Był pochmurny dzień. W moim planie znalazło się kilka miejsc, które chciałem odwiedzić. Zacząłem od olbrzymiego kompleksu Myōshin-ji.
W Myōshin-ji znajdują się dziesiątki świątyń. Czasem ciężko jest odróżnić świątynię od prywatnego domu, bo wyglądają one podobnie. Jedynie znaki, czasem wypisane po japońsku, czasem zwykłe bambusowe barierki dawały znać, że nie można wchodzić. Nie chciałem płacić, bo można wydać majątek w każdej ze znajdujących się tam świątyń, a nigdy nie wiadomo czego się spodziewać, bo zdjęcia w internecie nie zawsze pokazują miejsce, w którym zostały zrobione.
Ruszyłem w kierunku Gionu. Poszukując pewnego chramu, trafiłem na świątynię Konkai Kōmyō-ji. Szybko obszedłem ogólnodostępną część i pojechałem do Heian-jingū, który w końcu znalazłem na mapie. Gdy jednak się tam znalazłem, jakoś tak odechciało mi się zwiedzania. Wahałem się przed wejściem do ogrodu i ostatecznie zrezygnowałem z tego. Pojechałem do turystycznego Gionu, zostawiłem rower w krzakach i poszedłem na długi spacer.
Ludzi było jak zwykle dużo, nawet w środku tygodnia. Poszedłem coś zjeść, potem odwiedziłem pocztę i trafiłem na uliczkę Ishibei-kōji, która zachwalana jest jako przejście do innego świata, choć nie wyróżnia się niczym szczególnym od innych historycznych ulic Japonii. Jest wąska i wszędzie są rozwieszone zakazy fotografowania, a przez to więcej osób wyciąga aparaty i seriami robi zdjęcia. Zrobiłem standardową rundkę po dzielnicy, wróciłem po rower i pojechałem do mieszkania.