Ostatnie dni to czyste szaleństwo, więc wczoraj musiałem odpocząć. Shiyui, koleżanka Aki, chciała mnie poznać, ponieważ nieczęsto nadarza się okazja do rozmowy po angielsku w Japonii. Dlatego też we trójkę spotkaliśmy się w kawiarni na lodach o smaku herbaty matcha. Potem spędziłem jeszcze sporo czasu w sklepie elektronicznym na poszukiwaniach potrzebnego mi sprzętu, a na koniec przeniosłem się do nowego gospodarza, pani Naoko.
Dzisiaj pojechałem do centrum kupić zunda mochi. Mochi jest rodzajem słodyczy wytwarzanym z mąki ryżowej (nie przypadają do gustu każdemu ze względu na gumową strukturę), a zunda jest pastą wytarzaną z młodych ziaren fasoli. Ta kombinacja bardzo mi zasmakowała i mogę ją polecić każdemu odwiedzającemu ten rejon Japonii.
Musiałem odnaleźć serwis rowerowy. Znalazłem jakiś w centrum, choć nikt tam nie mówił po angielsku. Zostałem poproszony, abym usiadł na krześle i czekał. Naprawa trwała długo, serwisant nie do końca wiedział o co chodzi, nawet z moimi podpowiedziami. Ostatecznie sam naprawiłem rower, bo brakowało mi tylko narzędzi. Dowiedziałem się, że muszę kupić nowy hak specjalnie dla mojego modelu ramy, bo każdy producent robi swoje, udziwnione wersje. Jakby nie mogli uzgodnić uniwersalnej konstrukcji. Serwisant nie chciał nic za poświęcony czas.
Jeszcze odszukałem urząd okręgowy miasta, aby uzupełnić formalności związane z wizą. Wypełniłem kilka papierów, komunikując się najpierw po japońsku z użyciem elektronicznego tłumacza, a potem zadzwonili po kogoś mówiącego po angielsku. Urzędnik pomógł mi, dzięki czemu poszło to dużo sprawniej niż wcześniej. Wszystko trwało ze 2 godziny i nie udało mi się skończyć procesu. Musiałem jechać dalej, aby pracować – od 15 do 23 czasu lokalnego (8–16 w Polsce). Dość wygodne, bo mogę za dnia zwiedzać lub robić rzeczy takie jak dzisiaj. Po drodze potrzebowałem skorzystać z drukarki w konbini. Wszystko było po japońsku, więc spędziłem trochę czasu. Nawet pracownica konbini miała trudności z obsługą urządzenia.