Jak wczoraj wieczorem zaczęło padać, tak dzisiaj nie przestało. Wyruszyłem w deszczu. Miałem na sobie prawie wszystkie przeciwdeszczowe ubrania sprawdzone na Islandii. Prawie, bo do szczęścia brakowało butów. Miałem ochraniacze na butach sportowych, ale to rozwiązanie nie sprawdziło się najlepiej. Do tego wszystkiego temperatura była niska.
Miałem niewielki dystans do kolejnego miasta, dlatego pojechałem okrężną drogą. Ruch był zaskakująco znikomy. Od początku pod górkę, a im wyżej, tym bardziej nieznośnie zimno. Na przystanku z widokiem na dolinę zagadali do mnie Japończycy. Pytali, czy wszystko w porządku. Tyle zrozumiałem, więc odpowiedziałem, że tak, a oni z tego wszystkiego pomyśleli, że mówię po japońsku i zaczęli coś tam jeszcze mówić, ale ich tylko przeprosiłem, że nie rozumiem, oni z japońską manierą też przeprosili i pojechali w swoją stronę.
Ze znaków dowiedziałem się, że w tamtych lasach są niedźwiedzie, ale na szczęście żadnego nie spotkałem. Na wysokości 700 m pojawił się śnieg wokół drogi, a potem pierwszy tunel. Za nim kilka kolejnych i w każdym z nich było jeszcze zimniej niż na zewnątrz. Telepałem się z zimna i za każdym wylotem robiłem spacer dla rozgrzewki.
Koniec końców wyszło słońce, więc zrobiło się nieco cieplej. Zwłaszcza że miałem długą drogę w dół. Dojechałem do jakiejś wioski, ale na próżno było szukać otwartego sklepu, żeby coś zjeść. Ostatecznie skończyłem na zamkniętej drodze i musiałem się zawrócić. Na szczęście tylko odrobinę, ale wjechałem na zatłoczoną krajówkę.
Zatrzymałem się na parkingu. Szukając restauracji w mojej nawigacji, dostałem butelkę napoju od kierowcy, który zatrzymał się, aby kupić coś do picia z automatu do napojów. Ostatecznie znalazłem sklep 7-eleven, w którym nie dogadałem się ze sprzedawcą, bo często można kupić posiłek, który jest podgrzewany w mikrofalówce, ale najwidoczniej nie zawsze. Potem się dowiedziałem, że chciałem kupić danie na zimno i stąd powstał sprzeciw sprzedawcy do podgrzania go. Spróbował on wyjaśnić mi, że jedna półka jest z jedzeniem na zimno, a druga na ciepło, ale z całego zamieszania, aby nie wydłużać kolejki klientów, wziąłem kanapki.
Gdy dotarłem do miasta Aizuwakamatsu, kompletnie zapomniałem o zamku i przegapiłem go. Szkoda, bo przestało padać i mogłem liczyć na kilka ciekawszych zdjęć. Czas mnie jednak gonił, więc może i dobrze, że tak się stało. Gdy jechałem w górę, do jeziora Inawashiro, pojawiła się mgła, ale na palcach ręki mogłem policzyć auta, które były widoczne we mgle. Prawie nikt nie włączał świateł. Coś niewyobrażalnego. Bałem się jechać. Całe szczęście droga przy jeziorze była mniej zamglona i tylko zmrok uprzykrzał życie (nie licząc niekończącej się rzeki aut).
Przede mną był długi zjazd oraz szerokie pobocze, więc myślałem, że pojadę szybciej, aż się nadziałem na kawałek szkła, który zmusił mnie do zatrzymania się i załatania dziury. Nie przejechałem pięciu kilometrów, jak powietrze zeszło z koła po raz kolejny. Zatrzymałem się pod sklepem, gdzie zaczepiła mnie Japonka z trójką Hindusów. Jeden z nich wracał do swojego kraju żenić się. To nic, że mówił po japońsku po kilku latach mieszkania w Japonii. Życie przynosi wiele niespodzianek.
Okazało się, że odkleiła się łatka założona kilkanaście minut wcześniej. Nie chciałem marnować czasu, więc założyłem zapasową dętkę, dałem znać moim dzisiejszym gospodarzom, że moje opóźnienie się pogłębi i pojechałem dalej do miasta Kōriyama. Prawie złamałem przednie koło, gdy na jednym z zakrętów wjechałem na nieoświetloną blokadę dla aut. Miałem dość przygód na dzisiaj, ale na szczęście szybko dojechałem do ludzi poznanych przez Couchsurfing. Tym razem zatrzymałem się u Patricka i Midori, pary Amerykanina i Japonki. Byli bardzo gościnni, a do tego pokazali mi nocne życie w japońskim mieście.