Trwa ładowanie…
Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

kraje / Niemcy

Dystans całkowity:1651.70 km (w terenie 107.63 km; 6.52%)
Czas w ruchu:92:04
Średnia prędkość:17.94 km/h
Maksymalna prędkość:55.60 km/h
Suma podjazdów:7773 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:150 (76 %)
Suma kalorii:4089 kcal
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:127.05 km i 7h 04m
Więcej statystyk

Pamiętniki ze Szczecina

176.7608:40
Prognoza pogody przewidywała deszcze. Co roku w maju są deszcze, ale po minionym weekendzie wiedziałem, że nie chcę siedzieć bezczynnie. Wsiadłem wcześnie do pociągu i pojechałem jak najdalej. Za cel obrałem Szczecin. Kusił mnie od dawna. Byłem w nim rok temu, więc miałem łatwiej. Mogłem zrezygnować ze zwiedzania. Dalszy kierunek – Nowe Warpno. Do domu wracam jutro.
Police, godz. 11.28
Z lekkim opóźnieniem dotarłem do Szczecina przed godziną 10. Od razu zaskoczył mnie chłodny wiatr. Miałem nadzieję jechać dzisiaj w letnich ubraniach, ale nie dało się. Po drugim śniadaniu ruszyłem w trasę. To miasto jest tak bardzo rozwinięte, a Poznań? Stanął i koniec – żadnych inwestycji w centrum. Niestety wygodne drogi poprowadziły mnie lekko w złym kierunku. Przedmieścia już nie są takie kolorowe (nie dosłownie, bo gdzie nie spojrzeć są jakieś bohomazy z graffiti). Bałbym się po nich poruszać po zmroku. Na mojej drodze stała emanująca bardzo negatywnymi emocjami dzielnica. Po pokonaniu kilkudziesięciu pagórków wydostałem się do Postolic. Po dwóch godzinach miałem 20 km na liczniku. Z nieba zniknęło słońce.
Nowe Warpno, godz. 14.10
Wjechałem na wygodną drogę wojewódzką, ale niedługo się nią cieszyłem, bo w planie znalazł się teren. Nie zawsze wygodny, ponieważ pojawił się piach, czasem kilka kałuż, aż trafiłem na ogrodzenie. Mapom Google przydałaby się aktualizacja. Pojechałem do głównej drogi, ale zaraz w Warnołęce wróciłem na swój szlak. Nie było przyjemnie, bo na drodze leżały płyty betonowe.
Zalew Szczeciński ślicznie się prezentował, zwłaszcza wyspa Wolin na horyzoncie. W Nowym Warpnie trafiłem na wygodną drogę dla rowerów stworzoną na starym nasypie kolejowym. Samo miasteczko jest najbardziej zadbanym ze wszystkich, które kiedykolwiek odwiedziłem. Wywarło na mnie ogromne wrażenie. Zatrzymałem się w barze, zjadłem oczywiście pyszną rybę, choć rachunek mnie zamurował. Najedzony ruszyłem na południe.
Niedaleko granicy z Niemcami, godz. 15.17
Nie pojechałem na południe. No, przynajmniej nie od razu. Poruszałem się odcinkiem drogi dla rowerów stworzonej na starym nasypie kolejki wąskotorowej. Gdy się urwała, będąc zawiedzionym, uznałem, że pozostaje mi tylko droga przez Puszczę Wkrzańską. Trafiłem jednak na dalszą część tamtej drogi, tym razem z zezwoleniem na ruch pieszych (swoją drogą mogliby kiedyś połączyć te dwa odcinki). Rzuciłem okiem na mapę i po dłuższym namyśle zdecydowałem, że trzymanie się planu nie doda tej wyprawie przygody. Upewniłem się, którędy mogę jechać i pomknąłem do Niemiec.
Dobieszczyn, godz. 14.32
Po niemieckiej stronie nie było wygodnie. W dodatku się zagapiłem i pojechałem drogą okrężną. Okazało się, że Niemcy też zrobili drogę dla rowerów na nasypie starej kolei. Szkoda tylko, że nie połączyli swojego odcinka z polskim. Sama droga była gruntowa z odrobiną kamieni. Na pewno było wygodniej niż po bruku na drodze publicznej. Przy okazji zaczęło kropić. Wiedziałem, że tamte ciemne chmury nie wisiały na próżno. Na szczęście opad nie był uciążliwy.
