Po tajwańskim śniadaniu (strasznie tłusto – makaron z mięsem i jakimiś grzybami), opuściłem Jasona i pojechałem kawałek na północ. Niebo przesłaniały jakieś chmury, ale prognoza pogody na najbliższy tydzień nie zapowiadała żadnych opadów.
Dostałem się do Chiayi, zostawiłem bagaż, a potem też rower. Miasto jest małe, więc zdecydowałem się zrobić spacer. Odwiedziłem lokalny market z setką szalonych skuterzystów (zamiast jechać główną drogą to się przeciskają między straganami), dostałem się do parku z Wieżą Strzelającą w Słońce. Nazwa odnosi się do legendy aborygenów tajwańskich, która mówi, że niegdyś były dwa słońca i ze względu na ciągłe susze oraz zniszczenia w uprawach wysłano trzech wojowników w kierunku większego słońca. Zabrali ze sobą nasiona oraz po jednym dziecku. Szli tak długo, że zmarli ze starości, a misję kontynuowały dzieci, które zdążyły urosnąć. Do zabicia słońca użyto łuków. Krew słońca zabiła jednego z młodzieńców, a pozostali dwaj zostali poparzeni, ale misja się udała i powrócili do domu. Żywili się owocami z drzew, które urosły z nasion zasadzonych przez wojowników w drodze na misję. Gdy powrócili do wioski, byli starcami. Dziś po pokonanym słońcu możemy zobaczyć ślad na niebie, którym jest księżyc. Podoba mi się ta legenda.
W parku znalazłem również chram wybudowany przez Japończyków, który został przekształcony w muzeum. Wstęp był darmowy. Poszedłem również pod dawne więzienie, ale kolejka ciągnęła się tak długa, że zrezygnowałem. Trafiłem też na wioskę Hinoki, w której znajduje się kilkanaście drewnianych budynków o podobnej konstrukcji, które pełnią różne funkcje turystyczne. Można tam zjeść coś słodkiego lub lokalnego, kupić pamiątkę czy obejrzeć wystawę. Spędziłem tam tak dużo czasu, że zdecydowałem się wracać do hostelu. Po drodze rzuciłem okiem na stację kolei wąskotorowej oraz na park z instalacją o nazwie Pieśń Lasu.
Musiałem odpocząć, choć ciężko nazwać to odpoczynkiem, bo zrobiłem pranie i dokończyłem pracę, która za mną chodziła przez tydzień. Wieczorem wyszedłem na kolejny nocny market (już bez aparatu, bo nie umiem robić zdjęć ludziom), aby spróbować kolejnych tajwańskich smakołyków. Tej atrakcji zdecydowanie będzie mi brakować po opuszczeniu wyspy.