Dzień rozpoczął się słonecznie. Ruszyłem na południe i już po kilkunastu minutach jazdy zostałem zatrzymany przez Japończyka, który musiał mnie zauważyć z auta. Zaproponował mi kawę, ale byłem trochę oszołomiony, bo nie mówił po angielsku i nie wiedziałem co mogę mu zaoferować w zamian. Starałem się mu powiedzieć skąd jestem, dokąd jadę, ale widać, że nie chciał mnie zatrzymywać i na rozstaniu czułem się nieswojo. Trochę mi będzie brakować tej bezinteresowności po powrocie do Polski.
Droga na południe robiła się trochę nieznośna ze względu na słońce świecące w twarz. Spotkałem trójkę kolarzy, którzy najpierw mnie minęli, mówiąc coś po japońsku, a potem znowu się spotkaliśmy przed wielkim mostem. Wymieniliśmy parę zdań po japońsku. Skąd jestem, dokąd zmierzam, ile mam lat (oni byli po pięćdziesiątce). To chyba pierwszy raz, gdy zaczepili mnie kolarze. Ruszyliśmy w dalszą drogę, każdy swoim tempem. Ja oczywiście tym wolniejszym.
Minąłem jeszcze więcej zabudowań w stylu europejskim. Nawet trafiłem na wioskę holenderską, ale czas mnie gonił do pracy, więc nie zatrzymywałem się na podziwianie czegoś nowego w Japonii. Trudno, zawsze mogę tam wrócić.
Zrobiłem się głodny i chciałem coś zjeść. Tereny, przez które jechałem były dosyć wyludnione, toteż ciężko o jakiś sklep z jedzeniem. Akurat trafiłem na bilbord prowadzący do sieci konbini i gdy po określonym kilometrażu zobaczyłem budynek w stanie surowym, odrobinę się sfrustrowałem, ale okazało się, że się lekko pomylili i za dwoma zakrętami znalazłem to, czego szukałem. Zjadłem, wypełniłem kartki świąteczne do rodziny i znajomych (trochę późno, ale liczy się gest) i znów byłem w trasie.
Znalazłem się w Nagasaki. Wybrałem to miasto z uwagi na jego przykrą historię. Przypadkiem trafiłem do Parku Hipocentrum (Park Pokoju przegapiłem, choć był ulicę wcześniej), więc zatrzymałem się na odrobinę refleksji. Potem dojechałem do hostelu poleconego w internecie przez innego rowerzystę. Co ciekawe, mogłem wnieść rower do pokoju socjalnego, bo w pobliżu nie było parkingu.