Wróciłem do Polski, bo miałem do zaliczenia jedną Dobrą gminę. Od razu nawierzchnia dróg zmieniła się na mniej wygodną i pierwszy z brzegu polaczek pokazał jakim jest cwaniakiem, wyprzedzając mnie „na gazetę”. Mogłem darować sobie zaliczanie gmin i pozostać w Niemczech.
Blankensee, godz. 17.32
Potem jeszcze kilku innych polaczków po obu stronach granicy przyprawiło mnie o złość lub zawroty głowy. Nie wiem, czy to Pomorzanie są takimi kretynami (wszyscy cwaniacy na blachach województwa zachodniopomorskiego), czy ja miałem takiego pecha, żeby trafić na tyle bezmyślnych ciot.
W Stolcu (wymyślna nazwa) chciałem przekroczyć granicę, jednak przegapiłem drogę. Kolejna próba była dalej i udało się, gdy przeskoczyłem kamień zagradzający przejście. Chyba blokada dla konnych. Ponownie w Niemczech i zrobiło się jakoś przyjemniej. Ładne miejsca, nawet deszcz zacinający od czasu do czasu czy temperatura spadająca nawet do 10 °C nie przeszkadzały. Gdyby tylko nie polaczki, byłaby sielanka.
Nadrensee, godz. 19.04
Znalazłem się na głównej drodze, a właściwie obok, bo co chwila jakaś droga dla rowerów się pojawiała. Czasem jakości, której ze świecą szukać w Polsce, czasem było tak źle, że polskie dziurawe drogi stawały się przyjemnością. Były dziesiątki wzgórz, które pokonywałem powoli. Dopadło mnie zmęczenie. Nie pomagały ani banany, ani batony. Ciężko się kręciło. Zmierzch mnie gonił, więc zjechałem do lasu, tak na skróty, bo innej możliwości nie widziałem. Pomogłem też Polakom z zapasem paliwa na 30 km dojechać do Gryfina. Sam też się tam kierowałem, ale musiałem się dostać o własnych siłach.
Gryfino, godz. 20.33
Nagle poczułem przypływ energii i od razu prędkość zaczęła wyglądać normalnie. Zmodyfikowałem swój plan, żeby jak najszybciej znaleźć się w Polsce. Jak przez całą podróż po Niemczech widziałem raptem kilka aut, tak na drodze krajowej B2 były ich tuziny. 90% na polskich blachach. Dokąd oni wszyscy tak pędzili?
Wjazd do Polski znów nie był komfortowy, ale to szczegół. Pojawił się inny problem. Miałem 30 km do następnego miasta, a godzina nie była już młoda. Bałem się o nocleg.
Pyrzyce, godz. 23.20
Zapadł zmrok, gdy wjeżdżałem na leśną dróżkę. Zachciało mi się zaliczyć jedną gminę, do której nie było i pewnie nie będzie mi po drodze. Niby jestem już duży, ale im głębiej w las, tym bardziej mnie ciarki przechodziły z każdym napotkanym zwierzem. Po pewnym czasie zaczęły mnie piec ręce od klaskania, tak obawiałem się, że zaraz wyskoczy reszta stada napotykanych saren i trafią akurat we mnie. Czasem dokuczała też wyobraźnia. Potrafi być bujna.
Gdy wyjechałem z lasu, pojawiły się wysokie trawy i kolejne zmartwienia. Obawa przed kleszczami przede wszystkim. Drugie było pytanie – czemu ta latarka się sama przełącza na inne tryby? Przy poziomie 10% niewiele widziałem, a droga nie była równa. Kiedy już dotarłem do asfaltu, przegapiłem skręt i wydłużyłem sobie dystans. Gdy w końcu dotarłem do Pyrzyc, zastałem tylko jeden hotel (i dwie kwatery prywatne, ale o takiej porze nie wypadało dzwonić). W hotelu pojawił się bezdomny, który się na mnie rzucił, gdy wcisnąłem przycisk wzywania recepcjonistki. Ciekawe jak zareagowałbym, gdybym użył gazu pieprzowego. Trzeba sobie kupić coś takiego – przydałoby się także na psy. Bezdomny to jakiś znajomy recepcjonistki. Nie chcę, żeby moje podatki szły na takich śmieci. Odradzam ten hotel. Pokój, który dostałem miał cienkie ściany. Włączony telewizor czy nawet chrapanie z innych pokojów bardzo przeszkadzały. Ciężko będzie wcześnie wstać nazajutrz. W dodatku długa droga przede mną.

Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, kraje / Niemcy, setki i więcej, za granicą, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, terenowe, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Z wizytą u Szwejka na drugi dzień

155.5707:53
Obudził mnie chłód. Nie sprawdziłem ile pokazywał termometr, ale gdy ruszałem było 12 °C. Żaby nad wodą nie przestawały nawet na chwilę rechotać. Kuranty w miejscowym kościele oznajmiły, że pora się zbierać. Właściciel kempingu już na mnie czekał. Chwilę porozmawialiśmy i jeszcze przed godz. 8 wyruszyłem, aby dostać się do Szczecina. Nie spieszyłem się, nie chciałem tracić sił, których i tak miałem mało po wczorajszej gonitwie z czasem. Chociaż liczba kilometrów w dzisiejszym planie była podobna do wczorajszego, to miałem dużo więcej czasu do rozdysponowania i byłem spokojniejszy.
W Słońsku, skuszony znakiem, zacząłem szukać ruin zamku. Ruina wygląda raczej na pałac, ale to dlatego, że w XVII w. zamek został zniszczony przez Szwedów i odbudowany już jako pałac. Zrobiłem zakupy w malutkim sklepie i zatrzymałem się, aby zjeść porządne śniadanie. Zdecydowanie nie było ciepło, do tego wiatr od czasu do czasu smagał podczas postoju. Trzeba było się porządnie rozruszać, żeby ruszyć dalej. Przy wyjeździe ze wsi kusiło 99 km do Berlina, ale nie był to mój dzisiejszy cel, zwłaszcza że miałem już zapewniony nocleg.
Przez kilka kolejnych kilometrów po mojej prawej stronie rozciągały się krajobrazy Parku Narodowego „Ujście Warty”. Zatrzymałem się pod wieżą widokową przy Czarnowskiej Górce. Mglisty poranek nadawał widokom nutę tajemnicy, jednak nadal jest to tylko płaski teren, który już nigdy nie zdobędzie mojego serca.
Dojechałem do Kostrzyna nad Odrą. Pierwsze, co chciałem tutaj zobaczyć, to twierdza. Udało mi się przypadkiem dojechać do bramy przy bastionie Filip. Widać, że trwają prace budowlane, ale ponieważ nie było żadnego zakazu, to przejechałem po moście przez fosę. Przeczytałem z tablicy informacyjnej, że niegdyś było tam miasto, które zostało prawie całkowicie zniszczone podczas II wojny światowej. Prawie, ponieważ fundamenty budynków oraz chodniki są wciąż widoczne. Jaka szkoda, bo to miejsce było niezwykłe i na pewno równie piękne, jak Zamość. Odnawiane mury przy tych wszystkich ruinach wyglądają bardzo nienaturalnie, ale prace trwają i za kilkadziesiąt lat to miejsce może się zmienić nie do poznania.
Miałem jakiegoś pecha, bo ześlizgnąłem się z pedału podczas wpinania w zatrzask i rozciąłem skórę na sporej powierzchni. Ból był straszny, bo trafiło na piszczel. Myślałem, że to koniec mojej podróży i że dalej nie pojadę. Na moje nieszczęście nawet nie miałem żadnego środka do dezynfekcji. Przemyłem ranę wodą, założyłem porządny plaster, rozchodziłem nogę i powoli zacząłem jechać w stronę centrum miasta, żeby znaleźć czynną aptekę. Z początku mocno bolało, ale z każdym kilometrem czułem coraz większą ulgę.
Nie znalazłem żadnej apteki, ale w sklepie dostałem plastry. Moje poprzednie, które miałem ze sobą, miały już 2 lata i powoli się kończyły. Miałem tylko nadzieję, że znajdę aptekę gdzieś dalej.
Gdzieś na przedmieściach, na drodze krajowej, pojawił się długi podjazd i był nawet stromy. Jaka szkoda, że przegapiłem fort Sarbinowo. Jest on częścią Twierdzy Kostrzyn i leży na tym samym wzniesieniu, na które wjechałem. Może następnym razem będę miał więcej szczęścia. Lubię oglądać takie obiekty.
Jazda szła mi strasznie wolno. Pokonałem zaledwie 30 km w 3 godziny. Miał być luźny dzień, ale nie aż tak. Do Szczecina było jeszcze ponad 110 km po drodze krajowej, ale ja nie planowałem po niej jechać daleko, bo chciałem przejechać przez kawałek Niemiec.
W południe miałem na liczniku 50 km i w końcu pokazało się słońce – chociaż na chwilę. Za Boleszkowicami wjechałem w kawałek terenu. Ładne tam były widoki z żółtymi polami rzepaku. A w Mieszkowicach poczułem się jak w średniowiecznym mieście. Droga z bruku, mury miejskie. Jedynie te domy takie nowe. Niestety na tym bruku tak trzęsło, że wypadł mi notes i prawie straciłem notatki z połowy dnia. Na szczęście przechodzień zauważył, że coś zgubiłem i dzięki temu odzyskałem notes zanim się zorientowałem jego zniknięcia.
Planowałem dojechać do Szczecina ok. godz. 16, aby móc zwiedzić to miasto i mieć więcej czasu w trzecim dniu podróży, jednak jechałem stanowczo zbyt wolno. Myślałem nawet o ominięciu Niemiec. Ostatecznie postanowiłem trzymać się planu. Niestety wiatr zmienił się z bocznego na czołowy, ale nie poddawałem się. Jeszcze moja podróż się nie skończyła.
Dojechałem do Chojny i w końcu znalazłem czynną aptekę. Pracował w niej obcokrajowiec i musiałem mówić naprawdę wolno, aby mnie zrozumiał. Udało mi się dostać spirytus salicylowy oraz szerokie plastry. Do nich niestety potrzebne były nożyczki, których już nie udało mi się uzyskać od sprzedawcy.
Na moim liczniku 100 km wybiło na chwilę po wjeździe do Niemiec. Od razu przywitał mnie chodnik z tabliczką „rower frei”. Choć nawierzchnia była z nierównej kostki, to jechałem. Rowerzyści są tam tak samo głupi, jak w Polsce, także kraj chyba nie ma znaczenia, jeśli chodzi o zapewnienie własnego bezpieczeństwa. A może to byli wszyscy Polacy mówiący po niemiecku?
Dotarłem do miasta Schwedt/Oder, które ma strasznie dużo przestrzeni. Wyznaczenie dróg dla rowerów nie było tam w ogóle problemem. Budynki są zadbane, jak w Görlitz (przynajmniej od reprezentatywnej strony, bo przy ulicach osiedlowych już nie jest tak ładnie). Rowerzyści mają dużo przywilejów. Podobają mi się też przejścia dla pieszych – żadna tam zebra, nawet znaku nie ma. Chodnik styka się z ulicą, a stąd pieszy może już przejść, oczywiście uważając na nadjeżdżające auta, ponieważ nie każdy kierowca umie się zatrzymać w odpowiednim momencie.
Chmury zaczynały się rozchodzić, a słońce od czasu do czasu przypiekało. Jedynie wiatr się nie zmieniał. Wyruszyłem na północ, ale trafiłem na kolejne drogi dla rowerów. Już mniej wygodne od tych w centrum, ale cóż zrobić? Jechać trzeba, chociaż jedyny ruch tworzyli tam rowerzyści. Dojechałem do drogi krajowej B2. Chociaż była wygodna, to pobocze miała mocno zaśmiecone piachem i żwirem. Jako że wjechałem do lasu i wiatr przestał mi ciążyć, to jazda była bardziej sprawna, a żeby nie marnować czasu, zacząłem podciągać nogi, aby jeszcze efektywniej wykorzystać energię. Naprawdę muszę sobie wyrobić nawyk takiej jazdy, bo jest o wiele łatwiej.
Gartz (Oder) – kolejne miasto niemieckie na drodze przed Szczecinem. Tym razem bez dróg dla rowerów. Miasto ciut zaniedbane, ale najwidoczniej jest biedne, co wszystko by tłumaczyło. Na wyjeździe z centrum ponad kilometr nawierzchni drogi jest z bruku, ale na szczęście z tego wygodnego. Dalej był asfalt... aż do Polski. Tutaj zaczął się ser szwajcarski – dziura na dziurze. Asfalt, jak można spostrzec, jest gorszej jakości, ale może to ma odstraszać Niemców przed wizytą w naszym kraju?
Do Szczecina dotarłem po prostej. Tutejsze drogi dla rowerów są takie sobie. Nierówna kostka, nierzadkie dziury, brak ciągłości (ostatecznie skończyłem na drodze dla pieszych) i ogólnie lepiej nimi nie jeździć. Także światła drogowe zostały tutaj postawione przez bałwanów. Aby dostać się do mojego hostelu, musiałem dojechać do jednego takiego skrzyżowania, które nie wykrywa cyklistów – przekonał się o tym rowerzysta przede mną, przekonałem się i ja.
Dzisiaj udało mi się dotrzeć do noclegu przed zmrokiem. Zatrzymałem się w hostelu Szwejk. Myślałem jeszcze o tym, aby wyjść na przejażdżkę zanim zrobiłoby się ciemno, jednak zrezygnowałem z tej myśli na rzecz odpoczynku przed kolejnym dniem. Czy jutro zobaczę morze?

Kategoria setki i więcej, z sakwami, za granicą, Polska / zachodniopomorskie, Polska / lubuskie, kraje / Polska, kraje / Niemcy, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Smrek

177.6809:35
Jest tyle do opowiadania, ale może zacznę od początku. Plan tej trasy chodził mi po głowie od kilku miesięcy, a z racji zbliżającego się wyjazdu do Krakowa postanowiłem wykonać go właśnie dzisiaj. Początkowo planowałem pojechać z Legnicy na rowerze do Świeradowa-Zdroju, przez Czechy i Bogatynię do Zgorzelca, skąd pociągiem powrót. Zmieniłem zdanie i pojechałem na dworzec PKP. Jak zwykle w ostatniej chwili.
Remont dworca idzie do przodu i kasy Kolei Dolnośląskich zostały zlikwidowane, tak samo kasy na peronie. Zostało jedno jedyne okienko z kilkunastoosobową kolejką. Wiedziałem, że stanie nic mi nie da, bo pociąg zaraz przyjedzie. Zobaczyłem jednak plakat informujący o promocji dla rowerzystów. Dostrzegając informację o połączeniu ze Zgorzelcem oraz sposobie korzystania z promocji (bilet kupuje się w pociągu i to bez dopłaty), radosny udałem się na peron. Jakie było moje zdziwienie, gdy pani w pociągu powiedziała, że promocja nie dotyczy połączenia Legnicy ze Zgorzelcem...
Po półtoragodzinnej jeździe dotarłem do pierwszego celu. Przyzwyczaiłem się, że jak jeżdżę pociągami, to pod dworcem zawsze odnajduję plan miasta. Nie w Zgorzelcu. Może to dlatego, że wysiadłem nie na głównej stacji? W każdym razie jechałem przed siebie aż dotarłem do skrzyżowania. Na lewo Görlitz, na prawo Dresden. Jako że do pierwszego miasta miałem najbliżej, to pomyślałem, że nic się nie stanie jeśli pojadę w jego kierunku. Na najbliższym skrzyżowaniu jednak zboczyłem z drogi, wjeżdżając na kostkę brukową. Tak nią jechałem i jechałem, aż dojrzałem pewien kościół. Przepiękny kościół, któremu chciałem się przyjrzeć z bliska. Okazało się, że to kościół (św. Piotra i Pawła) stojący po niemieckiej stronie. Przedostałem się przez Nysę Łużycką. Trochę speszony, bo to moja pierwsza wizyta w tym kraju, przejechałem się ulicami, aż wróciłem do mostku, którym przekroczyłem granicę. Tak mi się spodobało miasto, że nie chciałem jeszcze wracać i zrobiłem kolejną rundkę ulicami i deptakami. Piękne miasto, jakby niedawno wybudowane. Zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Jeszcze wszędzie te znaki "rower frei". Raj dla rowerzystów.
Niedaleko dworca Bahnhof Görlitz dostrzegłem mapę. I to nie byle jaką mapę, bo OpenStreetMap! No ale czas leciał, a ja miałem jeszcze kawał drogi przed sobą. Odechciewało mi się zwiedzania Zgorzelca po tym, co widziałem, ale mimo to pojechałem za znakami w kierunku centrum, którego i tak nie znalazłem. Ogólnie na te dwa miasta poświęciłem półtorej godziny i ani chwili dłużej nie zwlekając, zacząłem podróż na południe.
Już po dwudziestu kilometrach czułem obolałe mięśnie przez prawie tygodniowy brak ruchu. Mam za swoje. Ale po pewnym czasie pozostało tylko zmęczenie i zaczęły się pagórki. Za ostatnim zaś, najwyższym, zobaczyłem industrialny krajobraz Elektrowni Turów i Kopalnii Węgla Brunatnego Turów. Jakby tego mało, to po drodze minąłem setki elektrowni wiatrowych – zarówno tych działających, jak i tych dopiero budowanych. Zastanawiam się jednak jak tam ludzie żyją. Jak wjechałem do kotliny, to poczułem dym o świerkowym zapachu. Może to tylko dym z tamtejszych gospodarstw, ale nawet patrząc na te piękne widoki nie mógłbym tam mieszkać.
W Czechach powitała mnie słoneczna pogoda. Najbliższym przystankiem miało być Nové Město pod Smrkem, jednak Frýdlant zatrzymał mnie na dłuższą chwilę. Urokliwe miasteczko. Znajduje się tam zamek, na który chciałem się dostać. Miasteczko zostało dotknięte przez ostatnie opady deszczu, przez co jedna z dróg była zamknięta (właściwie przestała na pewnym odcinku istnieć). Na szczęście udało mi się dobrze trafić na ścieżkę prowadzącą do zamku. Na szczycie pustki. Spowodowane zarówno zamknięciem drogi, jak i godzinami otwarcia (do 16). Chwilę jeszcze pokręciłem się i ruszyłem dalej.
Podobają mi się czeskie znaki drogowe. Niektóre są takie zabawne. Minąłem ich wiele, choć do Novégo Města pod Smrkem minąłem jeszcze więcej drzew czereśni. Dobrze, że ich nie jadłem, bo jak zrozumiałem z ostrzeżenia – był tam robiony oprysk chemiczny.
Te widoki po drodze. Smrek, który "rósł" z każdym kilometrem... Zawiodłem się. W Novém Měste spodziewałem się co najmniej tak rozbudowanej infrastruktury rowerowej, jak w Görlitz. Nic, nawet jednej drogi dla rowerów nie zauważyłem. Widocznie wydali wszystkie fundusze na single tracka.
Jakoś nie potrafiłem oprzeć się widokowi gór. Postanowiłem ominąć drogę publiczną i poszukać dróżki leśnej, może nawet single tracka. Po przejechaniu kawałka stromego podjazdu stwierdziłem, że chcę zdobyć Smrek, a do Polski przedostać się przez Stóg Izerski. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Po drodze zgubiłem szlak, którym zacząłem podjazd, ale że miałem w miarę dokładną mapę szczytu, to jechałem przed siebie najpierw drogą asfaltową, mijając single tracki, a później wjechałem na drogę żwirową. Na punkcie widokowym Śmierć Pecha nie żałowałem, że się wyrwałem na ten szczyt. Widok niesamowity, szkoda, że pod słońce.
Droga powoli przestaje być wygodna. Wjeżdżam na jedną taką zarośniętą trawą, gdzie zrzuca mnie z roweru. Podłoże jest zbyt gliniaste do dalszej jazdy, więc zaczynam na przemian pchać rower i jechać na nim. Ostatnia ścieżka była najgorsza. Początkowo skakałem po kamieniach albo szedłem miedzą, ale długo to nie trwało, bo wszystko co dobre szybko się kończy. Problemem był bowiem strumień, który wdarł się na drogę. Miałem już powoli dość, ale byłem tak niedaleko, że nie dawałem za wygraną. Pod koniec drogi chodzenie na piętach też nic nie dawało, więc nabierając coraz więcej wody w buty szybko dostałem się na szczyt, usiadłem na kamieniu i odpocząłem. Wylałem wodę z butów, wycisnąłem skarpetki i zacząłem żałować, że rano nie wziąłem tych zapasowych skarpetek ze sobą. Może gdybym zaplanował sobie ten szczyt wcześniej, to wybrałbym trasę od południa, która wygląda na przejezdną rowerem.
Szczyt zdobyłem, ale nie mogłem się oprzeć widokowi wieży i wspiąłem się na nią. Ponieważ strasznie wiało, to ubrałem się, zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej. Droga nie była przyjemna. Zaczęło się od korzeni, później było tylko gorzej, bo najpierw drobne kamyczki, a później już duże kamienie. Znów musiałem prowadzić rower, i tak aż do Stogu Izerskiego. Tak się na niego napaliłem, że zobaczyłem stąd zachód słońca.
Pozostał jeszcze zjazd w dół i długi powrót. Na szczęście zjazd drogą asfaltową, na której jednak uważałem z hamulcami, bo podobno można przegrzać obręcze. A na dole było tak ciemno, że nie było mowy o zwiedzaniu. Czułem za to głód i kończyła mi się woda, więc rozglądałem się za najbliższym sklepem. Po godz. 21 ciężko z tym. Zatrzymałem się na najbliższej stacji benzynowej.
Mój plan przejazdu z Rozdroża Izerskiego przez szczyty do Starej Kamienicy nie wypalił – ponownie ze względu na zmrok. Pozostało mi zatem znaleźć prostą drogę bez podjazdów (byłem srogo zmęczony) i skierowałem się na Gryfów Śląski. Zaryzykowałem jednak pojechać drogą, która na mapie Demartu jest oznaczona jako droga gruntowa i nawet nie styka się drugim końcem z jakąkolwiek inną drogą. Jechałem przez Mirsk i Lubomierz. Minąłem setki świetlików, zupełnie jak rok temu :)
Do Pławnej jechałem z górki, co uważałem za zły znak – nie chciałem bowiem podjeżdżać jakiegokolwiek wzniesienia. Choć drogę przyświecały mi gwiazdy, to było ciemno. Minąłem spłoszonego konia, a później nawet minąłbym skrzyżowanie, którego na wspomnianej mapie nie ma. Na szczęście droga jest tam już od kilku lat, tylko kartografowie z Demartu jakoś się nie kwapią, aby to sprawdzić. Zresztą oni korzystają jeszcze ze starych nazw niektórych miejscowości (sprzed 1998 r.), więc ryzyko się opłaciło i dostałem się do Pielgrzymki.
Po drodze co jakiś czas widziałem błyski na niebie. Okazały się być spowodowane błyskawicami, a ja jechałem w ich kierunku. Na szczęście kierunek mojej jazdy zmienił się szybko, a błyski dochodziły gdzieś znad Chocianowa, a może i jeszcze dalej. W Złotoryi poczułem zmęczenie i senność. Nie zatrzymywałem się jednak. Podobają mi się te pustki na drogach. Mogłem jechać środkiem, żeby omijać dziury. Za Złotoryją już nie musiałem, bo droga jest tam w dobrym stanie. Ostatnim moim kilometrom przypatrywał się księżyc. Do domu wróciłem przed 3 nad ranem.
Kategoria kraje / Niemcy, kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery