hamowania. Czasami mylące, ale mimo to przydatne.
Z Radkowa kieruję się najprostszą droga w kierunku Mieroszowa. Podoba mi się oznaczenie rowerowych szlaków w Czechach. Są lepiej widoczne. Różnią się od tych pieszych tym, że zamiast białej farby użyta jest żółta. Łatwiej jest odczytać kierunek jazdy od znaków w Polsce.
Czechy przywitały mnie nieprzyjemnym wiatrem w twarz, który towarzyszył mi do końca mojej wycieczki. A po polskiej stronie zapragnąłem zdobyć gminy Boguszów-Gorce i Szczawno-Zdrój, dlatego ominąłem drogę krajową przez Wałbrzych i pojechałem na Czarny Bór, przypominając sobie, że tą drogą już jechałem. W Grzędach chwilę kropi i tyle. Koło Wałbrzycha wybiło 200 km, ale niestety nie udało mi się zaliczyć żadnej ze wspomnianych gmin. Przejechałem się zbyt daleko od nich. Gdyby nie późna pora i brak sił, to zajechałbym nawet do Wałbrzycha.
W Starych Bogaczowicach decyduję się na jazdę przez Sady Górne, ale to tylko wydłużyło mi drogę. W dodatku asfalt nie jest tam w najlepszej kondycji. Miałem za to szczęście, bo minęła mnie ulewa. Aż do Legnicy miałem slalom między kałużami. To pewnie ta chmura, którą widziałem od wjazdu do Polski w Niemojowie.
Do domu dojechałem tuż po 2, także zostało mi niewiele czasu na spakowanie się i wyjazd do Krakowa.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, kraje / Czechy, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Trening przed Kłodzkiem

  51.17  01:53
Po mojej wizycie na Ślęży straciłem parę szprych, o czym dowiedziałem się przedwczoraj. Niestety z braku odpowiednich narzędzi nie mogłem zdjąć kasety i mój wczorajszy plan przejechania Kotliny Kłodzkiej przełożył się na jutro. Koło wylądowało w serwisie, żeby było od razu równe, a dzisiaj dodatkowo zamieniłem opony tylną z przednią, ponieważ tylna była już za mocno zużyta. Niestety serwisant nie wykonał roboty dobrze, ponieważ o ile koło nie odbija na boki, to zrobiło się jajo. Starałem się trochę to poprawić i wybrałem się na przejażdżkę, żeby nie mieć jutro niespodzianki. Postanowiłem pojechać do Lubina, a że nie chciałem kurzyć łańcucha, to powrót wyjątkowo zrobiłem tą samą drogą. Zaplanowałem przejechać równo 50 km, ale niestety Lubin mi w tym przeszkodził. Po 25 km nie było możliwości przejechania na przeciwny pas ruchu – mogłem to zrobić dopiero na najbliższym skrzyżowaniu.
Lubiński zarządca dróg (czy kto tam zarządza infrastrukturą drogową) nie jest normalną instytucją. W kraju o ruchu prawostronnym trzeba wcisnąć przycisk po lewej stronie, aby przejść przez pasy. I kto tu utrudnia ruch?
W czwartek w końcu wyjeżdżam do Krakowa. Wyjeździłem większość okolic Legnicy i po prostu nie mam pomysłów na krótkie trasy. Tych długich mogę za to kreować setki. Planuję już odwiedzić Chełm i Warszawę podczas dłuższej wyprawy, a potem Kraków-Legnica w jedną dobę. Plan przejechania Greenways Kraków – Morawy – Wiedeń, a także wizyta w Bieszczadach w tym roku raczej nie wypalą. Za to objechanie Tatr i Jurajski Rowerowy Szlak Orlich Gniazd są koniecznością, na którą biorę nawet namiot. Nie mogę się doczekać, aby odwiedzić Dolinę Prądnika :)
Kategoria Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Ślęża

  151.45  07:29
Zdobycie Ślęży planowałem na środę, jednak nie było zainteresowania, a ja nie czułem się na siłach. Wieczorem Bożena dała znać, że dziewczyny wybierają się w sobotę i że mogę do nich dołączyć. Niestety nie uzgodniliśmy godziny i pojechały beze mnie. Miałem nadzieję dogonić je.
Postanowiłem, że do celu dotrę przez Żarów, a wrócę drogami na północ od autostrady. Najpierw znane rejony, a za Mierczycami wjechałem na drogę gruntową, która jest na mojej mapie. Choć nie wyjechałem tam, gdzie planowałem, to był plus – czereśnie. Znów się objadłem. No ale trzeba korzystać póki są. Później za to będą maliny :)
Przejechałem przez Pastuchów. Sądziłem, że znajdę tam jakiś pałac, ale na jego miejscu stoi kościół. Demart znów się nie popisał. W Piotrowicach Świdnickich za to pałac widać w całej okazałości z drogi. Niestety jest własnością prywatną. Przynajmniej znajduje się tam tablica informacyjna z krótką historią obiektu.
Przejazd przez Żarów był związany z moją ostatnią nieudaną próbą zobaczenia pałacu. Cóż, wielkiego szału nie robi. Zwłaszcza, że teraz jest to budynek mieszkalny.
Na drodze zaczęły być widoczne ślady niedawnego opadu, a im bliżej na wschód, tym większe kałuże. Miałem tylko nadzieję, że nie zastanie mnie deszcz.
W Pankowie minąłem kolejny zamek, tym razem z fosą. Wyglądało na to, że stoi na terenie prywatnym, ale jednak wstęp jest darmowy. W Klecinie zmylił mnie znak drogowy "Zamek Krasków", ponieważ ktoś zdrapał symbol zamku i ze znaku E-10 zrobił się znak E-5, czyli znak prowadzący do dzielnicy miejscowości. Szybko porzuciłem jazdę w poszukiwaniu tej dzielnicy, bo wieś skończyła się. Wróciłem na skrzyżowanie i pojechałem w trzecie rozgałęzienie. Tam stoi niezniszczony znak – czyli kolejny zamek znajduje się w Kraskowie.
Jechałem dalej i byłem coraz bliżej Masywu Ślęży. Dopiero Mysłaków mnie zatrzymał. Mapa znów zawierała błąd i gdy już szczęśliwie trafiłem na właściwą drogę, to asfalt się skończył i zaczęło dużo błota. Może gdyby nie padało, to nie byłoby aż tak źle. Jakoś powoli przejechałem (nie chciałem myć roweru) i zacząłem podjazd do Przełęczy Tąpadła. Złapała mnie migrena i zastanawiałem się czy podjechać Ślężę. Na przełęczy obejrzałem mapkę i zdecydowałem się pojechać niebieskim szlakiem. Jechałem wolno pośród ludzi, gdy zerknąłem w stronę polany. Przecież to Monika z Bożeną! Już po wizycie na szczycie. Bożena widocznie miała bardzo udany zjazd, bo była w błocie. Po krótkiej rozmowie zmieniłem zdanie i ruszyłem żółtym szlakiem, a dziewczyny pojechały w dalszą drogę. Wszyscy chcieliśmy zdążyć przed zmrokiem, zwłaszcza, że ja nie wziąłem ze sobą oświetlenia, a chciałem ze Ślęży dostać się na Wieżycę.
Podjazd był z początku łatwy. Nawet jazda po luźnych kamieniach nie nastręczała trudności. Niestety ostatnio za rzadko jeżdżę i straciłem kondycję. Opadłem z sił i dłuższy kawałek wprowadzałem rower. Jak zrobiło się mniej stromo, to znów jechałem. Na szczycie długo nie zabawiłem. Od razu ruszyłem dalej żółtym szlakiem. Nie była to dobra decyzja. Droga straszna na rower. Połamane drzewa na ścieżce, błoto, ślisko. Więcej niosłem rower czy prowadziłem niż zjeżdżałem. Droga się tak strasznie dłużyła. Jak już dojechałem do Wieżycy, to myślałem, że komary mnie zjedzą. Nawet jednego zdjęcia nie dadzą zrobić! Myślałem, że stąd już będzie przyjemna droga w dół, ale nie – było jeszcze gorzej, jeszcze stromiej. Udało mi się bezpiecznie dotrzeć do Przełęczy pod Wieżycą. Koniec mordęgi.
Szybko objechałem Sobótkę i możliwie najprostszą drogą ruszyłem w kierunku Legnicy. Pędziłem ile sił w nogach. Niestety migrena znów powróciła. Jak zobaczyłem znak "Legnica 19", to już wiedziałem, że zdążę przed zmrokiem. Cóż za ulga.
W Taczalinie wciąż pachnie truskawkami.
Kategoria terenowe, setki i więcej, góry i dużo podjazdów, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Smrek

  177.68  09:35
Jest tyle do opowiadania, ale może zacznę od początku. Plan tej trasy chodził mi po głowie od kilku miesięcy, a z racji zbliżającego się wyjazdu do Krakowa postanowiłem wykonać go właśnie dzisiaj. Początkowo planowałem pojechać z Legnicy na rowerze do Świeradowa-Zdroju, przez Czechy i Bogatynię do Zgorzelca, skąd pociągiem powrót. Zmieniłem zdanie i pojechałem na dworzec PKP. Jak zwykle w ostatniej chwili.
Remont dworca idzie do przodu i kasy Kolei Dolnośląskich zostały zlikwidowane, tak samo kasy na peronie. Zostało jedno jedyne okienko z kilkunastoosobową kolejką. Wiedziałem, że stanie nic mi nie da, bo pociąg zaraz przyjedzie. Zobaczyłem jednak plakat informujący o promocji dla rowerzystów. Dostrzegając informację o połączeniu ze Zgorzelcem oraz sposobie korzystania z promocji (bilet kupuje się w pociągu i to bez dopłaty), radosny udałem się na peron. Jakie było moje zdziwienie, gdy pani w pociągu powiedziała, że promocja nie dotyczy połączenia Legnicy ze Zgorzelcem...
Po półtoragodzinnej jeździe dotarłem do pierwszego celu. Przyzwyczaiłem się, że jak jeżdżę pociągami, to pod dworcem zawsze odnajduję plan miasta. Nie w Zgorzelcu. Może to dlatego, że wysiadłem nie na głównej stacji? W każdym razie jechałem przed siebie aż dotarłem do skrzyżowania. Na lewo Görlitz, na prawo Dresden. Jako że do pierwszego miasta miałem najbliżej, to pomyślałem, że nic się nie stanie jeśli pojadę w jego kierunku. Na najbliższym skrzyżowaniu jednak zboczyłem z drogi, wjeżdżając na kostkę brukową. Tak nią jechałem i jechałem, aż dojrzałem pewien kościół. Przepiękny kościół, któremu chciałem się przyjrzeć z bliska. Okazało się, że to kościół (św. Piotra i Pawła) stojący po niemieckiej stronie. Przedostałem się przez Nysę Łużycką. Trochę speszony, bo to moja pierwsza wizyta w tym kraju, przejechałem się ulicami, aż wróciłem do mostku, którym przekroczyłem granicę. Tak mi się spodobało miasto, że nie chciałem jeszcze wracać i zrobiłem kolejną rundkę ulicami i deptakami. Piękne miasto, jakby niedawno wybudowane. Zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Jeszcze wszędzie te znaki "rower frei". Raj dla rowerzystów.
Niedaleko dworca Bahnhof Görlitz dostrzegłem mapę. I to nie byle jaką mapę, bo OpenStreetMap! No ale czas leciał, a ja miałem jeszcze kawał drogi przed sobą. Odechciewało mi się zwiedzania Zgorzelca po tym, co widziałem, ale mimo to pojechałem za znakami w kierunku centrum, którego i tak nie znalazłem. Ogólnie na te dwa miasta poświęciłem półtorej godziny i ani chwili dłużej nie zwlekając, zacząłem podróż na południe.
Już po dwudziestu kilometrach czułem obolałe mięśnie przez prawie tygodniowy brak ruchu. Mam za swoje. Ale po pewnym czasie pozostało tylko zmęczenie i zaczęły się pagórki. Za ostatnim zaś, najwyższym, zobaczyłem industrialny krajobraz Elektrowni Turów i Kopalnii Węgla Brunatnego Turów. Jakby tego mało, to po drodze minąłem setki elektrowni wiatrowych – zarówno tych działających, jak i tych dopiero budowanych. Zastanawiam się jednak jak tam ludzie żyją. Jak wjechałem do kotliny, to poczułem dym o świerkowym zapachu. Może to tylko dym z tamtejszych gospodarstw, ale nawet patrząc na te piękne widoki nie mógłbym tam mieszkać.
W Czechach powitała mnie słoneczna pogoda. Najbliższym przystankiem miało być Nové Město pod Smrkem, jednak Frýdlant zatrzymał mnie na dłuższą chwilę. Urokliwe miasteczko. Znajduje się tam zamek, na który chciałem się dostać. Miasteczko zostało dotknięte przez ostatnie opady deszczu, przez co jedna z dróg była zamknięta (właściwie przestała na pewnym odcinku istnieć). Na szczęście udało mi się dobrze trafić na ścieżkę prowadzącą do zamku. Na szczycie pustki. Spowodowane zarówno zamknięciem drogi, jak i godzinami otwarcia (do 16). Chwilę jeszcze pokręciłem się i ruszyłem dalej.
Podobają mi się czeskie znaki drogowe. Niektóre są takie zabawne. Minąłem ich wiele, choć do Novégo Města pod Smrkem minąłem jeszcze więcej drzew czereśni. Dobrze, że ich nie jadłem, bo jak zrozumiałem z ostrzeżenia – był tam robiony oprysk chemiczny.
Te widoki po drodze. Smrek, który "rósł" z każdym kilometrem... Zawiodłem się. W Novém Měste spodziewałem się co najmniej tak rozbudowanej infrastruktury rowerowej, jak w Görlitz. Nic, nawet jednej drogi dla rowerów nie zauważyłem. Widocznie wydali wszystkie fundusze na single tracka.
Jakoś nie potrafiłem oprzeć się widokowi gór. Postanowiłem ominąć drogę publiczną i poszukać dróżki leśnej, może nawet single tracka. Po przejechaniu kawałka stromego podjazdu stwierdziłem, że chcę zdobyć Smrek, a do Polski przedostać się przez Stóg Izerski. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Po drodze zgubiłem szlak, którym zacząłem podjazd, ale że miałem w miarę dokładną mapę szczytu, to jechałem przed siebie najpierw drogą asfaltową, mijając single tracki, a później wjechałem na drogę żwirową. Na punkcie widokowym Śmierć Pecha nie żałowałem, że się wyrwałem na ten szczyt. Widok niesamowity, szkoda, że pod słońce.
Droga powoli przestaje być wygodna. Wjeżdżam na jedną taką zarośniętą trawą, gdzie zrzuca mnie z roweru. Podłoże jest zbyt gliniaste do dalszej jazdy, więc zaczynam na przemian pchać rower i jechać na nim. Ostatnia ścieżka była najgorsza. Początkowo skakałem po kamieniach albo szedłem miedzą, ale długo to nie trwało, bo wszystko co dobre szybko się kończy. Problemem był bowiem strumień, który wdarł się na drogę. Miałem już powoli dość, ale byłem tak niedaleko, że nie dawałem za wygraną. Pod koniec drogi chodzenie na piętach też nic nie dawało, więc nabierając coraz więcej wody w buty szybko dostałem się na szczyt, usiadłem na kamieniu i odpocząłem. Wylałem wodę z butów, wycisnąłem skarpetki i zacząłem żałować, że rano nie wziąłem tych zapasowych skarpetek ze sobą. Może gdybym zaplanował sobie ten szczyt wcześniej, to wybrałbym trasę od południa, która wygląda na przejezdną rowerem.
Szczyt zdobyłem, ale nie mogłem się oprzeć widokowi wieży i wspiąłem się na nią. Ponieważ strasznie wiało, to ubrałem się, zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej. Droga nie była przyjemna. Zaczęło się od korzeni, później było tylko gorzej, bo najpierw drobne kamyczki, a później już duże kamienie. Znów musiałem prowadzić rower, i tak aż do Stogu Izerskiego. Tak się na niego napaliłem, że zobaczyłem stąd zachód słońca.
Pozostał jeszcze zjazd w dół i długi powrót. Na szczęście zjazd drogą asfaltową, na której jednak uważałem z hamulcami, bo podobno można przegrzać obręcze. A na dole było tak ciemno, że nie było mowy o zwiedzaniu. Czułem za to głód i kończyła mi się woda, więc rozglądałem się za najbliższym sklepem. Po godz. 21 ciężko z tym. Zatrzymałem się na najbliższej stacji benzynowej.
Mój plan przejazdu z Rozdroża Izerskiego przez szczyty do Starej Kamienicy nie wypalił – ponownie ze względu na zmrok. Pozostało mi zatem znaleźć prostą drogę bez podjazdów (byłem srogo zmęczony) i skierowałem się na Gryfów Śląski. Zaryzykowałem jednak pojechać drogą, która na mapie Demartu jest oznaczona jako droga gruntowa i nawet nie styka się drugim końcem z jakąkolwiek inną drogą. Jechałem przez Mirsk i Lubomierz. Minąłem setki świetlików, zupełnie jak rok temu :)
Do Pławnej jechałem z górki, co uważałem za zły znak – nie chciałem bowiem podjeżdżać jakiegokolwiek wzniesienia. Choć drogę przyświecały mi gwiazdy, to było ciemno. Minąłem spłoszonego konia, a później nawet minąłbym skrzyżowanie, którego na wspomnianej mapie nie ma. Na szczęście droga jest tam już od kilku lat, tylko kartografowie z Demartu jakoś się nie kwapią, aby to sprawdzić. Zresztą oni korzystają jeszcze ze starych nazw niektórych miejscowości (sprzed 1998 r.), więc ryzyko się opłaciło i dostałem się do Pielgrzymki.
Po drodze co jakiś czas widziałem błyski na niebie. Okazały się być spowodowane błyskawicami, a ja jechałem w ich kierunku. Na szczęście kierunek mojej jazdy zmienił się szybko, a błyski dochodziły gdzieś znad Chocianowa, a może i jeszcze dalej. W Złotoryi poczułem zmęczenie i senność. Nie zatrzymywałem się jednak. Podobają mi się te pustki na drogach. Mogłem jechać środkiem, żeby omijać dziury. Za Złotoryją już nie musiałem, bo droga jest tam w dobrym stanie. Ostatnim moim kilometrom przypatrywał się księżyc. Do domu wróciłem przed 3 nad ranem.
Kategoria kraje / Niemcy, kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Koniec czerwca

  46.55  02:16
Już dawno nie miałem tak długiej przerwy. Przez tę pogodę rozleniwiłem się i zbierałem się na rower od kilku dni. Dzisiaj nie wytrzymałem. Wiał silny i chłodny wiatr, który zniechęcał do jazdy. Ja nie wiedząc dokąd jechać, chciałem wybrać się do Złotoryi, ale po wyjściu z domu zmieniłem zdanie i skierowałem się do lasów lubińskich. Dawno tam byłem. W ogóle stęskniłem się za terenem, i to do tego stopnia, że jak wjechałem w las, to już z niego nie wyjeżdżałem.
Pędziłem przed siebie, aż w końcu las się skończył. Zarośniętą drogą dojechałem do leśniczówki przed Miłogostowicami. Pojechałem dalej leśną drogą asfaltową. W ogóle błądziłem tylko po takich dróżkach, mijając fundamenty budynków. Wygląda to jak przedwojenna osada, tylko ten asfalt...
Pojechałem do Gorzelina. Dużo dróg pozarastało roślinnością i coraz ciężej się przedzierać tamtędy. Leśnicy dbają wyłącznie o główne drogi pożarowe (a i to nie wszędzie). Czułem się zmęczony i chciałem wracać do domu, ale te lasy, majestatyczne świerki zachęcały do pozostania, tak więc zostałem, wjeżdżając już na te lepsze drogi, utwardzone. Znudziło mi się to, wiatr też miał w tym swój wkład, także na pierwszym skrzyżowaniu zatrzymałem się, podziwiając to rozdroże i ruszyłem w drogę powrotną.
Początkowo chciałem wrócić drogą krajową, ale zmieniłem zdanie i zrobiłem jeszcze więcej terenu, aż dojechałem do Pątnowa Legnickiego, od którego doczłapałem się już wpół żywy do domu. Za mało jeżdżę.
Jutro moje urodziny. Myślę czy nie kontynuować tego, co w zeszłym roku i nie zrealizować jednego z moich zalegających planów. Jeżeli pogoda pozwoli, to jak najbardziej wybiorę kierunek na Kotlinę Żytawską, czyli Zgorzelec – Bogatynia – Świeradów-Zdrój – Legnica. Mam tylko nadzieję, że dam radę, czując zmęczenie po dzisiejszej jeździe.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, terenowe, rowery / Trek

Ognisko III

  40.08  01:45
Kolejne ognisko w większym gronie. Podchodziłem sceptycznie do dzisiejszego dnia ze względu na niekorzystną prognozę pogody, ale meteo.pl ostatnio ma gorsze dni w prognozowaniu i po załatwieniu szybko spraw pojechałem do Bogaczowa, spóźniony tylko kwadrans. Zdecydowanie brakowało mi energii. Na miejscu byli Marek, Bożena, Karolina, Łukasz i Jarek. Po walecznym boju o ogień w wykonaniu Jarka mogliśmy szybko wrzucić nasze potrawy na ruszt... znaczy się kije. Po pewnym czasie dojechała do nas Monika ze swoją dziewczyną, którą okazała się być Ania. Po pewnym czasie, z przygodami, przyjechał też Piotrek. Po biesiadowaniu i przeczekaniu deszczu, który jednak popadał raptem kilka minut ruszyliśmy szybkim tempem do domu. Piotrek miał ochotę na czereśnie, dlatego zatrzymaliśmy się przy jednym drzewie w Kościelcu, żeby uprzedzić szpaki.
Dowiedziałem się też, że od marca po Parku Miejskim w Legnicy rowerem jeździć nie można poza wyznaczonymi ścieżkami, a takich ścieżek nie ma (kiedyś były). Podobno w przyszłości mają powstać. Mimo wszystko nie słyszałem jeszcze o przypadku zatrzymania rowerzysty w parku, sam nawet mijałem strażników czy policjantów na patrolu jak jeszcze nie wiedziałem o pomyśle legnickich radnych. Zresztą tablice z regulaminem przed parkiem nie zostały jeszcze zaktualizowane, więc w razie problemów można się do nich odwołać.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, Park Krajobrazowy Chełmy, ze znajomymi, rowery / Trek

Kąty Wrocławskie

  135.29  05:42
Dziś pierwszy dzień lata – najdłuższy dzień w roku. Nie mogłem tego dnia nie wykorzystać na szczytny plan, jednak wszystko zepsuła pogoda. Prognoza przewidywała deszcze, więc musiałem odwołać wycieczkę. A planowałem pojechać do Zgorzelca pociągiem, dojechać do Bogatyni i przez Czechy oraz Świeradów-Zdrój wrócić do domu.
Do godziny 15. chmury zniknęły, dlatego postanowiłem zaryzykować i obrałem kurs na Kąty Wrocławskie w ramach zaliczania gmin. Zaplanowałem pojechać prosto, omijając Kostomłoty, żeby rozbudować mapę przejechanych dróg. Ścieżka do Koskowic ślamazarnie zaczyna nabierać kształtu. Wygląda na to, że będzie miała grysową nawierzchnię, tę samą, co na Złotoryjskiej. Jazda tamtędy nie będzie przyjemna, gdy piesi zaczną rozsypywać podkład na ulicę.
Po truskawkach za Taczalinem zostały już tylko skrzynki i nieapetyczny zapach zgnilizny. Szkoda, bo ładnie pachniało jak jechałem tędy 3 dni temu.
W Kępach postanowiłem pojechać przez Sobolew, jednak wyszło kilka dodatkowych kilometrów. W Ujeździe Górnym kierowca z własnej woli pomógł mi zorientować się gdzie jestem, ponieważ chciałem dostać się na Piersno, a po minięciu tylu zakrętów straciłem orientację. Wjechałem na drogą gruntową (Demart ma tendencję do oznaczania ich jako drogi asfaltowe) i dalej już asfaltami. Niepokoiła mnie chmura, którą miałem przed sobą. Na szczęście szła bokiem, ale i tak obawiałem się, że może mnie dopaść podczas powrotu.
Przed Jakubkowicami mijałem drzewo czereśni marchijskiej (?), znanej mi z dzieciństwa. Nie omieszkałem zatrzymać się i skosztować. Szybko się zwinąłem w dalszą drogę, ale kolejne drzewo z czerwonymi owocami znów mnie zatrzymało, tym razem inny gatunek czereśni – o dużych owocach. Zaspokoiłem swój głód z nadzieją, że nie przyjąłem więcej ołowiu niż zwykle.
Dotarłem do Kątów Wrocławskich. Kierowałem się do centrum po znakach drogowych, jednak nie wiem czemu zboczyłem z drogi. Szybko zawróciłem, objechałem Rynek i zmieniłem plan. Miałem jechać drogą wojewódzką przez Kilianów, ale że nie chciało mi się wracać do tamtej ulicy, to pojechałem w stronę drogi krajowej. Dalej do Mietkowa, patrząc na Ślężę, którą może wkrótce zdobędę.
Za Mietkowem jechałem przed siebie, bo mapa jest bardzo niedokładna, ale nazwy wsi w miarę się zgadzały. Minąłem z oddali Zalew Mietkowski, do którego auta tłumnie dążyły. Przed Bogdanowem zaczęło kropić, ale nie straszyło długo. Chmura sunęła się z zachodnim wiatrem tak, że odsłoniła słońce i niebo powoli stawało się błękitne. W Ośku ułożyłem sobie całą powrotną trasę, która w sumie nie wymagała kombinowania – jazda na wprost do Legnicy. Zaraz za wsią zrobiłem sobie przystanek pod kolejną czereśnią. Tym razem wspiąłem się na drzewo, żeby zaspokoić głód. Po kwadransie ruszyłem dalej. Sądziłem, że dzisiaj uda mi się dojechać przed zmrokiem, ale zabrakło niecałej godziny.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery